9.
Od dziecka powtarzano mi, abym: nie wtykała nosa w nie swoje sprawy, nie ruszała nie swoich rzeczy i nie była zbyt ciekawska, bo to pierwszy stopień do piekła. Okazuje się, że złamałam wszystkie z tych trzech przykazań podczas krótkiej znajomości z Caiem. W takiej sytuacji powinnam obwiniać siebie czy rodziców? Media zapewne już dawno wybrałyby drugą z opcji, natomiast oskarżeni winiliby siebie nawzajem. Lubimy zrzucać ciężar winy na czyjeś barki. W końcu to o wiele wygodniejsze. Rzadko kiedy potrafimy spojrzeć w lustro i przyznać: Tak, to moja wina.
Dlatego właśnie stoję z mokrą twarzą przy wiszącym nad zlewem lustrze i wpatruję się w jakiegoś nieogarniętego do granic możliwości pulpecika przed sobą. Szare, zmęczone i podkrążone oczy jakby próbowały przebić się przez taflę szkła, świdrując mnie przenikliwym wzrokiem. To by było na tyle z opisu pięknych elementów okrągłej i czerwonej facjaty stwora. Reszta, jak spierzchnięte i popękane usta, mały, ale okrągły nos, wiecznie rumiane policzki (co urocze nie jest) czy przypominające siano blond włosy, nie jest warta uwagi. I, w sumie, to dobrze. Tyko oczy odzwierciedlają naszą duszę, pokazują, co nam w środku gra — czy to niebieskie skrzypce, czerwone gitary, czy może Imagine Dragons. To, jakimi jesteśmy ludźmi, zawierzajmy oczom, a nie pełnym, truskawkowym ustom, długim rzęsom, idealnej figurze czy wymalowanej twarzy. Dojście do tego troszkę mi zajęło (jakieś piętnaście lat) i wiązało się z akceptacją tego, jaką Bóg mnie stworzył. Przyniosło ukojenie i spokój. Polecam.
Wycieram twarz, nakładam na nos okulary i z uśmiechem na twarzy schodzę na śniadanie. Przemierzając w podskokach stopień po stopniu schody, zatrzymuję się w połowie drogi, z nagłym pytaniem kwitnącym w głowie. Akurat najbliżej znajdującą się osobą jest przemierzający korytarz Finn. Doganiam go i zrównuję krok.
— Finn... — zagajam, gdy ten kończy swoją serenadę na moje powitanie (czyli serię przekręceń oczami, westchnięć i gimnastyki brwi zlepione w krótki popis). — Ja jestem optymistką, realistką czy pesymistką?
— Jesteś debilem — odpowiada, po czym przyspiesza kroku. Krzyczę za nim i próbuję go dogonić, aby moja pięść (przez przypadek) zderzyła się z jego ramieniem, lecz w tej samej chwili Hugo odciąga go na bok i szepcze coś na ucho. Obaj wchodzą do jednego z pokoi, zostawiając mnie samą na korytarzu. Wrodzona ciekawość każe mi podsłuchać, o czym mówią, jednak opieram się pokusie. Co Hugo ma przede mną do ukrycia?
Słyszę kroki za sobą i czyjeś dłonie zasłaniają moje oczy.
Nietrudno zgadnąć, kim ów nieznajomy jest, jednak mimo to macam jego ręce — może dla zabawy, a może po to, by je zapamiętać.
— Hm, kto to może być... — Mimo czarnych plam przed oczami niemal widzę, jak przywdziewa uśmiech VI — ten łobuzerski. — Czyżby... Cai?
— Strzał w dziesiątkę, słońce! — odpowiada nieco zbyt głośno, przez co moje bębenki wibrują jak Finn w fazie ekscytacji i podniecenia nowym gatunkiem gada. Na ostatnie słowo nieruchomieję i, gdy chłopak zabiera łaskawie dłonie, odwracam się do niego na pięcie z uniesionymi brwiami. Gdybym potrafiła, uniosłabym tylko jedną i dałoby to lepszy efekt, jednak to kolejna umiejętność, której Bóg mi poskąpił. Ciekawe, po co tym razem stałam w kolejce. Pizza?
— „Słońce"?
Cai wzrusza ramionami i unosi kąciki ust, o czym nie muszę wspominać, bo na jego twarzy prawie zawsze maluje się uśmiech.
— Tak jakoś mi to do ciebie pasuje.
Parskam śmiechem. Krótko i głośno. Doprawdy, mogłabym zacząć się śmiać w niebogłosy, jednak zamiast tego mój organizm postanawia dodać tego (jakże uroczego) buraczkowego koloru mym pulchnym policzkom.
— Oślepiam cię swoim blaskiem?
— Raczej głupotą! — krzyczy Finn, wychylając się zza ściany i, równie szybko, biorąc nogi za pas. Ten trudny przypadek nieumiejący trzymać języka za zębami najwidoczniej skończył omawiać z Hugo już „nie moje sprawy" i postanowił kontynuować codzienny rytuał poniżania mnie. Słyszę za sobą cichy śmiech Caia. Piorunuję go wzrokiem, a ten od razu poważnieje — na ile to możliwe w jego przypadku.
— Przepraszam — mówi, odchrząkając. To chyba pierwszy moment, kiedy się nie uśmiecha. — Chodźmy na śniadanie — proponuje i bierze mnie pod ramię.
Przy stole czeka na nas mała niespodzianka. Ciocia postanowiła dzisiejszego dnia do nas dołączyć. Nic więc dziwnego, że na stole pojawił się stos kanapek — z brązowym serem brunost, szynką, salami, kawiorem, a także z dżemem i czekoladą. Stół zastawiono dla naszej piątki. Hugo, Finn i gospodyni już do niego zasiedli, czekając tylko na nas. Na mojej twarzy maluje się szeroki uśmiech od ucha do ucha, który równie szybko rzednie, gdy spostrzegam we wszystkich filiżankach kawę. Nienawidzę ten czarnej substancji, która sztucznie pobudza umysł do pracy. Mama zawsze powtarza: „Norweg bez codziennej dawki kawy, to jak płótno bez farby", a ja się z nią po prostu nie zgadzam.
Widząc mą minę, Cai kieruje pytające spojrzenie, lecz po dłuższej dedukcji, spostrzega wstręt do napoju. Niespodziewanie parska śmiechem. Teraz to ja patrzę na niego, nic nie rozumiejąc.
— Wreszcie to nie ja będę robił coś, czego nie lubię — wyjaśnia z pełną buzią, przez co ledwo go rozumiem. Wywracam oczami. Co jak co, ale Cai nie stał w kolejce po dobre maniery. Również biorę się za jedzenie.
— Jako że codziennie pracuję, postanowiłam ten dzień pozostać w domu. Przygotuję wam każdy posiłek! — zagaja ciocia z satysfakcją, zacierając ręce. — Dlatego, gdy będziecie wychodzić, zgłoście się po matpakke, a o szesnastej na obiad — jej nieznoszący sprzeciwu ton nie zachęca nas do dyskusji, a co dopiero sprzeciwu. Nikt nie chce widzieć cioci Doroty wkurzonej.
Jestem ciekawa, co przygotował dla nas Finn piątego dnia pobytu w Oslo, a tym bardziej, ile jeszcze dni tu pozostaniemy. Nie chcę wracać do domu, choć tęsknię za rodzicami. Za dwojgiem ludzi, którzy z niewielkimi rezultatami starali się jak mogli, by wychować mnie na przykładną obywatelkę. Postanawiam, że po śniadaniu zadzwonię do mamy.
— Po prawdzie na dzisiaj nic nie planowałem — zaczyna Finn — jednak pochodzimy sobie po Oslo.
Wyglądam przez okno. Nie maluje się najpiękniejsza pogoda na spacery, mimo to uśmiecham się. Lubię zwiedzanie, a w szczególności, gdy towarzyszami są dwaj dość rozrywkowi faceci. Na myśl „rozrywkowi" przypominam sobie o wczorajszym dniu i odruchowo spoglądam na Caia, który żartuje wraz z ciocią na temat rybaków. Nie znać po nim, że wczoraj odbywaliśmy tak ciężką rozmowę. Ale tak bywa. Czasem najwięksi twardziele muszą na chwilę zdjąć maski, obnażając swoją kruchość i wrażliwość. Tylko ludzie z kamiennymi sercami nie mają czego ukrywać.
Matpakke w wykonaniu cioci Doroty to bogate w warzywa kanapki zapakowane starannie w papier, chroniąc je przed rozpadnięciem. Każdemu z nas podarowała po jednej i poprzysięgła, że, jeśli dostanie je z powrotem, sama wepchnie nam je do tych otworów, co bez przerwy słowa miecą. Wyruszyliśmy więc z plecakami i obietnicą na barkach. Finn wie, gdzie iść i oboje z Caiem ufamy mu doszczętnie, mając nadzieję, że wrócimy na obiad do domu, bo inaczej gospodyni ugotuje nie ryby, a nas.
— Coś mi się wydaję, że podzielę się z wami moim humorem — stwierdza Finn, gdy skręcamy w mały las iglasty. Drzewa rosną na tyle wysoko i gęsto, by zasłonić i tak słabo świecące słońce. Gdy słyszę słowa biol-chema, wznoszę oczy ku niebu.
Zaczyna się.
— Przychodzi blondynka na sesję. — Znacząco spogląda na mnie, a ja piorunuję go wzrokiem. Bez wahania kontynuuje: — Profesor pyta: „Na co dysocjuje Hg?", a ta na to: „Na H i g, czyli wodór i grawitację".
Finn wybucha śmiechem, a Cai dołącza z grzeczności nieco skołowany i patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Sama marszczę brwi, modląc się, by to był koniec.
Jednak nie, to dopiero początek.
— Na lekcję chemii nauczycielka przynosi trzy probówki. W każdej z nich jest robak. Do pierwszej z nich wlewa alkohol, robak tonie. Do drugiej dodaje tytoń, robal zdycha, a do trzeciej wody i zwierzątko pływa. Pyta się Jasia, jaki jest wniosek z tego doświadczenia, a uczeń na to: „Kto pije i pali, ten nie ma robali!".
Tym razem i ja parskam śmiechem, choć krótkim, cichym i bez entuzjazmu. Cai podchodzi do mnie i wpatruje się w moje policzki, na których kwitną rumieńce.
— Masz dołeczki! — Wyciąga dłoń i dotyka zagłębienia, jakby to był jakiś cud natury. Przyglądający się temu z boku Finn, nie jest zbytnio zadowolony i przekręca oczami.
— Weź, bo się zarumieni jak fenoloftaleina — mruczy i podąża dalej, nie zważając na nas. Cai wybucha śmiechem i uważnie analizuje kolor mej twarzy.
— Myślę, że ci do tego stanu niedaleko.
I ciągnie mnie dalej za przewodnikiem. Niestety chłopak chyba się obraził.
— Finn, opowiadaj dalej — proponuje Cai, jednak ten mierzy go jedynie niechętnym wzrokiem.
— Opowiadałem chemiczne żarty. Nie zareagowaliście.
Z obojętnym wyrazem twarzy idzie dalej, już się nie odzywając. Cai patrzy na mnie znacząco i bezgłośnie oznajmia „udało się". Wielokrotnie tak właśnie wyglądała moja rozmowa z Finnem. Dlatego wiem, co zrobić, aby polepszyć mu humor.
— Masz słaby odczyn — orzekam, zakładając ręce na piersi. Finn przystaje.
— Nie będę reagował na twoje zaczepki. — Nie widzę jego miny, ponieważ stoi tyłem, ale wiem, że na chwilę uśmiechnął się.
— Bo jesteś jednokomórkową amebą — odpowiadam śpiewnie, na co ten odwraca się i znów przekręca oczami. Uśmiecham się z dumą i patrzę na Caia. Ten z kolei zachowuje się jak podczas pierwszego spotkania z potyczką słowną między mną a Finnem — nie wie, na kim zawiesić wzrok.
— Nasza dalsza konwersacja nie ma żadnego sensu merytorycznego, albowiem...
Właśnie w takim klimacie wędrujemy do samego popołudnia — przy akompaniamencie sucharów Finna, niekoniecznym żartowaniu ze mnie i śmianiu się z moich potknięć o korzenie drzew (Kto je tam w ogóle posadził?!).
— Powinniśmy już wracać — stwierdzam, gdy na wyświetlaczu pojawia się godzina czternasta, a my siedzimy na ławce w okolicznym parku, zjadając kanapki. Niebo usłane jest szarymi, deszczowymi chmurami. Wrodzona podświadomość (albo raczej kropla zsuwająca się po mojej ręce) mówi mi, że będzie padać. Z niepokojem kieruję wzrok na Finna, lecz ten z wyzwaniem w oczach nakłada plecak i gestem wskazuje, byśmy również się podnosili. Cai uśmiecha się promiennie.
— Będziemy tańczyć w deszczu — oznajmia z entuzjazmem. Jednak Finn, jak to on, gasi go równie szybko.
— Raczej zwiewać do domu, nadchodzi burza. — Wskazuje palcem w stronę gęstych, prawie czarnych chmur płynących w naszym kierunku. To daje nam niezłą motywację, by przyspieszyć kroku.
Nagle przypominam sobie, co miałam zrobić po śniadaniu. Przeklinam w duchu swoją pamięć i uderzam się otwartą dłonią w czoło. Cai patrzy na mnie ze zdumieniem.
— Miałam zadzwonić do mamy — wyjaśniam. Kiwa głową na znak zrozumienia.
Zanim docieramy do domu, deszcz zdąża już nas porządnie zmoczyć. Na domiar złego przez mokre korzenie można się łatwiej potknąć, co jest zagrożeniem życia dla tak skrajnych przypadków niezdarstwa jak ja.
— Ta cholerna burza może wszystko popsuć — słyszę przed sobą zawodzenie Finna. Cai zgadza się z nim ruchem głowy.
— Co „wszystko"? — dopytuję, omijając kolejną niebezpiecznie śmiertelną przeszkodę na drodze i próbując dorównać im kroku. Wymieniają znaczące spojrzenia i po chwili odwraca się do mnie Cai.
— Nic takiego.
Zakładam ręce na piersi. To mi się strasznie nie podoba. Ukrywają coś przede mną. Teraz wydaje się to jeszcze bardziej podejrzane przez fakt, że Cai również jest wmieszany.
Wydymam usta. Dowiem się tego albo nie jestem Liv Larsen.
W tym momencie jestem tak zajęta kontemplowaniem nad ich knuciem, że nie zauważam cienkiego, jednak śmiercionośnego korzenia wijącego się pod moimi stopami. Gdy na nim staję, moja noga ześlizguję się, a ja, próbując utrzymać równowagę, wykonuję kilka piruetów, co nie skutkuje tak, jak bym tego chciała. Upadam plackiem do tyłu, brudząc przy tym żółtą kurtkę i spodnie. Słyszę śmiechy przed sobą, bo moje pole widzenia ogranicza się jedynie do szarego nieba, a po chwili pojawia się Cai i pomaga mi wstać.
— „Naprawdę, nie lubię zwracać na siebie uwagi, ale moja niezdarność aż domaga się zainteresowania"* — cytuje z szelmowskim uśmiechem na twarzy, zakreślając w powietrzu cudzysłów. Gdy mam pewność panowania nad swoim ciałem, przekręcam głowę na bok i kieruję na niego pytające spojrzenie. Ten jedynie wzrusza ramionami.
— Przeczytałem to gdzieś.
Wzdycham i idę za nim dalej. Postanawiam, że zapiszę sobie te słowa w notatniku. Idealnie odzwierciedlają moją naturę.
Będąc już jedynie kilometr od domu, zastaje nas ulewa. Mimo to Cai wydaje się tym nie przejmować.
— Oo taak! Będziemy tańczyć w deszczu! — Patrzymy z Finnem po sobie. — Liv, zapodaj jakiegoś bita!
Do tej pory myślałam, że Cai nigdy mnie nie zaskoczy. Teraz to przeświadczenie lekko rzednie. Chłopak podaję mi przenośny głośnik (naprawdę nie wiem, skąd go wziął), a ja puszczam „Singin' in the rain". Jeśli szaleć, to po całości.
Cai parska śmiechem, początkowo zastanawiając się, czy nie żartuję sobie z niego, jednak po chwili wzrusza ramionami i zaczyna podskakiwać jak kangur w epilepsjach. Właśnie mijamy barierki, na których ten popisowo staje i się nam kłania. Wywracam oczami, lecz w tej chwili chłopak zeskakuje z gracją godną słonia i wyciąga w moją stronę dłoń. Zastanawia mnie, czy bardziej zaskakujący jest fakt, że nie spadł z barierki, czy że każe mi wykonywać równe jemu popisy.
— O nie, nie, nie, nie... — odmawiam, jednocześnie energicznie kręcąc głową.
— Oo taak!
I ciągnie mnie za sobą, a ja ledwie zdążam rzucić Finnowi głośnik, telefon i błagalne spojrzenie. Ten wzdycha poirytowany i idzie przodem.
Tymczasem Cai kładzie jedną dłoń na moim biodrze, a drugą chwyta moją rękę i prostuje w przegubach. Walc po kilku chwilach przemienia się w oberka, belgijkę i kilka innych wymyślonych przez niego układów. Do tego wyciąga z plecaka parasolkę, a ja, przemoknięta do suchej nitki, mam ochotę krzyknąć:
— Dopiero teraz?! — A słowa zamiast zachować w głowie, mówię głośno. Cai jednak nie zwraca na to uwagi i wykonuje parasolowe popisy godne Gene'a Kelly'ego.
Wreszcie, w tak wolnym tempie, docieramy do domu cioci, który wita nas otwartymi drzwiami i wkurzoną gospodynią.
— Pięciominutowe spóźnienie! — krzyczy, kręcąc głową. A gdy podchodzimy bliżej, oznajmia ze współczuciem: — Wyglądacie jak zmoknięte psy. Chcecie się nabawić przeziębienia?! Marsz do domu!
Posłusznie ją mijamy i truchtem biegniemy na górę zmienić ubrania.
Już gdy schodzimy po schodach, dochodzi do nas zapach marynowanego mięsa.
— Los się dzisiaj do mnie uśmiecha — oznajmia Cai, wyszczerzając się i przeskakując po dwa stopnie na raz. Mimowolnie się uśmiecham, kręcąc głową i przyspieszam kroku, próbując go dogonić tymi krótkimi i pulchnymi nogami.
Obiad jest oczywiście wyborny i albo to wypieki cioci, albo nasza radość spowodowały, że ponure chmury rozpierzchły się i uwolniły słońce. Gdy miło gawędzimy o naszych planach na następny dzień, do przedpokoju wpada Hugo rozradowany od ucha do ucha i porozumiewawczo mruga do chłopaków.
— Plan B nie był potrzebny!
I znika za ścianą. Ciocia załamuje ręce i kręci z dezaprobatą głową.
— Co ja wychowałam? Gdzie ja popełniłam błąd?
— Pani nigdzie, to było już takie jako zarodek — stwierdza obojętnie Finn. Cai wybucha niekontrolowanym śmiechem, dławiąc się kanapką. Patrzę z niepokojem na ciocię, bo wiem, że jak moja mama, ma w sobie choć trochę talentu do wymyślania ciętych ripost. Ta jednak wybucha śmiechem i klepie po ramieniu siedzącego obok biol-chema. Również się uśmiecham. Taki talent jak Hugo można mieć jedynie od zapłodnienia.
Teraz już jestem niemal pewna. Mój brat szykuje coś wspaniałego. Dla mnie.
***
Znaliście kiedyś uczucie przemożnej ochoty uduszenia każdego na swojej drodze? Uduszenia, poćwiartowania i rozrzucenia kawałków po całym mieście? Spalenia, zadźgania widelcem, po prostu skrzywdzenia (najlepiej ze skutkiem śmiertelnym)? Jeśli nie, to zapewne nikt nie obudził was z drzemki, skacząc po łóżku, na którym śpicie. To prawie, jak mieć dzieci. Tyle że ja ich nie mam. Mimo to ktoś naprawdę bliski temu mentalnie (Cai) w taki właśnie sposób porządnie wyprowadził mnie z równowagi. Może gdyby miał jakiś konkretny powód, złagodziłoby to mój gniew, jednak ten nawet nie potrafi wytłumaczyć, co było tak pilne, by mnie obudzić.
— No bo ja... nie wiem — wyjaśnia, siedząc już spokojnie ze skrzyżowanymi nogami naprzeciw mnie. Na jego twarzy maluje się błogi uśmiech. Dosłownie jak u dziecka, które twierdzi, że jest niewinne. Wzdycham z poirytowaniem i zdecydowanym załamaniem nerwowym.
— Wiesz co, Cai? Jeśli uważałeś mnie za dosyć spokojną osobę, to mogę to zmienić, jeżeli będziesz mnie BUDZIŁ.
— Nie krzycz na mnie... — mówi z udawaną bojaźnią i błaganiem. Zaciskam dłonie na poduszce i okładam nią drania. Oczywiście nie pozostaje bez rekompensaty i tak oto rodzi się I wojna poduszkowa.
— Och, naprawdę nie chciałam, poduszka wyśliznęła mi się z ręki, tak mi przykro! — krzyczę z sarkazmem, kiedy trafiam go w twarz.
— A mnie nie.
Rzuca się na mnie z poduszką i niedługo potem bez udawanej skruchy jestem zmuszona go przepraszać, gdy mnie nią dusi.
— Kto jest królem? — pyta, na chwilę pozwalając mi odetchnąć i, oczywiście, odpowiedzieć na pytanie.
— Ty...
— Kto jest zwycięzcą?
— ... ja.
Robiąc naprawdę skomplikowany i dziwny manewr rękami i nogami, sprawiam, że to Cai znajduje się na dole, a ja na górze.
Jak ja to zrobiłam?!
Siadam na nim okrakiem, nie zważając na to, że mogę go zgnieść (może mojej wagi aż tak bardzo nie widać, jednak czuć). Cai wydaje się być zupełnie zdumiony i zdezorientowany. Uśmiecham się triumfalnie.
— No więc, kto jest królową?
Cai przywdziewa uśmiech VI i uderza mnie swoją poduszką.
— To był błąd, stary...
Ta zabawa mogłaby trwać zapewne w nieskończoność, gdyby nie: a) zmęczenie, b) moja przegrana i c) Finn wchodzący bez pukania i zastający nas w bardzo dwuznacznej pozycji.
— Przepraszam, że wam przeszkadzam w czymkolwiek, co robicie i co wcale mnie nie interesuje, ale czas się zbierać.
Marszczę brwi.
— Gdzie?
Finn przekręca oczami.
— Zobaczysz.
Jedziemy zobaczyć tę niespodziankę, więc wypadałoby powiedzieć, czy mam się jakoś odpowiednio ubrać, prawda?
Och, błąd, Finn przecież wie lepiej.
— Załóż to, co zakładasz zwykle — odpowiada ze zmieszaniem wymalowanym na twarzy.
— Jeju, naprawdę współczuję twojej przyszłej dziewczynie — mruczę pod nosem, przeglądając zawartość szafy. Cai parska śmiechem, a Finn wychodzi, wypuszczając ze świstem powietrze i kręcąc głową. Cai schodzi z łóżka i przygląda się mojej pracy, opierając podbródek na ramieniu. Uśmiecham się lekko, prawie niewidocznie. Ciekawe, jak to wygląda z punktu widzenia obserwatora.
Nagle ten przepycha się przede mnie i sam zaczyna grzebać w szafie.
— Cai...? — zaczynam niepewnie z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.
— Ja będę wiedział, jak powinnaś się ubrać, nie?
Kiwam potwierdzająco głową, wciąż mając otwarte usta.
Po długim wertowaniu wreszcie wyciąga czarną podkoszulkę z białym wzorem smoka na piersi i przetarte, ciemne dżinsy. Patrzę na niego z lekkim powątpiewaniem. Bardzo lubię ten T-shirt, ale nie jestem pewna, co do poczucia Caia do odpowiedniego ubioru.
Mimo to z szybkością żółwia przebieram się w łazience i poprawiam utworzonego wcześniej na głowie koka. Przypominam sobie, że żółtą kurtkę ubrudziłam dzisiaj przez swoje niezdarstwo i jeszcze raz zmuszona jestem przeszukać szafę. Tym razem w poszukiwaniu jedynej, jaka mi została, starej i bardziej przetartej od spodni kurtki dżinsowej. Jeszcze, żeby tego było mało, trampki też również wyglądają dosyć podobnie.
Tak, prezentuję się pięknie.
Gdy wsiadamy do już odpalonego samochodu, Cai nakłada mi przepaskę na oczy.
Świetnie się zapowiada.
— Naprawdę, chłopaki? Naprawdę? Jeżeli ktoś powie, że to ja jestem najdziecinniejsza z naszego towarzystwa, przypomnijcie sobie tę sytuację.
— Wyluzuj, Liv, to nie nasz pomysł — odzywa się Finn i niemal widzę jego obojętny wyraz twarzy.
— Hugo — wzdycham i opadam na oparcie fotela. Może i zapowiada się ciekawie, jednak wolałabym wiedzieć, co ten wariat tym razem wymyślił.
Finn puszcza płytę Imagine Dragons, próbując mnie odstresować i, jak zwykle, wie, co robić.
Tonę w tych nutach. Jednak nie jest to nieprzyjemny rodzaj tonięcia, kiedy za wszelką cenę próbujesz złapać powietrza, rzucając się ku powierzchni. Umiem oddychać w tej wodzie. Widzę przez nią.
Tak naprawdę nie wiem, ile czasu mogło upłynąć, odkąd wyjechaliśmy. Nie wiem też, dokąd dotarliśmy. Wydaję mi się, że odpowiedzią na każde zadane w tej chwili pytanie byłoby: nie wiem. Czuję się, jak na sprawdzianie z historii.
Cai bierze mnie pod ramię, a poznaję to po cieple, jakie roztacza jego ciało. Czasem nachodzą mnie myśli, że chciałabym się w tym cieple schronić, opatulić jak kocem. Cai — żywy koc lub grzejnik.
Z niecierpliwości i podniecenia tym, co mnie czeka, aż korci mnie, by uchylić przepaskę i sprawdzić, gdzie jesteśmy. Jednak nie robię tego. Samo oczekiwanie czasem okazuje się lepsze niż niespodzianka. Ostatni raz czułam się tak w dzień przed osiemnastymi urodzinami. Były naprawdę wspaniałe.
Wtedy z daleka słyszę jakby szmery rozmów i krzyków bardzo dużej ilości osób. Potem rozbrzmiewa jeszcze głośniejsza muzyka. Staję w miejscu.
— Koncert. Hugo zorganizował koncert — mamroczę, ledwo trzymając się na nogach. Będę na prawdziwym koncercie. Cai podtrzymuje mnie i każe iść za sobą dalej, a ja robię to już mechanicznie, będąc myślami gdzie indziej. Serce obija się o moją klatkę piersiową i boję się, że w końcu utknie między żebrami. Próbuję uspokoić przyspieszony, podniecony oddech.
Mój Boże.
— Liv... — zaczyna ostrzegawczym tonem Cai — teraz będzie niebe... — urywa nagle, jednak nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego. Dobiega do mnie jedynie, jak próbuje przekrzyczeć tłum, by wymienić z kimś kilka zdań. Mam szczerą ochotę zdjąć tę cholerną opaskę, bo a) moja niecierpliwość przekroczyła czerwoną linię, b) oczy mnie szczypią, a skóra wokół swędzi jak po ukąszeniu setki komarów i c) bez przerwy obijają się o mnie jacyś ludzie i mam ochotę ich zbesztać za niefunkcjonowanie słowa „przepraszam" w słowniku, z którego się uczyli, a w którym jest aż nadto przekleństw. Już sięgam do opaski, jednak Cai chwyta mnie za rękę, splata nasze palce i prowadzi dalej od tłumu. W międzyczasie z kimś rozmawia i po zarejestrowaniu drugiego głosu wydaję mi się w nim coś znajomego. Na marne próbuję wygrzebać z dysku wymiennego w głowie jakieś wskazówki.
Strach zmieszany z podnieceniem to zabójcza mieszanka. Jeśli zdejmą mi opaskę i okaże się, że stoję na środku sceny przed setką ludzi, obiecuję udusić Hugo, Cai i Finna. Zrobić to, co planowałam po wybudzeniu z drzemki. Potem z satysfakcją na twarzy i uśmiechem psychopaty przejmę furgonetkę i wyruszę w świat, do Polski. Nikt mnie nie znajdzie, nie będę martwiła się o nikogo, jedynie o siebie. Ta wizja wydaje się tak piękna, że aż kusi mnie, by podsunąć im ten pomysł.
Jeśli natomiast będzie to coś bardzo przyjemnego, coś, co po prostu zwali mnie z nóg, przyrzekam, że wyściskam ich wszystkich za wszystkie czasy (a nuż, może spowoduję przy tym uduszenie). Już teraz, mając dziewięćdziesięcioprocentową pewność, że to koncert, nieważne czyj, mam ochotę to zrobić. Jednak mawiają — „nie chwal dnia przed zachodem słońca".
Nagle uderzam w jakiś twardy przedmiot stopą i piszczę z bólu, podskakując na jednej nodze. Cai podtrzymuje mnie, bym nie upadła, ale słyszę, jak się śmieje. Obawiam się, że pośród dzisiejszych niespodzianek będą również siniaki.
— To wcale nie jest śmieszne, Cai — burczę, lecz ten chyba tego nie słyszy, bo nie odpowiada.
Idziemy wciąż powoli, bym nie upadła i nie skręciła kostki. To byłby niezły i typowy dla mnie finał — zamiast niespodzianki w postaci koncertu, Liv zostaje zawieziona do szpitala na prześwietlenie.
Na dworze robi się chłodniej. Moją skórę opatula teraz gęsia skórka. Zapewne policzki też przybrały typowy buraczkowy kolor. Nie widzę tego, jednak czuję, że słońce zachodzi za horyzont. Głosy nie milkną, jednak muzyka cichnie. Cai staje, więc robię to samo. Nie ściąga jednak opaski, o co mam ochotę się sprzeczać, lecz nagle rozbrzmiewają oklaski i gwizdy, które uciszają mnie na dobre.
Zaraz, za chwileczkę, za momencik dowiem się, co mój brat wykombinował.
— Witajcie, ludziska! — słyszę bardzo niedaleko siebie dobrze znany mi głos, wzmocniony przez dobrej jakości mikrofon. Więc mamy miejsca tuż przy scenie. — Zebraliśmy się tutaj, bym mógł w imieniu wszystkich, którzy znają Liv Larsen, podziękować za wszystko, co dla nas robi. — Na moje serce napiera fala ciepła, prąd morski, który tworzy wokół niego małą trąbę powietrzną. Nie zważam na szepty wśród publiczności, która owej Liv Larsen nie zna, nawet z widzenia. W tej chwili liczy się tylko to — komuś na mnie zależy, ktoś się stara. Pytanie, czy ja na to wszystko zasługuję? — Liv, siostro, przyjechałaś tutaj z nimi, dla pewnego chłopaka, tylko po to, by sprawić mu przyjemność. — Przystaje i wzdycha. — I nie byłem to, niestety, ja. — Uśmiecham się szerzej. — Za to ja dziękuję, że jesteś. Nawet na drugim końcu kraju. Za to, że, gdy nie umiałem wiązać sznurówek, ty mnie nauczyłaś pewnej rymowanki, która to zmieniła. Za to, że, gdy nie wiedziałem co to muzyka, ty pokazałaś mi jej barwy. Bo po prostu jesteś. Dla nas. My również jesteśmy dla ciebie. I ten zespół, który tutaj sprowadziłem również jest dla ciebie.
Czuję palce Caia zdejmujące moją opaskę. A gdy oczy przyzwyczajają się do jasności i reflektorów, dostrzegam scenę, na której, Bogu dzięki, nie stoję. Dużą i zapewne bardzo drogą. Na środku niej, wokół sztucznej mgły, stoi roześmiany Hugo ubrany w jaskrawą, różową koszulę i czarne spodnie. Natomiast wokół mnie ludzie. Mnóstwo istot znudzonych wywodem organizatora lub ciekawie na mnie patrzących. Potem dostrzegam po kolei — Caia stojącego obok i trzymającego moją dłoń, uśmiechającego się tak szeroko, jak jeszcze nigdy oraz Finna z nowym wyrazem twarzy, a mianowicie lekkim uśmiechem. Obaj po moich bokach. A to wszystko zorganizowali dla mnie. Łzy napływają do moich oczu. Ja na to nie zasługuję.
Wtedy spoglądam na scenę, z której zniknął Hugo, a mgła zaczęła opadać. Niedługo pojawi się tam zespół.
Właśnie, zespół.
W mojej głowie trybiki pracują na zdwojonych obrotach. Rozmowa Caia z kumplem i jego słowa: „Odezwał się menager Dana. Możliwe, że uda im się zagrać", wybór koszulki ze smokiem. Jednak to, co nasuwa się na myśl, nie może być prawdą. Bo to jest po prostu niemożliwe.
A wtedy rozbrzmiewa muzyka. Idealna wprost do tonięcia.
— Przed wami...!
I wypowiada te dwa kolejne słowa.
Moje serce staje w miejscu. Wstrzymuję oddech. Czas jakby zwalnia, a ja już słyszę jedynie przytłumione dźwięki. Szczypę się w ramię, ale wciąż widzę scenę, słyszę głos Dana witający publiczność, rytm wybijany przez perkusistę, palce ślizgające się po strunach gitar elektrycznych i basów. Jednak jest to zbyt piękne, by było prawdziwe. Przypomina ostatni z mych snów. Bardzo mocno zaciskam ręce w uchwycie Caia.
— Liv, twój sen się dzieje naprawdę. Zasłużyłaś.
W tak krótkiej wypowiedzi zawarł wszystko, co chciałam w tej chwili od niego usłyszeć. Co potrzebowałam usłyszeć. Wypuszczam dotąd wstrzymywane powietrze. Płuca palą mnie od środka, a serce działa na pełnych obrotach, by nadrobić stracone sekundy. I w tym momencie już nie emanuję wzruszeniem i zaskoczeniem. Zatracam się w płynących i głośnych nutach „Radioactive", najpierw cicho śpiewając, a potem wrzeszcząc znane na pamięć słowa. Wiecie jak to jest słyszeć ulubiony zespół na żywo? Nie zajmujesz się interpretacją muzyki, a widzisz ją. Widzisz pięciolinie płynące z gitar i ust wykonawcy. I cieszysz się, jak dziecko, bo nawet osoba stojąca obok, nieznająca języka angielskiego nuci i podśpiewuje:
— Ououa, Radioactive, radioactive...
I skaczesz. Skaczesz jak szalony. Bo to jest czysta radość płynąca z muzyką. Bo ludzie, którzy tę muzykę skomponowali, stworzyli właśnie tę radość i kochają ją równie jak my, choć w swój własny sposób. I śpiewasz, krzyczysz dopóki muzyka nie cichnie.
— A teraz kawałek zadedykowany specjalnie dla Liv Larsen. Cały koncert został zorganizowany z myślą o Tobie, ale tę piosenkę potraktuj jako prezent od nas. — Patrzy na mnie. Dan Reynolds skierował swój wzrok na mnie, zna moje imię i wie, do kogo należy. Imagine Dragons dedykują mi utwór, który rozpoznaję już od pierwszej zagranej nuty.
— I'm bleeding out
And if it's last thing that I do...
Bez jakiegokolwiek skrępowania śpiewam z artystą, mimo że powinnam być wiernym słuchaczem. A gdy piosenka dobiega końca, podchodzi do nas Hugo. Roześmiany od ucha do ucha, w koszuli koloru pasującego do jego charakteru, który widać mimo ciemności, jakby był odblaskowy. Nie zdąża słowa powiedzieć, nawet ust otworzyć, zamykam go w tak szczelnym uścisku, jak może to zrobić osoba dozgonnie wdzięczna i kochająca ponad życie.
— Dziękuję — wykrztuszam jedynie przez szloch, który ciśnie się do moich oczu. — Ja na to nie zasługuję.
Wciąż w mej głowie tkwi to zdanie. Nie mogę się go pozbyć, mimo najszczerszych chęci i mimo zapewnień Caia. Nic takiego nie zrobiłam, a on sprowadził ulubiony zespół swojej siostry z innego kontynentu. Nigdy nie wątpiłam w to, co może zrobić, jednak teraz upewniło mnie to całkowicie. Hugo jest niesamowity. Od zapłodnienia.
— Ja też nie zasługuję, by mieć taką siostrę jak ty, Liv.
Widzę w jego oczach błyszczące łzy i uśmiech tak szczery, tak kochany, że wtulam się w jego ramię i zaczynam płakać. Nie powstrzymujemy łez i oboje je ronimy — on w moje włosy, ja w tę piękną koszulę. I tak dzieje się po kolei z każdym. Oprócz Finna.
— Nie martw się, też mam w tym zysk. Jeśli teraz zedrzesz gardło, nie będziesz tyle nawijać — oznajmia, gdy go obejmuję w szczelnym uścisku. I zaczynamy się śmiać, a to odskocznia od wzruszenia dająca ulgę. Mogłabym powiedzieć, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, ale to zbyt duże niedopowiedzenie.
A potem bawię się dalej. Zdzieram gardło, by oszczędzić bólu Finnowi. Kto by pomyślał, że to będzie wychodziło mi najlepiej?
Wreszcie jednak nadchodzi czas na piosenkę Caia. Utwór, który pozwolił mi się do niego zbliżyć, bo nie zawdzięczam tego tylko swej otwartości na ludzi.
Imagine Dragons łączy. Imagine Dragons wspiera. Imagine Dragons w sercach nigdy nie umiera.
Cai staje naprzeciw mnie i układa ręce do tańca.
— Wróciliśmy do punktu wyjścia — oznajmia z szerokim uśmiechem, ukazując kły.
— Dziękuję, Cai — szepczę w jego ramię, ale jestem pewna, że słyszy, mimo ogłuszającej muzyki. Mimo obecności kilkuset ludzi, czuję jakbyśmy byli sami. Ja, Cai i muzyka. Wraz z ostatnim akordem, obraca mnie. Patrzy w oczy i przywdziewa uśmiech I — pełen czułości i czegoś, czego w tej chwili nie mogę określić. Nachyla się i mnie całuje. Delikatnie z niepewnością, jakby nie wiedział, czy dobrze robi. A ja niemieję. Odsuwa się na wyciągnięcie ramion i patrzy to na moje usta, to w oczy. Mimo chwilowego zapomnienia o istnieniu mózgu, rozważam: a) ucieknięcie stamtąd, póki czas, za scenę; b) wtopienie się w publiczność, mimo że ta jest w nas wpatrzona jak w obrazki i c) spalenie się ze wstydu, czego nikt nie zauważyłby w ciemności.
A robię, jak zwykle, najgłupszą rzecz, na jaką mnie stać. Oddaję pocałunek. Zdecydowanie mocniej.
I docierają do mnie pojedyncze ścieżki dźwiękowe. Oklaski i gwizdy publiczności, która nie wiwatuje dla zespołu, a dla nas. Krzyk Hugo, wzmocniony przez słuchawkę przy uchu:
— Tak, to moja siostra!
I krzyk Finna:
— Nareszcie! Ona wyszła z friendzonu! Słyszycie?!
Cai śmieje się w moje usta, ale nie przerywa pocałunku. I zapamiętuję tylko to z dzisiejszego wieczoru: Imagine Dragons śpiewający w tle i ciepły pocałunek, na który czekałam, odkąd go ujrzałam na krawędzi klifu.
***
To zupełnie nowy rozdział...
Pracy co niemiara, miałam łzy w oczach opisując koncert Smoków. Mam jednak nadzieję, że nie zawaliłam :D
Do następnego, nie zdechnijcie z tęsknoty!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro