3.
Śni mi się, że jestem ptakiem. Białym, z czarnymi pasmami i złotym dziobem. Pod moimi stopami klęczą góry. Drzewa, pola nieskoszonej trawy i zboża oddają mi pokłon z szacunkiem. Czuję, że panuję nad światem, ale, nieważne, jak komicznie to zabrzmi, chcę jedynie spokoju. Nieskończonego spokoju bez obaw o pióra. I nagle zamiast skrzydeł pojawiają się ludzkie ramiona. Spadam w otchłań. Nie widzę jej końca. Nie mogę oddychać. Zamykam jedynie oczy i pozwalam, aby grawitacja niczym magnes przyciągnęła mnie w końcu do ziemi. Prawie wyczuwam koniec, prawie dotykam stopami miękkiej trawy.
Wtedy sen się kończy, jakby samym spadaniem w otchłań miał coś ciekawego do przekazania. Kiedy opowiadam o tym Finnowi, budząc go w środku nocy, mruczy coś pod nosem o promieniowaniu i przyciska do twarzy poduszkę, jakby bojąc się, że opowiem mu kolejną dziwną historię. Chcę powtórzyć ją Caiemu, licząc, że będzie lepszym słuchaczem, ale jego już nie ma. Nie wiem, czemu czuję zawód i żal, przecież to było oczywiste. Nikt nigdy nie wytrzyma ze mną dłużej niż godzinę. Wyjątkiem są rodzice i Finn, choć on, jak widać, ma swój własny sposób, aby przetrwać. Ciekawi mnie, czy przeczytał do końca. Może czekał, aż usnę i sobie poszedł? Albo postanowił jednak zanudzać się na śmierć? Niemal czuję na języku gorycz zawodu, gdy uświadamiam sobie, że nigdy nie uzyskam odpowiedzi. Nie dowiem się, co tak naprawdę myśli o Matim czy Łysym albo o świecie bez kobiet i na odwrót.
Wychodzę z namiotu, pozwalając dotlenić skołowany mózg. Potargane blond włosy co chwila unoszone przez wiatr łaskoczą moje ramiona. Najwidoczniej prowizorycznie spleciony warkocz rozpadł się podczas dość niewygodnej pozycji. Sprawa Caia męczy mnie jeszcze przez dłuższy czas. Chciałam mu pomóc, a nawet nie poprosiłam o adres czy numer telefonu. Tak jakby chłopak był snem na jawie, a ja kretynką, która wpuściła nieznajomego do serca i tak za często otwartego na potrzeby innych. Jedyną pociechę znajduję w gwiazdach. Finn wciąż powtarza, że to jedynie skały odbijające światło słoneczne, ale mu nie wierzę. Widzę prawdziwie bijący blask, nie pozwolę sobie wmawiać, nawet tak inteligentnej osobie jak mój przyjaciel, że jest inaczej.
Pochłonięta wpatrywaniem się w niebo, nie zauważam, że obok mnie stanął zaspany Finn. Kiedy się odzywa, wydaję coś podobnego do wrzasku.
— Ciszej. To, że mnie obudziłaś, nie znaczy, że zwierzęta też musisz.
Przez chwilę stoimy w milczeniu, aż wreszcie przerywa ciszę z lekkim zniecierpliwieniem:
— Co cię gnębi, Liv? I nie gadaj, że nic, bo wyglądasz, jakbyś miała zaraz konać u mych stóp.
Patrzę na niego z dezaprobatą. Nie potrafię ukrywać uczuć, nawet, jeśli bardzo tego chcę.
— Jak ci powiem, to owiniesz mnie w koc i poturlasz w stronę urwiska.
— Nic nie pogorszy sytuacji, w jakiej się znalazłaś. Wal.
Spoglądam mu w oczy i dostrzegam ten sam blask, którym obdarza mnie za każdym razem, kiedy wpadam po głowę w problemy, a on próbuje wyciągnąć ze mnie niezbędne informacje. Finn nie jest chłopakiem, który swe uczucia rozdaje jak próbki ciastek w sklepie cukierniczym. Cieszę się, że to właśnie mnie obdarowuje słodkim pączkiem z truskawkowym nadzieniem.
Więc opowiadam mu. Od poznania niedoszłego samobójcy do nocowania w namiocie. Niestety reakcja przyjaciela okazuje się jeszcze gorsza niż się spodziewałam.
— Upewnij mnie, bo chyba się przesłyszałem. Zaprosiłaś nieznajomego gościa, jakiegoś samobójce, do namiotu, w którym spałem również ja? — Patrzy na mnie jak na wariata. Jakby zastanawiał się, czy dzwonić na policję, czy uciekać. Skinieniem głowy potwierdzam jego słowa, a ten wybucha niekontrolowaną złością mieszaną z analizą tego, co mogło się stać. Potem, zataczając pieszo koła, wywołuje moje poczucie winy. Jak mogłam być tak nieostrożna i głupia? Naraziłam nie tylko swoje życie, ale również jego, co podkreśla najbardziej. W końcu, nie mogąc znieść jego kazania, szepczę:
— Ja chciałam tylko pomóc.
I idę w stronę klifu, nie zważając na nawoływanie. Siadam na krawędzi i patrzę w dół. Dostaję niemal gęsiej skórki, gdy zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakim jest bliski kontakt z urwiskiem. Zamykam oczy, oddychając głęboko. Pozwalam, aby wiatr porwał ze sobą zbłąkane myśli w mojej głowie, aby ułożył je odpowiednio i wskazał drogę. Od dziecka czułam bliską więź z naturą. Pomagała mi w ciężkich chwilach, wypełniała ograniczonym spokojem.
Finn ma rację, to, co zrobiłam wczoraj, było nierozsądne. Ale kto by się tym przejmował?
Po kilku minutach wstaję i kieruję się do namiotu z nową energią i zapałem, chociażby po to, by zbadać odciski palców nieznajomego pozostawione na laptopie. Wpadam do ciepłego schronienia, gdzie Finn kontynuuje swoje wcześniejsze zajęcie. Odblokowuję laptop i niemal piszczę, gdy spoglądam na kawałek edytowanego tekstu u dołu ekranu.
Kawiarnia „Wayne's Coffee", godz. 16.00. Przyjdź.
Już od dawna tego nie czułam — podniecenia tak dużego, że nie potrafię na niczym innym skupić uwagi. Nie mówię Finnowi. Będzie mnie powstrzymywał przed spotkaniem, a ja wiem, że nie zrezygnuję. Mam zamiar dokonać wielkich rzeczy, zaczynając od dobrej kawy w kawiarni. Wolne godziny poświęcam na kręcenie się po namiocie i dworze. Próbuję czytać, jednak zbyt często odbiegam myślami od tekstu. Zaczynam irytować nawet przyjaciela, którego budzę nieustannymi ruchami i przewiewem w namiocie. Jest kotwicą, która pozwala mi na chwilę zmienić temat myśli na planowanie uduszenia go poduszką.
Pierwszy raz w życiu staram się ładnie ubrać dla nieznajomego chłopaka. Nie mam niestety wielkiego wyboru. Pakując torbę, nie przewidywałam tego typu spotkań. Zakładam szarą, luźną bluzkę, która ukrywa wszelkie niedoskonałości wynikające z mojej wagi, i spodnie koloru zgniłej zieleni. Blond włosy spinam w niedbałego koka. Jestem śmieszna.
Wybija wreszcie godzina wyjścia. Wypadam z namiotu, niemal tratując Finna. Na pytanie, gdzie się wybieram, odpowiadam jedynie:
— Do miasta. Niedługo wrócę.
I już mnie nie ma.
Muszę pokonać kilka przystanków autobusem. Za każdym razem wyglądam przez okno, obserwując pastelowe, drewniane domy i porty rybackie. Stavanger to miasto piękne przez swą oryginalność. Od urodzenia poznawałam tutejsze krajobrazy, łaknąc więcej. To jak zasmakować wszystkich słodkości w sklepie cukierniczym, a wciąż pragnąć. Zdecydowanie za dużo myślę o słodyczach. Czyżby właśnie mignął mi przed oczami wielki pączek? Ogarnij się, Liv, masz osiemnaście lat, karcę się w duchu.
Kiedy wysiadam na ostatnim z przystanków, niedaleko celu, oddycham głęboko, próbując uspokoić łomot serca. Jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Szczelniej okrywam się żółtą kurtką i szalem, mimo że wcale nie jest zimno. Ruszam w kierunku kawiarni, starając się patrzeć pod nogi i podziwiać widoki jednocześnie. Szare, zachmurzone niebo nadaje jedynie klimatu krajobrazowi uroczych domków i wyższych budowli przeplatanych gdzieniegdzie drzewami iglastymi. Cało docieram na drugą stronę ruchliwej ulicy i zatrzymuję się przed wejściem z wahaniem. Pewnie stałabym tam wystarczająco długo, aby zamknięto kawiarnię, ale ludzie za mną zaczynają się niecierpliwić. Tak więc biorąc ostatni głęboki oddech, którym napełniam płuca, wchodzę do zatłoczonej przez ludzi spragnionych gorącej kawy kafejki. Nie od razu go spostrzegam, mimo że wyróżnia się spośród zgromadzonej ludności zarówno ubiorem jak i wiekiem. Wolnym krokiem zmierzam w jego kierunku, jednak nie zauważa mnie. Wydaje się być gdzieś daleko myślami i ciałem. Siadam naprzeciw Caia i pstrykam przed nosem palcami. Ten wybudza się z letargu i mierzy mnie zarówno radosnym jak i rozbawionym wzrokiem.
— Nie spodziewałem się, że przyjdziesz — mówi, kiwając głową z dezaprobatą.
— A ja nie spodziewałam się, że przeczytasz do końca. Przypuszczałam raczej, że, gdy zacznę chrapać i się ślinić, wybiegniesz z namiotu.
— To raczej nie w moim stylu. Poza tym, jak mógłbym przerwać czytanie o świecie bez kobiet z perspektywy mężczyzny i jego przyjaciela ograniczonego intelektualnie? — Unosi ciemne i grube brwi, spoglądając na mnie z rozbawieniem.
Do naszego stolika podchodzi uśmiechnięta kelnerka, prosząc o zamówienie. Razem z Caiem zamawiamy duże kawy i ciastka. Ukradkiem przyglądam się jego twarzy, próbując jak najwięcej zapamiętać. Gdyby zrobił coś z włosami i trądzikiem, zapewne byłby całkiem przystojny. Ale w końcu nie o wygląd tu chodzi.
— Cai, czemu chciałeś się spotkać? — pytam nagle. Na pewno nie chodziło jedynie o książkę, widzę to po jego minie.
— Miałaś zdradzić mi autora i tytuł dzieła — odpowiada, wzruszając ramionami. — Grzechem było cię budzić. Miałaś taką... — przystaje, przywołując w pamięci wyraz mojej twarzy — błogą minę, jakbyś miała skrzydła i umiała latać.
Patrzę na niego z zaskoczeniem. Skąd wiedział?
— Opowiedziałabym ci, co mi się śniło, ale wtedy szanse na dobre pierwsze wrażenie szlag by trafił.
— Chyba żartujesz. — Upija łyk kawy, którą zdążyła przynieść kelnerka. — Już to zepsułaś. —Puszcza do mnie oko i kontynuuje czynność.
Więc opowiadam mu. Urozmaicam uczuciami, mimo braku elokwencji. Czy to dziwne, że piszę całkiem nieźle, a informacje słowne przekazuję okropnie? Cai jest dobrym słuchaczem, nie przerywa mi, a jedynie kiwa głową, albo zastanawiając się nad moimi słowami, albo potwierdzając rozumienie ich.
Gdy kończę, odkłada kubek i układa ręce w wieżyczkę.
— Widzisz tę metaforę, Liv?
Zaprzeczam ruchem głowy.
— Całe życie jest lotem. Niebezpiecznym i męczącym. Spadając, uświadamiamy sobie, jak ulotne jest. I wiesz co? W końcu mieszamy się z ziemią, dosłownie.
Dostrzegam wszystko, o czym mówi, choć wolałabym żyć w niewiedzy. Więc to był koszmar? Jednym haustem wypijam przestygnięty napój i patrzę w przestrzeń. Jednak przydałoby się coś mocniejszego. Miałam jakiś cholerny, proroczy sen. Cai parska śmiechem, chowając twarz między ramiona oparte na stole. Co go tak śmieszy?
— Wiesz na co mam ochotę? — pyta, dokańczając kawałek ciasta na talerzyku. Patrzę na niego pytająco. — Na żelki i colę.
— Wiesz co, Cai? Wyjąłeś mi to z ust.
Kiwa głową w stronę wyjścia, dając mi znak, po czym płaci za naszą dwójkę i wychodzimy z restauracji ze śmiechem. Na dworze panuje półmrok. Słońce chyli się ku zachodowi, barwiąc horyzont za różowo i pomarańczowo. Jednak mój widok skupia się w pełni na sylwetce chłopaka. Czarne dżinsy zwisają luźno na jego nogach tak jak biała bluzka polo i brązowego koloru kurtka pilotka. Odwracam wzrok, bojąc się, że w końcu mnie przyłapie. Ten idzie przodem do mnie, co chwila uśmiechając się łobuzersko. Ogarnia mnie nagłe szczęście. W takiej chwili nie może myśleć o skoku. Nie przy mnie. Te myśli napawają mnie taką radością, że zaczynam nucić pod nosem. W końcu śpiewam na cały głos refren „I bet my life" Imagine Dragons. Z trudem wpajam języki, ale nauka angielskiego nigdy nie pozbawiała mnie czasu. Cai spogląda na mnie z rozbawieniem, klaskając w dłonie i dopingując mi. Wykonuję dziwny „taniec" i rumienię się. Na szczęście chłopak nie rzuca uwagami na temat mojego popisu muzycznego, a jedynie przygląda mi się z ciekawością. Próbując odwrócić jego uwagę, krzyczę:
— Patrz!
A kiedy spogląda we wskazanym przeze mnie kierunku, owijam go szalem. Ten jedynie wdycha jego zapach, co wydaje się najdziwniejszą z możliwych reakcji. Parskam śmiechem.
— Ładnie pachniesz.
I znów na mojej twarzy kwitną rumieńce — cholerne wytwory szatana.
— Ty też nie najgorzej — odpowiadam, ledwo powstrzymując śmiech. Wyciągam ręce po zwrot własności, jednak chłopak trzyma owinięty wokół szyi szal i robi minę, jakbym chciała mu odebrać zabawkę. Poddaję się, skręcając w stronę supermarketu. Cai znacząco porusza brwiami i wchodzimy do środka. Bierze wózek na kółkach, jakby zapowiadało się na większe zakupy. Niestety jest mi dane zobaczyć nowe funkcje tego sprzętu.
— Wsiadaj — mówi, gdy znajdujemy się w pustej alejce. Wybałuszam oczy i cofam się o kilka kroków.
— Ćpałeś coś?
— Tylko trochę — odpowiada z sarkazmem i wskazuje głową, abym zrobiła, co każe. W tej chwili zastanawiam się na poważnie, czy a) to była ironia i b) chce zafundować nowy wózek. Jednak nie protestuję. Endorfiny źle działają na moją głowę. Czuję dziwną satysfakcję, że nie wziął pod uwagę mojej wagi. Więc gramolę się do pojazdu. Ten klaszcze z podziwem i uśmiecha się w obliczu wyzwania. Coś czuję, że ten wózek ma turbo napęd.
— Ufasz mi? — szepcze do mojego ucha. Przełykam głośno ślinę.
— Ani trochę.
Cai bierze rozpęd i zaczyna biec, pchając wózek nabierający szybkości. Rozpiera mnie dziwna energia, która domaga się ulotnienia. Nie zważając na słowa, krzyczę „szybciej". Efekt jest niesamowity. Perlisty śmiech Caia, prędkość, no i słodycze na celowniku, to połączenie uzależniające jak narkotyk. Kiedy zdyszany kierowca zwalnia, łapę za najbliższą paczkę chipsów.
— Śpiewaj, Liv — rozkazuje ze wzrokiem odważnym i pragnącym wyzwań. Nic nie poradzę, że ulegam wpływom. Zaczynam kaleczyć, zarówno słowa jak i melodię, „We are the champion". Dziwię się, że pojedyncze jednostki nie rzucają we mnie warzywami. Niektórzy uśmiechają się jedynie z pobłażaniem, inni „cykają fotki", a najgorsi z przypadków — wywracają oczami lub odstraszają obelgami. Gdy pojawiają się tak skrajne przykłady, śpiewam jeszcze głośniej, a Cai pokazuje im język lub środkowy palec.
Naładowani słodyczami i piwem oraz odpompowani ze wszelkiej energii, wychodzimy ze sklepu. Czarne niebo, które oświetlają małe punkciki zwane gwiazdami, powoduje, że zaczynam martwić się o Finna. Jednak myśli o nim szybko zagłusza Cai.
— Wiesz — odzywa się, gdy idziemy chodnikiem oświetlonym lampami ulicznymi — czasem patrzę w gwiazdy.
Spoglądam na niego ze zniecierpliwieniem. Mówiąc takie rzeczy, jedynie kradnie po fragmencie mego serca. Nie oddaje, złodziej.
— I wyobrażam sobie, że każda to pamiętne światło dla zmarłych.
— Ale nie światło odbijane przez słońce? — upewniam się, obgryzając paznokcie. Jeżeli potwierdzi teorie Finna, to zabiorę żelki i sobie pójdę.
— Żartujesz? Oczywiście, że nie. Co za głupota.
Nie wiem, może wariuję, ale im więcej rozmawiam z tym chłopakiem, tym częściej zastanawiam się, czy rzeczywiście chciał skoczyć z klifu.
Siadamy na jednej z ławek w pobliskim parku, upijając się pięcioprocentowymi soczkami. Nabrałam zupełnej ufności, co do tego chłopaka. Nawet go polubiłam.
— Gdzie chciałbyś pojechać choć raz w życiu? — Liczę na opisy Karaibów, Wysp Wielkanocnych czy chociaż Paryża. Tymczasem dostaję odpowiedź, która mnie zamurowuje, bo podróż wydaje się tak prosta do osiągnięcia.
— Do Oslo. — Zjada niebieskiego żelka i popija piwem.
— Więc pojedźmy tam, Cai. — Słowa wydobywają się z mych ust zanim zdążam zastanowić się nad konsekwencjami i ich sensem. Cai nieruchomieje i odkręca się w moją stronę.
— Upiłaś się — stwierdza z pełną buzią i wybucha śmiechem.
— Ej, naprawdę. Pojedźmy. — W mojej głowie włącza się tryb planowania. — Namówię Finna... Cai, to może się udać! — Pochłonięta wyobrażeniami o roześmianej trójce nastolatków zwiedzających Oslo, nie przyjmuję do wiadomości, że ktoś mógłby odmówić. — Zgódź się — błagam go. Patrzy w moje oczy i się uśmiecha.
— Ok — odpowiada wreszcie i spuszcza głowę, kręcąc nią. Gwałtownie wstaję z ławki i zaczynam skakać jak wariatka. Puszczam losową piosenkę z playlisty na telefonie i kładę urządzenie na ławce. Wyciągam ręce do chłopaka. Patrzy na mnie pytająco, ale jedynie kiwam głową, aby wstał. Chwyta moje dłonie i zaczynam tańczyć pongo, poganiając go do tego samego. Cai łapie się za głowę, widząc te szalone ruchy i wybucha śmiechem. Zdyszana opadam na ławkę.
— Teraz ty — wyduszam i sięgam po aparat. Włączam najwolniejszą piosenkę, jaką znajduję — „Smoke and Mirrors" Imagine Dragons. Cai wpatruje się w przestrzeń, próbując wyczuć rytm. Kieruje na mnie pewny siebie wzrok.
— Jesteś mi potrzebna. — Łapie za moją dłoń i ciągnie do tańca. Ja jednak nieruchomieje, rozumiejąc dwuznaczność tych słów.
„Jesteś mi potrzebna."
Jestem ci potrzebna, Cai.
Wreszcie wstaję i pozwalam chłopakowi prowadzić. Obejmuje mnie w talii i spogląda ukradkiem w oczy. Opieram głowę na jego ramieniu, ukrywając rumieńce zakwitające na moich policzkach.
— Nie odpowiedziałaś na moje pytania — szepcze. Dopiero teraz przypominam sobie o prawdziwym powodzie naszego spotkania. Do czego to zaszło? Odchylam się na wyciągnięcie ramion i z uśmiechem odpowiadam:
— To ja jestem autorką.
Spodziewam się raczej pełnego zdziwienia wzroku czy okrzyku. Cai jednak unosi kąciki ust w triumfie, jakby spodziewał się tych słów.
— A tytuł? — Obraca mną powoli i przyciąga bliżej, tak że nasze twarze dzieli zaledwie kilka centymetrów. Zaprzeczam ruchem głowy. Chłopak przytakuje ze zrozumieniem. — Kiedyś będziesz świetną pisarką — zapewnia i opiera się o moje czoło. Uśmiecham się szeroko.
— A ty będziesz nabywcą pierwszego egzemplarza — dodaję, na co Cai kiwa głową lekko zmieszany. Obkręca mnie ostatni raz. Piosenka się kończy, a my trwamy w tej samej pozycji jeszcze przez chwilę. — Polubiłam cię, Cai — szepczę, patrząc mu w oczy. Przypominają niebieskie żelki. Chłopak unosi lekko kąciki. Otwiera usta, aby odpowiedzieć, jednak wtem rozbrzmiewa dzwonek komórki leżącej na ławce. Poirytowana odbieram telefon od Finna.
— Gdzie ty, do cholery, jesteś? — wita mnie, a jego groźny ton słyszy nawet Cai. Ignoruję dreszcze przebiegające po plecach.
— Możesz po mnie przyjechać? — Podaję mu swą lokalizację bez jakichkolwiek szczegółów. Przyjaciel rozłącza się bez słowa. Wiem, że po mnie przyjedzie. Na pewno przyjedzie. Spoglądam przepraszająco na Caia i biorę do rąk paczkę żelek.
Finn zjawia się szybciej, niż mogłabym się tego spodziewać po starej, czerwonej furgonetce jego dziadka. Otwieram szeroko drzwi samochodu i wołam towarzysza. Finn zachowuje pokerową minę i tylko spogląda to na mnie, to na nieznajomego. Ze zmieszaniem przedstawiam ich sobie, jednak kierowca milczy.
— No powiedz coś — piszczę prawie błagalnie. Chłopak kieruje na mnie pełen rozbawienia wzrok.
— Wyglądasz jak pantofelek z upośledzonym zmysłem równowagi. — Wskazuje na mnie palcem. — A to twój kumpel? Telmatobius culeus... rzadko spotykany, pierwszy raz widzę. — Uśmiecha się do nas jadowicie. Cai wybałusza oczy i spogląda na mnie z niemym pytaniem wypisanym na twarzy.
— Poznaj wyjątkowy przypadek debila w złym humorze — odpyskuję.
— Nasza dalsza konwersacja nie ma żadnego sensu merytorycznego, albowiem egzystujecie w zbyt płytkim brodziku intelektualnym, a wasza elokwencja jest nieadekwatna do mojej erudycji, co koliduje z moimi imperatywami — ucina z wypisanym triumfem na twarzy.
— Zdecydowanie za dużo zaimków. Popracuj nad tą ripostą.
Cai nie potrafi się zdecydować, na kogo patrzeć z rozbawieniem, więc spogląda na przemian — to na mnie, to na Finna. W końcu wszyscy wybuchamy śmiechem i bariery uprzedzenia znikają. Kierowca daje nam znak, abyśmy wsiadali.
— Co to są imperatywy? — pyta szeptem Cai, zapinając pasy. Parskam śmiechem, ale nie odpowiadam na jego pytanie. Moją głowę zaprzątają rozmyślenia nad tym, jak powiedzieć Finnowi, że jedziemy do Oslo, a on będzie naszym kierowcą.
— Finn... — zaczynam, jednak chłopak powstrzymuje mnie gestem dłoni.
— Zanim poprosisz mnie o jakąś przysługę, zastanów się, co będę z tego miał.
Kiwam głową ze zrozumieniem. To cały Finn. Co może mieć z tego wyjazdu? Nieprzespane noce, kiedy będzie uciszał dwójkę przyjaciół? Patrzę błagalnie na Caia. Ten zastanawia się chwilę, ale potem wzrusza z rezygnacją ramionami.
— Pojedziemy do Oslo, a ty gówno będziesz z tego miał — odpowiadam z dobitną szczerością. Finn wpatruję się w drogę ze skupieniem. W końcu, ignorując moją prośbę, włącza radio. Jednak osaczony naszym wzrokiem odpowiada krótko:
— Zastanowię się.
Zamurowuje mnie. Finn prawie zgadza się na podróż kilkaset kilometrów, z której nie będzie nic miał.
To co najmniej dziwne. Obdarzam szerokim uśmiechem Caia, a ten go odwzajemnia. Odkrywam kolejny zabójczy związek chemiczny — uśmiech Caia i nadzieja na lepsze jutro.
Rozstajemy się na najbliższym parkingu. Wysiadam wraz z chłopakiem.
— Gdzie jest twój dom? — pytam, rozglądając się wokół. Brunet uśmiecha się lekko i pokazuje palcem po mojej prawej, gdzie rozciąga się stary hotel. Przypuszczałam, że pochodzi z tego miasteczka, dlatego ta niema odpowiedź wyprowadza mnie z równowagi wewnętrznej. Marszczę brwi i już otwieram usta, aby zapytać, gdzie mieszka naprawdę, kiedy zniecierpliwiony przyjaciel trąbi, próbując mnie pospieszyć. Cai uśmiecha się i przytula mnie.
— Uważaj na siebie — szepcze w moje włosy i, nim zdążam się obejrzeć, już odchodzi. Wtedy przypominam sobie, za co karciłam się dzisiejszego ranka.
— Cai! A numer telefonu?! — krzyczę za nim. Ten odwraca się i dyktuje, zanim wyciągam z kieszeni telefon. — Zaczekaj! Chwila!
— Dobra, zapisałem. Wsiadaj, Liv — pogania mnie Finn. Ostatni raz macham do chłopaka na pożegnanie i wchodzę do samochodu. Wdycham głęboko zapach męskich perfum pozostawionych na moim szalu przez Caia i opieram się o fotel. Rozwiązują się supły niepokoju zawiązane na moim sercu. Woal prawie namacalnej ulgi opatula mnie i pozwala śnić w swych ramionach.
— Będziemy żyć. Do skutku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro