Nie tak, jak planowałam
To miały być najlepsze święta w moim życiu. Zaśnieżony Londyn, wszyscy moi przyjaciele z kilku krajów, część rodziny. Przez pięć lat, rok w rok spotykaliśmy się w jednym hotelu, na obrzeżach miasta.
Pierwszy raz pojechałam tam z rodzicami, moją przyjaciółką Alicją i jej rodzicami. Poznałyśmy kilka dziewczyn, które przyjechały z Hiszpanii, dwóch chłopaków z Australii oraz chłopaka z Włoch. Spędziliśmy ze sobą nieco ponad tydzień aż do Nowego Roku, świetnie się ze sobą bawiąc.
Stało się to tradycją. Przez te pięć lat każdego dwudziestego trzeciego grudnia odwiedzaliśmy Londyn, by pożegnać się ze sobą pierwszego stycznia i czekać kolejny rok na spotkanie w pełnym gronie. Śmialiśmy się, że kiedy już będziemy mieć własne dzieci, też tu przyjedziemy i nasze dzieci będą kontynuować naszą tradycję.
Te święta miały być wyjątkowe ze względu na długo wyczekiwany przez nas wszystkich Pierwsze Wielkie Koncerty Świąteczno-Noworoczne w Londynie. Miały przyjechać gwiazdy ze wszystkich stron świata i dać koncerty w odstępie tygodnia, na tej samej scenie. Plejada zaproszonych sięgała zenitu. Osobiście znałam tylko kilku z zaproszonych celebrytów i zespołów. Przyznaję szczerze, że nie dotrwałam do końca listy. Wszystkie bilety, a było ich coś ze dwa, trzy miliony, wyprzedały się w przeciągu jednego dnia od pojawienia się w sprzedaży.
Tego roku samolotem miałam lecieć sama. Rodzice nie dostali urlopu i przylecą w pierwszy dzień świąt, a Alicja miała przybyć nieco później przez ślub kuzynki. Naprawdę, nie wiem, jakim cudem przebłagałam mamę o to, żebym jednak poleciała.
Wsiadłam do samolotu i zwyczajnie zajęłam się słuchaniem muzyki i patrzeniem za okno. Niczego nie widziałam przez padający śnieg. Minęło może pół godziny, kiedy dotarła do nas wiadomość o awaryjnym lądowaniu.
– Proszę zapiąć pasy, zdjąć buty, okulary i wyjąć z kieszeni wszelkie twarde przedmioty – powiedziała spokojnym głosem jedna ze stewardes.
Oczywiście wywołało to niemałe poruszenie. Ludzie pytali, modlili się, a niektórzy nawet dostali zadyszki. Sama zaczęłam się bać, a serce waliło mi jak młotem.
– Przepraszam – zaczepiłam jedną z przechodzących tuż obok mnie stewardess. – Dlaczego lądujemy? Coś się stało? Jakaś awaria? Rozbijemy się?
– Nie, nie rozbijemy... raczej nie. Warunki pogodowe – oznajmiła. Chwilę się wahała, po czym uznała, że jednak powinna mi coś więcej powiedzieć. – To największa śnieżyca, jaką miałam okazję oglądać. Będziemy lądować na lotnisku w Ostendzie, w Belgii.
Rozłożyłam koc na podłodze w korytarzu niedaleko sklepiku i usiadłam na nim. Podziękowałam sobie w myślach za to, że go wzięłam, tak jak wzięłam jasiek. W tym korytarzu, który łączył się z całym głównym placem lotniska – czy jakkolwiek się to nazywa – byłam tylko ja i jakaś niewiele starsza ode mnie młoda kobieta.
Z pokładu samolotu po wylądowaniu wyszłam niemal ostatnia, więc wszystkie możliwe kanapy i fotele były już zajęte. Głównie przez pasażerów samolotu z Finlandii. W dodatku dowiedziałam się, że za niedługo skierowane na to lotnisko zostaną jeszcze dwa samoloty, które nie mają zbyt wielkich szans wylądować gdzieś indziej. Z Ukrainy i Korei Południowej. Samoloty z Egiptu, Grecji, Turcji, Czech, Włoch i tak dalej zajęły lotniska na południu i południowym wschodzie Francji. Z obu Ameryk zaś zatrzymały się w Irlandii, Hiszpanii i Maroko.
W okolice kanału La Manche w ogóle nie można się dostać, a przelot czy przejazd przez znaczną cześć południowej Anglii, północnej Francji i Belgię jest niebezpieczny. To podobno największa burza śnieżna w dziejach, która tak w ogóle rozpętała się znikąd. Przewiduje się, że spędzimy na lotnisku dwie lub trzy noce. Być może więcej.
Wstałam z zamiarem zajęcia miejsca na ławce. Wzięłam do trzęsących się z nerwów rąk komórkę i wybrałam numer jednej z dziewczyn z paczki. Do rodziców zadzwoniłam zaraz po lądowaniu. Wpatrywałam się w wielkie okna, przez które widach było jedynie jedną wielką białą plamę, jakby szyby odsiadywały miliardy mrówek albinosek.
– Hola, Estela! – powiedziałam, witając ją w jej ojczystym języku. Starałam się na w miarę możliwości wesoły ton.
– Rany, Pati, nic ci nie jest? W telewizji mówili, że twój samolot lądował awaryjnie! – zawołała przerażonym głosem. – My już jesteśmy, ale nie możemy wychodzić z hotelu...
– W porządku...– uspokoiłam – ale chyba nie dotrę na czas – westchnęłam smutno.
– Trzym...m k...uki, ż...yś ...edn...k dot...ła – zaczęło przerywać.
Udało mi się jeszcze usłyszeć ,,trzymaj się", po czym zapadła cisza.
Westchnęłam cicho i schowałam twarz w dłoniach. W moich oczach wezbrały łzy, a już po chwili sunęły w dół, znacząc mokre ślady na moich policzkach. Odpłynęłam w myślach. No i po moich wspaniałych świętach. Spędzę je wśród tłumu ludzi, których kompletnie nie znam.
Usłyszałam idące w moją stronę kroki a potem także głos:
– Co się stało? – Mówił po angielsku.
Podniosłam oczy. Nade mną stał zmartwiony chłopak. Skośne, ciemne jak noc oczy, prosty nos. Kruczoczarne włosy. Azjata, zero wątpliwości. Rozejrzałam się wokoło. No tak, jego krajan było więcej. To znaczy, że samolot z Korei już przyleciał? Ile ja tak siedziałam?
Uświadomiłam sobie, że chłopak nadal czeka na odpowiedź.
– Tak, stało – odpowiedziałam krótko po angielsku. – Nie będę w święta z moją rodziną ani z przyjaciółmi. Ani nie będę na Londyńskich Koncertach. Ale, poza tym, wszystko w porządku.
– Przykro mi – powiedział, a po chwili dodał: – Mogę się dosiąść?
– Jasne, zmieścisz się. – Przesunęłam się, udostępniając mu miejsce na ławce. – A ty?
– Ja jestem tu z przyjaciółmi. Też lecieliśmy na te koncerty – westchnął. Wyciągnął dłoń w moim kierunku. Z tego, co pamiętam, tam ludzie się kłaniają, ale okay. – Jeon Jeongguk, ale możesz mówić Jungkook albo Kookie.
– Mojego nazwiska i tak pewnie nie wymówisz, na imię mi Patrycja, ale możesz mówić Pati albo Patka. – Spapugowałam go i uścisnęłam jego dłoń. O ironio, a przed chwilą mówiłam, że nikogo kompletnie nie znam. Ta, właśnie kogoś poznałam.
– Co zamierzasz robić przez ten czas? – zapytał. – W końcu zostaniemy tu przez co najmniej na dwie noce, a jest południe.
– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Pewnie umrę z nu...
Nie dokończyłam, gdyż usłyszeliśmy wesołe krzyki i wołania niesione przez echo. Z zaciekawieniem wychyliliśmy się, by sprawdzić, o co chodzi. Chwilę potem szóstka chłopaków na wózkach lotniskowych wjechała w nasz korytarz.
– Hi, Kookie! – powiedział pierwszy, o brązowych włosach z zielonymi kosmykami na grzywce, a cała reszta za nim dodała swoje powitania.
– Annyeong, Kookie!
– Hello, Kookie!
Trójka pozostałych zawołała coś po koreańsku i odjechała w głąb korytarza. Wpatrywałam się w nich szeroko otwartymi oczami. Na drugim końcu korytarza, znikąd pojawił się – łagodnie mówiąc – puszysty ochroniarz, a pierwszy z chłopaków nie zdążył wyhamować i wjechał w niego wózkiem.
Spojrzałam na mojego towarzysza, który już dawno zakrył oczy ręką, po czym wróciłam wzrokiem do szóstki w końcu korytarza. Szczerząc się głupio, zeszli z wózków i pokornie przytakiwali wkurzonemu ochroniarzowi. Potem równie głupio się śmiejąc, zawrócili w naszym kierunku.
– Znasz ich? – zwróciłam się do Jungkooka. To było raczej retoryczne pytanie.
– Niestety – odparł i opuścił rękę z oczu. Kąciki jego ust mimowolnie uniosły się do góry.
– Co oni brali? – zażartowałam.
– Jestem z nimi od ponad czterdziestu ośmiu godzin i mogę cię zapewnić, że nic – zaśmiał się.
Cała szóstka stanęła naprzeciw nas i wpatrywała się na przemian we mnie i w niego.
– Kto to? – spytał w końcu po angielsku ten, który wjechał w ochroniarza, wskazując na mnie brodą.
– To Patrycja – przedstawił mnie Kookie.
– Miło poznać! – Wyciągnął do mnie rękę, którą uścisnęłam z lekkim zażenowaniem. Nie nawykłam do towarzystwa tylu chłopaków. – Taehyung. Dla przyjaciół Tae albo V.
Cała reszta zrobiła to samo. Chłopak z rudymi włosami, który jechał jako drugi to Jimin, potem był zielonowłosy Yoongi, znany też jako Suga, białowłosy Namjoon zwany Rap Monsterem, a dalej dwaj brązowowłosi: Seokjin, w skrócie Jin oraz Hoseok czyli J-Hope. Jak ja ich zapamiętam? Dobrze chociaż, że maja pofarbowane włosy...
Nie obeszło się bez klasycznych pytań, skąd jesteś, co tu robisz i tak dalej. Oni odpowiadali jednogłośnie, gdyż jak się dowiedziałam, mieszkają w jednym... jak oni to mówili? Dormie? Chyba... a nie ważne.
Tak czy inaczej, kupiliśmy sobie gorącą czekoladę z automatu, w przesadnej ilości. Potem jakiś Finlandczyk, który wyglądał na starego kawalera, wydzierał się na nas, bo nalało mu tylko do połowy kubeczka...
Usiedliśmy na niewielkiej, wolnej od całego ludu przestrzeni pod ruchomymi schodami.
– Myślicie, że w odwecie wykupi całą kawę? – zaśmiałam się, kiedy zdenerwowany mężczyzna poskarżył się na nas jakiejś kobiecie, która go mijała. Skąd wiem? Bogata gestykulacja, krzyki i co pięciosekundowe wskazywanie na nas mówią same za siebie. Nie muszę rozumieć fińskiego.
– A może chipsy – podrzucił Jimin. – Było ich bardzo mało, a jeśli się nie mylę, to ten, któremu oddawałeś portfel – spojrzał na V.
– To ten sam – uśmiechnął się pod nosem, a rudy zaczął się śmiać.
– O co chodzi? – zaciekawił się Rap Monster.
– Wypadł mu portfel, a ja go podniosłem i chciałem mu go dać – zaczął, ale przerwał mu śmiech Jimina. Pchnął go lekko, żeby się uspokoił.
– A on uderzył go swoją reklamówką z chipsami, bo uznał go za złodzieja – dokończył rudy.
– Potem oboje usiłowaliśmy mu wytłumaczyć, że ja go tylko oddaję, ale my po koreańsku i angielsku, on po fińsku i weź się dogadaj... – V wzruszył ramionami.
– Potem wezwał tego ochroniarza, w którego Tae wjechał. – Wszyscy zaczęli się śmiać. – Ale na szczęście wszystko się wyjaśniło.
– Bogu dzięki, ten ochroniarz ogarnia angielski.
Gadaliśmy, poznawaliśmy i śmialiśmy się aż do północy, opowiadając sobie różne historie z życia wzięte, kiedy jakaś kobieta z dzieckiem niesamowicie uprzejmie poprosiła nas o ciszę. Wtedy też mówiąc nowo poznanym chłopakom ,,dobranoc", udałam się w kierunku mojego zakłódkowanego bagażu i wycinka w korytarzu. Oczywiście, czego można się spodziewać po płci męskiej, życzyli mi miłych snów o sobie. Zmęczona dniem, z szerokim uśmiechem na ustach, szybko zasnęłam.
– Pobudka! – Usłyszałam nad sobą i uchyliłam powieki, dostrzegając siedem uśmiechniętych twarzy. Ziewnęłam i usiadłam na kocu. Ał, ał, ała... obym nigdy więcej nie musiała spać na tak mało wygodnej ławce.
– Która godzina? – zapytałam na wstępie, przeciągając się.
– Taka, że wypadałoby wstać – powiadomił Kookie.
– Sprecyzuj to – prychnęłam.
– Szósta. – Wzruszył ramionami.
– Czy wyście powariowali?! – krzyknęłam, podnosząc się na równe nogi, a parę zirytowanych jęków ze strony moich tymczasowych sąsiadów zmusiło mnie do szeptu. – Ja o tej godzinie jeszcze śpię...
– Od teraz nie – wyszczerzył się Tae.
– Miło – przeciągnęłam samogłoski. – Obchodzicie Boże Narodzenie? – Wszyscy energicznie pokiwali głowami, więc kontynuowałam. – U was pewne nie ma czegoś takiego jak Wieczerza Wigilijna, ale u mnie jest i tak pomyślałam, że może byśmy sobie taką zrobili? To tak wieczorem.
– Możemy – powiedział za wszystkich Jin.
Opowiedziałam im trochę o polskiej tradycji wigilijnej, a oni słuchali mnie z uwagą. Poza rzeczami znanymi chyba wszędzie (przerywali mi w tym momencie słowami: ,,u nas też"), typu choinka i prezenty pod nią, czy jemioła, powiedziałam im, że przygotowuje się dwanaście potraw, zostawia jedno wolne miejsce przy stole, wieczerzę rozpoczyna od blasku pierwszej gwiazdki, kolęduje się i dzieli opłatkiem. Opłatki wiozłam ze sobą, tak już tradycyjnie, więc je miałam.
– To na dzisiaj wieczór, tak? – dopytywał się J-Hope.
Skinęłam głową.
– Z czego by tu zrobić stół... – Zamyślił się Suga.
– Wiem! – zawołał entuzjastycznie V. – Z walizek!
– Z walizek? – Uniosłam brwi. – Niby jak ty planujesz to stworzyć, hę?
Jak gdyby nigdy nic, wziął moją walizkę i zaczął ją nieść w kierunku walizek chłopaków. Co on...?
Poderwałam się do góry, zgarniając na szybko koc i poduszkę, po czym szybko ruszyłam za chłopakiem, który już prawie zniknął mi z oczu. Zastałam go, układającego walizki jedna obok drugiej, płaską stroną do góry. Walizki chłopaków były bardzo podobne, a moja też od nich nie odstawała, więc w efekcie stworzyły dosyć równy, niski stół, ale zawsze.
– Chyba będziemy musieli siedzieć na podłodze – powiedział, stając obok mnie i patrząc na swoje dzieło.
– Od czego są koce? – Pomachałam mu przed oczami wspomnianym przedmiotem i ustawiłam go po jednej stronie. Wzięłam też koc, na którym siedzieliśmy poprzedniej nocy i położyłam po drugiej.
– Mamy może coś, co nada się na obrus? – zapytał Suga, kiedy wraz z resztą dotarli na miejsce.
– Chusteczki higieniczne? – Rap Monster przekrzywił głowę.
– Czemu nie – zgodziliśmy się i po chwili wszystkie walizki przykryte były trójwarstwowymi chusteczkami.
– Pozostaje jeszcze kwestia dwunastu potraw – zauważył Jin.
– I jemioły – dodał V, a chłopaki spojrzeli na niego jakoś dziwnie. Uniósł ręce do góry. – Nie o to mi chodziło, po prostu powinna być. Choinka jest tam. – Wskazał na sporą, która stała w centrum lotniska. – Więc jej nie potrzeba.
– To kto idzie obłowić żarcie ze sklepiku? – zapytałam, a Jimin wraz z J-Hopem powędrowali na zakupy. – Ekipo myśląca: skąd wytrzaśniemy jemiołę?
– Hm... – zamyślił się Kookie. – A gdyby tak... zrobić z papieru? Wiem, że to nie to, co prawdziwa, ale prawdziwej tu nie powiesili no i raczej na zewnątrz nie wyjdziemy.
– Potrzebny byłby papier kolorowy – zauważył Tae. Nasz entuzjazm nieco opadł.
– Ale przecież w sklepiku są kolorowe serwetki! – Przypomniałam sobie i wyjmując z walizki portfel (było ciężko, niczego nie rozwalając) powędrowałam tam, gdzie niedawno zniknęła zakupowa dwójka.
W sklepiku było głównie jedzenie. Znajdowało się tam trochę świątecznych breloczków i inne ozdóbki. Jimin i J-Hope stali tam i zastanawiali się, co wziąć. Wyminęłam ich i podeszłam do lady, mówiąc po francusku:
– Przepraszam, ma pani może jeszcze serwetki do hot-dogów? – Te dawno wyszły. A pamiętam, że serwetki były białe, czerwone, niebieskie, zielone, żółte i różowe.
Nieco zaskoczona ekspedientka pokiwała głową i wyjęła opakowanie różnokolorowych serwetek, których nie wykorzystali. Dziękując, podeszłam do moich znajomych, którzy u drugiej sprzedającej właśnie płacili za zakupy.
Mieli w rękach żelki, pierniki, batoniki, cukierki, lizaki, pianki, krakersy, paluszki, chipsy, ciasteczka i wafle ryżowe. Było naprawdę bardzo wigilijnie, ale mimo to się uśmiechałam. Ledwo je utrzymywali, więc szybko wzięłam od nich niektóre rzeczy i wybraliśmy się w drogę powrotną.
– Tego jest jedenaście – rzucił Rap Monster, przyglądając się jak na razie niedbale rzuconym produktom na naszym ,,stole".
Suga pstryknął palcami i powędrował w kierunku automatu.
– Może to nie do końca potrawa, ale co z tych produktów nią jest? – zapytał, wskazując na narysowaną na automacie kawę. – Po za tym, coś będziemy musieli pić.
– No to mamy wszystko – uśmiechnęłam się. – O ile tej kawy oczywiście wystarczy.
– Jest jeszcze coś. – Wszyscy spojrzeli na J-Hope'a. – Mówiłaś coś o pierwszej gwiazdce...
– No tak. – Westchnęłam, patrząc na wielkie lotniskowe okna, przez które było widać jedynie zamieć szalejącą na zewnątrz budynku, jakby całe lotnisko było tylko głazem na środku bezkresnego morza bieli.
– Ja mam taką aplikację, że widać niebo – oznajmił Jimin, machając swoim iPhone'm.
Spojrzeliśmy po sobie z szerokimi uśmiechami. Najpierw zabraliśmy się za łączenie złożonych listków i kulek, a potem każde z nas rezerwowało sobie miejsce na wykonanie i opakowanie prezentów.
Usiadłam w takim miejscu, że widziałam, jak chłopaki niczym szpiedzy przemykają do sklepiku w prawie równych odstępach czasowych. Ja wystrzeliłam tam pierwsza i wykupiłam siedem z ośmiu pozostałych czekolad, breloczki z reniferami, ubranymi w szaliki na których pisało ,,Ostende" i napisami ,,Merry Christmas!".
Gdybym znała chłopaków dłużej i lepiej, może kupiłabym coś bardziej im przydatnego.
Potem przemknęłam, niemal tak tajniacko jak oni, do swojej walizki i wyciągnęłam z niej swój zestaw do pakowania prezentów zabrany z domu (nie oszukujmy się; tylko ja myślałam o takich rzeczach, reszta moich przyjaciół by o tym zapomniała i w końcu pakowalibyśmy prezenty w gazety, jak trzy lata temu), ołówek, gumkę i kartki papieru.
Wróciłam na swoje poprzednie miejsce, przypadkiem mijając V. Wymieniliśmy spojrzenia i jednomyślnie upchaliśmy niesione rzeczy pod bluzy i jak gdyby nigdy nic, rozeszliśmy się w różnych kierunkach. Chwilę potem, sama się śmiejąc, usłyszałam jego śmiech.
Usiadłam na podłodze, oparłam o ścianę i zaczęłam bazgrać na kartkach A6 całą siódemkę w wersjach na wzór chibi, ściskających bałwanki, z rogami reniferów na głowach, oplecionych w lampki czy taszczących worek świętego Mikołaja. Właśnie kończyłam rysowanie Jungkooka obok choinki, kiedy zorientowałam się, że trochę mi to zajęło i jest już wpół do czwartej. W prawie dynamicznym tempie opakowałam wszystkie w niebieski papier ze śnieżynkami i odetchnęłam z ulgą. Zajęło mi to niecałe dwadzieścia minut.
Usiadłam w pobliżu stołu, gdzie czekał już J-Hope. Zaraz zjawił się Tae, a potem szybko dołączyła do nas reszta. Siedzieliśmy razem na ławce, prawie jedno na drugim, patrząc w za mały – jak dla naszej ósemki – ekran jiminowego telefonu.
– Jest! – zawołał V.
– To tylko pyłek. –Zdmuchnęłam go. – Ale to obok nim nie jest!
Ucieszeni wreszcie zasiedliśmy przy naszym stole, wcześniej dzieląc się opłatkiem i składając życzenia. Z racji, że choinka stała sobie spokojnie w centrum lotniska, prezenty wręczyliśmy sobie przed kolacją, a ich otwarcie miało nastąpić po niej. Dostałam dużo słodyczy, breloczki, figurki, od Kookiego również rysunek, zaś poza ramką na zdjęcie z reniferkiem, od Tae, chociaż powiedział, że w zasadzie, to może od wszystkich – coś, co miałam otworzyć dopiero w Londynie.
Wreszcie zabraliśmy za spożywanie pokarmu. W pewnej chwili Kookie spojrzał gdzieś za moje ramię, a ja, wraz z resztą odwróciliśmy się. Patrzył na tego Finlandczyka, który samotnie, wpatrując się w choinkę z utęsknieniem, jadł kanapkę. Wymieniliśmy spojrzenia, po czym wstaliśmy i podeszliśmy do niego.
Spojrzał na nas dziwnym wzrokiem.
– Merry Christmas – powiedziałam, bo uznałam, że akurat to zrozumie. Potem wskazałam dłonią na nasz stół, gestem zapraszając go do nas.
Mężczyzna uśmiechnął się i poszedł za nami.
Całą wigilię śpiewaliśmy świąteczne piosenki, rozmawialiśmy – w miarę możliwości, opowiadaliśmy historie i śmialiśmy się. Poza tym, zrobiliśmy sobie sporo zdjęć, kręciliśmy telefonami krótkie filmiki i nagrywaliśmy piosenki na dyktafon. Szczerze wam powiem, że pomimo tego, że z Finlandczykiem, którego imię nie dane nam było poznać, nie mogliśmy się dogadać w żadnym języku, to była to jedna z najmilej spędzonych wigilii poza domem.
Siedzieliśmy tak chyba do szóstej nad ranem, kończąc resztki naszych słodyczy wigilijnych, kiedy podeszła do nas pracowniczka lotniska.
– Dzień dobry – zaczęła formalnie. – Za trzy godziny wylatujemy do Londynu.
Nikt nawet nie zauważył, że przestało padać.
Stojąc na londyńskim lotnisku, z walizką w ręce i żegnając chłopaków oraz Finlandczyka miałam w oczach łzy. Pozostaną tylko prezenty, zdjęcia i kilka filmików, które sobie wzajemnie powysyłaliśmy.
Wtedy też pojawiła się Estela, wraz resztą naszej świątecznej paczki. Stanęła jak wryta, a chłopaki pomachali mi i odeszli w swoim kierunku.
– Przecież to... To było BTS! – BTS? To BTS, którego ona jest fanką? – Ty farciaro, to nich mówiłaś?
– Co? – zapytałam zaskoczona i ponownie spojrzałam na chłopaków. Tae obejrzał się przez ramię i puścił mi oczko. Opadła mi szczęka.
Koncerty faktycznie były wielkim wydarzeniem, ale to nie one, a właśnie wigilia, która miała być tą najgorszą i pierwszy dzień świąt spędzone na lotnisku były lepsze, niż mogłam sobie wymarzyć. I tak, nigdy więcej, poza rzecz jasna ich koncertem, nie spotkałam chłopaków i wątpię, bym kiedykolwiek jeszcze ich spotkała.
Pozostały mi tylko wspomnienia, prezent, który okazał się być płytą, kilka zdjęć i ta dziwna, cudowna aura tamtych świąt.
~~~~~~~~
Taki świąteczny One-Shot, o którego istnieniu zapomniałam, mimo, że napisałam go jeszcze gdzieś w listopadzie. Mam nadzieję, że Wam się spodobał, o ile w ogóle ktoś tu dotrze. :P
Tu szczególnie chciałabym podziękować mojemu kuzynowi, BudN0ne, za pomoc z pomysłami, których wtedy zupełnie nie miałam! :)
Caroly
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro