Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nie zalewaj

Frederick i Dan oglądali z ukrycia, jak ryży krasnolud, z beczką bimbru na plecach, wieje co sił w nogach, potykając się o własną brodę. Ścigał go ogromny smok, z trudem przeciskając cielsko tunelami. Wył wściekle i prychał, ale krasnolud zwinnie przemykał między skałami, unikając lecących w jego stronę głazów. Gadzina zionęła ogniem, uciekinier fiknął koziołka, rozchlapując berbeluchę na boki.

– Jak ten smok tu w ogóle wlazł? – zdziwił się Frederick, nieudolnie starając się schować brzuszysko za stalagmit. – Jest gruby jak twoja ciotka, wiesz, ta z cukierni.

– Tśś! – uciszył go Dan, wystawiając głowę zza skały. Ryk milkł powoli, roznosząc się echem po wilgotnej jaskini. – Nie wierzę, gadzina naprawdę ma słabość do alkoholu...

*

– Niemożliwe, będziemy bogaci! – powiedział Dan, przymierzając skrzące się pierścienie. – Spójrz na moje palce! Są więcej warte niż twoje smutne życie!

– A te talerze więcej niż ty z całą swoją rodziną! – Uśmiechnął się do niego Frederick, przeszukując zbutwiałą skrzynię z kosztownościami. Smocza jama zapełniona była taką ilością złota, że mogliby kupić za nie cały łańcuch górski, razem ze smokiem.

– Aż mi się wierzyć nie chce, że taka fortuna kryła się tu tyle lat! – Niski, smagły mężczyzna, zwany Danem zapląsał w świetle lampy, rzucając refleksy na stos złota. Po chwili skoczył zwinnie na jedną kupkę z kosztownościami, by wygrzebać coś z pod spodu. – Patrz na to! To chyba czajnik. Złoty! W tym to herbatę parzy się po królewsku!

– A my teraz jak paniczyki! – Towarzysz wyszczerzył do niego nieco krzywe zęby.

– A wiesz co? Wygląda jak nowy, ani śladu kurzu. A co nam tam! Rozpalaj ogień, wstawiaj wodę! Mam jeszcze trochę tej podłej herbaty, ale z tego będzie smakować jak ambrozja! Ośle, nie w nim, bo okopcisz! Bierz nasz rondelek stary, wodę do czajniczka przelejemy jak już się zagotuje. Zaraz sobie wypijemy herbatki, jak książęta! O! Zobacz, tam w rogu stoją chyba filiżanki, no, to aż się prosi o toast! Szkoda że nie ma świeczek, ale no trudno.

– Zrobiłoby się romantycznie – zauważył Frederick, zaśmiał się głupkowato i poszedł po naczynia, a Dan dokończył za niego rozniecać ogień. Wilgotną jaskinię wypełnił zapach dymu, zaraz też roziskrzyła się brylantami i złotem. Po chwili usiedli w ciszy na starych, popękanych płytkach, czując, jak podniecenie ustępuje miejsca satysfakcji. Ogień trzaskał wesoło, tańcząc na kilku zbutwiałych nogach od krzeseł, jakby świętował razem z nimi.

– Myślisz, że z Mogrimem wszystko w porządku? – zapytał Frederick, wpatrując się w płomienie.

– Jasne że tak! – Towarzysz uśmiechnął się do niego. – Jest zwinniejszy od każdego elfa, jakiego znam, a to przecież krasnolud, w dodatku nieco gruby! Jak taki... brzydki, tłusty kot, o aparycji weterana wojen śmietnikowych. Ale to się zmieni! – Żywiołowo gestykulował. – Gibkość, którą zdobył walcząc ze szczurami o mięso, nie poszła na marne. Mogrim zasłużył sobie na część skarbu. Nie będzie już musiał tańczyć dla tych starszych magów, to nieco obrzydliwe.

Olbrzym pokiwał z zadowoleniem głową. Przez chwilę milczeli, grzejąc się przy ognisku. Smok nie wróci, zawsze po alkoholu leżał nieprzytomny kilka dni.

– A wiesz, że podobno w takich skarbach znajdują się lampy dżinów? – odezwał się Frederick, bawiąc się złotą koroną wysadzaną diamentami.

– Co ty gadasz, nie zalewaj! W smoczych legowiskach lampy dżina? Pomieszały ci się legendy – parsknął Dan, łapiąc leżący obok perłowy naszyjnik.

– No, może w smoczych to nie, ale ogółem...

– Ogółem, to pieprzysz jak potrzaskany. Dżina się zachciało... – prychnął, rozgrzebując żar kawałkiem mosiężnego lichtarza, całkiem zielonego od patyny.

– No, ale jakby – upierał się jego przyjaciel. – To czego byś sobie życzył?

– Czego? – Zamyślił się na chwilę, wpatrując w wielkie stalaktyty. – Żebyś miał więcej oleju w głowie i już takich bzdur nie opowiadał!

– A ja bym chciał, żeby ci gęba oparszywiała! – sapnął urażony wielkolud, odwracając się tyłem.

– Niegodziwcze! A ja cię karmiłem ostatnie pół roku, boś sobie roboty nie umiał znaleźć! A mówiła Karenka, wywal łazęgę na śmietnik, to niewdzięczny kundel jest! Ale nie, wrodzona dobroć nie pozwoliła mi przejść obojętnie! – Dan oparł się o stos kosztowności, omal się nie przewracając. – A starałem się ciebie do fachu wkręcić, stolarka dobra rzecz, mówiłem, ale nie! Żeś cienki jak dupa węża, z tymi paluchami to tylko drwa rąbać!

– Ha! Dobre sobie! – zaśmiał się Frederick, aż jego wielkie barki podskoczyły. – A kto cię bronił przed lichwiarzami, co? Bo się hazardu zachciało? Takiego mądrego udajesz, aś głupi jak but, a nawet gorzej, bom nie słyszał jeszcze o tonącym w długach bucie.

– Przesadzasz – powiedział Dan, jednak wyraźnie się zmieszał. Pamiętał jak żywo sytuację, jeszcze sprzed paru dni, kiedy musiał odmówić najmłodszej córce słodkiego placuszka, a potem szybko uciekać z rynku, by ludzie Jednookiego nie obdarli go ze skóry. – Ostatnio podeszły mi karty, skąd miałem wiedzieć, że tamci mają lepsze?

Wiedział, że to kłamstwo, że oszukuje nie tylko swojego przyjaciela, ale także i siebie. Nic na to nie mógł poradzić, pokusa za każdym razem była silniejsza. Zawsze wierzył, że to właśnie będzie ten dzień, że teraz rozbije bank i odwróci swój los. Jedna wygrana, to przecież nie aż tak wiele, prawda? A rodzina bardzo by na tym skorzystała, Karenka zawsze marzyła o takiej dużej lornetce do podglądania sąsiadów. Zrobiłby jej niespodziankę! Tymczasem, jedyne czego się nie spodziewał, to szybkiego napływu gotówki. Aż do dnia, w którym Mogrimm świsnął wyjątkowo... hmm... chutliwemu czarodziejowi pewien świstek, jak się okazało, z mapą skarbów.

– Znikąd nie miałeś wiedzieć, to jest właśnie problem hazardu. 

Dan zawsze zastanawiał się, jak tak wolno myśląca osoba jak Frederick, czasami potrafi powiedzieć coś tak mądrego. Olbrzym ciągle go zaskakiwał, a znali się już od paru lat. 

– Może po prostu nie potrafimy wykorzystać naszych talentów? – Powiedział wielkolud już spokojniej. – Babcia zawsze mówiła, że każdy ma jakieś, trzeba je tylko odkryć.

– To że kogoś cytujesz, nie oznacza, że mówisz mądrze, wiesz o tym?

– Każdy zawsze mówi cytatami. - Starał się bronić Frederick. - Tylko zazwyczaj swoimi, tworzonymi na poczekaniu. A babcia często miała rację.

– Twoja babcia zabawiała gości, burcząc brzuchem w rytm piosenki.

– Ale zawsze się śmiali – bronił jej, wspominając, jak skakała w rytm radosnych poburkiwań.

– I, jak padało, rzucała groszkami w okno starego Joela, żeby myślał, że to grad.

– Celności nie możesz jej odmówić – Nie dał się zbić z tropu, dumny z dokonań babci, bohaterskich czy nie.

– A pamiętasz, jak na wiosnę prała dywany w...

– Dobra, starczy! – przerwał mu nieco głośniej, niż zamierzał, zaraz jednak uspokoił się. – Wracając do dżina, gdybym go znalazł, to bym cię wyleczył z hazardu, zaraz po życzeniu o parszywej gębie, oczywiście.

– A ja bym ci znalazł kobietę – rozczulił się stolarz. – Taką, co umie grać na lutni, żebyś mógł zasypiać bez koszmarów, nawet podczas burzy – powiedział mu przyjaciel, wsłuchując w kapanie wody ściekającej ze stalaktytów.

– Och, Dan, to miłe. – Olbrzym uśmiechnął się do niego na swój własny, poczciwy sposób. – Może jeszcze kiedyś poznam taką?

– Na pewno! – Poklepał go po plecach, nachylając się niebezpiecznie blisko ogniska. – Dziewczyny nie wiedzą, co tracą, uciekając od ciebie w popłochu, gdy starasz się im wręczyć swoje laurki! Ja byłbym zachwycony, są piękne! Zwłaszcza ta z księżniczką na ośle i wielkimi dżdżownicami. – Spojrzał na rondelek, w którym woda kipiała mocno, i nie odwracając wzroku, wrzucił do czajnika garść liści. – No, woda zagotowana, wrzuciłem już to gorzkie obrzydlistwo, zalewaj.

– Już, już, gorące... – zasyczał wielkolud, ostrożnie łapiąc naczynie przez poły płaszcza. W ciemności zdało mu się, że coś rusza się pod suchymi liśćmi, jednak zaraz zrzucił to na migoczące światło ognia. Gorąca woda spłynęła do czajnika, para buchnęła Frederikowi w twarz. Usłyszał przeciągły pisk dobiegający z naczynia.

– O, bogowie! Słyszałeś to?

– Oczywiście, że słyszałem! – rzucił Dan, przekrzykując jazgot. – Mysz jest w środku!

– Wylej to! Szybko!

Nie musiał mu powtarzać dwa razy, jego przyjaciel szybkim ruchem przechylił czajnik, parząc sobie palce. Ze środka, buchając parą, wypłynęła woda, liście i... coś jeszcze.

– Co to jest? – spytał przerażony Dan, bojąc się podejść bliżej.

– Mały niebieski ludzik... z czajnika... – sapnął Frederick, który ostrożnie podniósł znalezisko i teraz przyglądał mu się w skupieniu. Nie o takiej niespodziance zawsze marzył.

– Bogowie... to nie był czajnik... – wymamrotał Dan, łącząc kropki – to była lampa... my... z-zalaliśmy dżina wrzątkiem...

– A wraz z nim – odpowiedział smętnie olbrzym, patrząc na małego człowieczka – nasze marzenia...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro