*57*
- Zgadzasz się zostać moim mężem? - pisnął jak dziewczyna a brunet zakrył uszy i westchnął.
- Tak tylko ...
- Tylko co? Tak się cieszę - przytulił go do siebie a na jego ustach wykwitł piękny uśmiech. Zielonooki odsunął go gdy zaczęło mu brakować powietrza.
- Posłuchaj mnie - powiedział patrząc na niego. - Wiem z czym się wiąże narzeczeństwo i małżeństwo. Mam kilka warunków.
- Warunków...? - zapytał a mina mu zrzędła. - Myślałem, że wychodzisz za mnie z miłości. Przecież już dawno wyjaśniliśmy sobie sprawę z przymuszeniem do bycia ze mną...
- Milcz - rozkazał twardo. - Nie dasz mi powiedzieć. - westchnął wstając z łóżka.
- Kocham cię Tobias ale ... Znam Cię. Najchętniej byś zamknął mnie w domu i nie wypuszczał z łóżka. Nie chcę tak. Chcę być normalbym chłopakiem z normalnym życiem towarzyskim. A ty jesteś o mnie cholernie zazdrosny. To nie jest zdrowe. Właściwie nie wiem czemu się zgodziłem. W małżeństwie jest tak samo jak w związku. Tylko, że gdy będziemy małżeństwem będziesz miał nade mną kontrole. Nie zaprzeczaj, wiesz, że twoje obietnice będą bez pokrycia. - mruknął gdy czarnowłosy chciał mu przerwać. - Druga sprawa ... - przerwał mu natrętny dzwonek. Znowu westchnął i ruszył by otworzyć i pozbierać myśli a szarooki poszedł za nim. Otworzył drewnianą powłokę ale nie ujrzał jakiegoś dorosłego człowieka czy nawet dziecka. Pod drzwiami stało nosidełko a w środku było niemowle. Zmarszył brwi i przykucnął przy nim. Bobas spał a spod kocyka wystawała karteczka. Wyjął ją i niedowierzał z każdym kolejnym słowem.
Tobias!
Zajmij się nią, w końcu płynie w was ta sama krew i macie takie same geny. Mam nadzieję, że sobie z nią poradzisz. Jest grzeczna i nie sprawia wiele problemów.
PS: Zobacz jaka jest do ciebie podobna, kochanie! Istna ty gdy byłeś bobasem.
Isabelle
Nie wiadomo czemu w oczach bruneta pojawiły się łzy i szybko wstał.
- To twoje dziecko?! Jak mogłeś mnie zdradzić ty podły draniu i nie powiedzieć, że masz dziecko?! Ty sukinsynie! - wydarł się na zdezorientowanego chłopaka i strzelił mu z liścia. W tej chwili go tak bardzo nienawidził. A biedny czarnowłosy nie miał pojęcia co się dzieje. Nigdy nie usłyszał od Erica takiej wiązanki przekleństw. Nigdy. - Nienawidzę cię! Zrywam zaręczyny, zabieraj bachora i się wynoś! - wrzasnął wypychając go na dwór i zatrzasnął za nim drzwi, po tej samej drewnianej powłoce też zjechał i zaczął ryczeć jak małe ... dziecko.
***
Znowu nie odpowiadał mu na smsy, nie odbierał. Nie miał sił. Leżał w swoim pokoju i wypłakiwał się w poduszkę. To dziecko miało najwyżej trzy miesiące co znaczy, że zdradził go przed wyjazdem do Nowego Yorku. Układało im się wtedy! Jak ten sukinsyn mógł?! Nienawidził go tak mocno jak kochał. Nie chciał o nim słyszeć. Wiedział, że się podda i do niego pójdzie. Jednak nie zamierzał tego robić. Przykuje się do łóżka by tego nie zrobić.
- Kochanie... - jego matka weszła do pokoju z talerzem z trzema smakowicie wyglądającymi kanapeczkami. - Zjedz coś. Od trzech dni nic nie jadłeś.
- Nie jestem głodny - wychlipiał chowając twarz w poduszce.
- Oh, Eric - matka przytuliła go do siebie a on zaczął moczyć jej sweter. Jak ten drań mógł mu to zrobić? W dodatku ten zaplanowany niby wypadek samochodowy, który miał uśmiercić jego rodzicielkę i najbliższych przyjaciół. - Dkarbie, Cyber dzwoni - podała mu komórkę. Chciał ją zignorować jednak dziwne przeczucie kazało mu odebrać. Wziął telefon i nacisnął zieloną słuchaweczkę na ekranie.
- Eric! Musisz przyjechać do domu Tobiasa, wiem, że masz klucze. - usłyszał poddenerwowany głos przyjaciela z dzieciństwa.
- Nie. Nie chcę go widzieć. Niech się spali w piekle! - wypłakał.
- Tobias zostawił to niemowle samo i nie wrócił od trzech dni! Rusz dupę, ono umrze jezeli nie przyjedziesz!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro