2.
Budzi mnie szum wiatru. Szum przepełniony bólem i rozpaczą. Ale czy wiatr płacze?
Otwieram szeroko oczy. Paraliżuje mnie ciemność. Mrugam kilka razy. Szczypię się w rękę. Jednak wciąż słyszę. Powoli unoszę głowę. Kilkanaście metrów ode mnie rozciąga się przepaść, a tuż nad krawędzią widzę zarys postaci. Co chwila unosi się ku górze szary dym. Informacje docierają do zaspanego mózgu i powoli uświadamiam sobie, że to nie wiatr mnie zaniepokoił. To nie szum mnie obudził. Gwałtownie wstaję z wilgotnej ziemi.
Postać rzuca w trawę niedopalonego papierosa i staje na krawędzi klifu. Coś w jej ruchach upewnia mnie w przekonaniu, że to chłopak.
Moje serce staje.
Ogarnia mną przerażenie.
O Boże, on chce skoczyć.
Zapada cisza. W moim gardle więźnie bezgłośny krzyk. Bezsilność zżera mnie od środka. Chcę się ruszyć i do niego podejść, ale mięśnie nie reagują na polecenia. Ten chłopak się zabije, a ja będę na to bezczynnie patrzeć.
Nieznajomy siada nad przepaścią. Jeden krzyk wydziera się z jego ust, potem głośny szloch. Dłońmi szarpie za potargane, gęste włosy. Wypuszczam ze świstem powietrze, by po chwili znów je wstrzymać. Zauważa mnie. Gwałtownie się obraca i dostrzega mnie w gąszczu krzewów i trawy. Prawie widzę, jak zastyga w bezruchu i zdezorientowaniu. Oby tylko się nie zsunął, błagam cicho Boga.
Powoli podchodzę do krawędzi. Każdy szelest stykających się trampek z podłożem przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Wstrzymuję oddech, bojąc się, że gdy go wreszcie wypuszczę, obudzę śpiące w lesie zwierzęta.
Rozważam a) odwrót, b) skok z klifu i c) zapadnięcie się pod ziemię. I jak zwykle to serce zwycięża nad rozumem. Robię najgorszą rzecz, na jaką jest mnie w tej chwili stać — siadam obok niego. Nic nie mówię. Patrzę przed siebie, a mimo to widzę jego zaskoczenie i zdezorientowanie. Widzę, jak ociera łzy wierzchem dłoni. Widzę, jak przywdziewa maskę twardziela. Postanawiam się odezwać. Ten jeden krok może mu pomóc — pozwalam sobie w to wierzyć. I jakże złudne okazują się moje oczekiwania.
— Cześć, jestem Liv. — Podaję mu małą dłoń, uśmiechając się najszczerzej jak mogę. I dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, jak głupio te słowa muszą brzmieć w tej sytuacji. Mam ochotę przybić sobie piątkę z twarzą. Chłopak marszczy krzaczaste brwi, a na jego twarzy pojawia się żal. Zaraz skoczy przez samo patrzenie na mnie. Przełykam gorycz wraz ze śliną, ale nie cofam ręki. Pomogę mu.
— Cai — odpowiada cicho i chwyta mą dłoń. Wzdycham z ulgą, bo a) trochę mnie zaczęła boleć i b) nie wiedziałabym, co zrobić, gdyby jednak nie chciał się przywitać.
Zapada niezręczna cisza. Co mam powiedzieć, a co go nie spłoszy?
— Rick Riordan? — pyta z wahaniem, wytężając oczy, aby ujrzeć trzymaną przeze mnie książkę. Mimowolnie unoszę kąciki ust. Poruszył temat, z którego szybko nie wybrnie.
— Najlepszy autor, jaki istniał — mówię z dumą i pewnością siebie.
— Sprzeczałbym się. Tolkien to mistrz mistrzów. — Opuszcza głowę, ukrywając lekki uśmiech. I tak cię widzę, mam ochotę krzyknąć, ale w tej chwili raczej wymyślam kontrargumenty na jego stwierdzenie.
— Do czytania zniechęciły mnie stronne opisy prymitywnych rzeczy. Rick nie owija w bawełnę. Pisze ciekawie i intrygująco. A przede wszystkim wymyśla postacie, w których tylko się zakochiwać można — kwituję, stukając palcem w „Krew Olimpu" — ostatnią część serii „Olimpijscy Herosi".
— Tak, przy nim to gejem idzie zostać.
Wybucham śmiechem, patrząc na niego z rozbawieniem. Odwzajemnia spojrzenie, jednak nie potrafię niczego wyczytać z jego wyrazu twarzy. Żadnego uśmiechu. Albo potrafi zachowywać spokój, albo szczelnie ukrywa swe uczucia.
— Mogę ci polecić książkę z rozwiniętymi damskimi charakterami — proponuję, uspokajając się. Patrzy na mnie pytająco. Już prawie nie widać mokrych smug pozostawionych na policzkach. — Musisz za mną pójść w takim razie. — Na jego twarzy pojawia się lekkie wahanie, ale po chwili uśmiecha się i mówi:
— Prowadź więc.
Wstaję z ziemi i otrzepuję spodnie. Cai powtarza moje czynności. I dopiero teraz spostrzegam, że ma na sobie jedynie cienką podkoszulkę i spodnie. Rozdziawiam usta i mierzę go wzrokiem od góry do dołu.
— O Boże! Gdzie masz kurtkę?! Rozchorujesz się — wykrztuszam i szybkim ruchem zdejmuję z ramion swoją. Ten patrzy na mnie z rozbawieniem mieszanym z zażenowaniem.
— Nie wygłupiaj się — protestuje i z powrotem nakłada mi kurtkę. Nie naciskam i jedynie protekcjonalnie kiwam głową, idąc dalej. Rzecz jasna, moja wrodzona niezdarność daje o sobie znać. Kilka razy potykam się, nawet upadam, a jedyną korzyścią jest rozśmieszanie tym Caia. Polubiłam ten śmiech. I nie mam zamiaru odbierać sobie przyjemności słuchania go.
W tej ciemności nasz namiot jest prawie niewidoczny, nic więc dziwnego, że chłopak go nie zauważył. Praktycznie zlewa się z czernią nocy i widać jedynie jego zarys. Rozsuwam wejście najciszej jak potrafię, choć twardego snu Finna nikt nie jest w stanie przerwać. Gestem zapraszam Caia do środka i wchodzę za nim. Nasze ustronie jest tak obszerne, aby dwoje mężczyzn i jedna puszysta dziewczyna mogli się w nim wygodnie rozłożyć.
Gość nic nie mówi. W milczeniu wykonuje, co mu każę i siada obok. Zapalam lampę naftową. Wyciągam koc i podaję mu, aby się okrył. Robi to niepewnie, a ja w międzyczasie przyglądam się jego twarzy z ciekawością. Oczy, których koloru nie potrafię rozróżnić w tak nikłym świetle, zwracają się na mnie i patrzą z niewymowną wdzięcznością. Potargane i posklejane włosy opadają na wysokie czoło splamione licznymi krostami. Niedługo potem już błądzę myślami po niezbadanych obszarach kosmosu, tracąc kontakt z rzeczywistością. Mama często powtarza, że się „zawieszam", jednak do tej pory było to raczej wybawieniem.
Otrząsam się z letargu i włączam laptop. W dokumentach wyszukuję odpowiednie opowiadanie i kładę na jego kolanach, a sama siadam tuż obok. Nasze ramiona się stykają, ale nie zmniejszamy odległości.
Ten dębieje, patrząc na liczbę stron wyświetlonych u góry ekranu.
— Dziewczyno, ja tego nie przeczytam w godzinę...
— W takim razie zostań na noc — mówię bez namysłu. — Wystarczy miejsca. — Wygodnie układam się na poduszce i wpatruję w niego. Ten tylko kiwa głową bez przerwy, aż w końcu z rozbawieniem pyta:
— Tak po prostu przenocujesz nieznajomego gościa? Co jeśli jestem seryjnym mordercą?
— Martwiłabym się o to, gdybyś nie spytał. Poza tym seryjni mordercy raczej nie chodzą bez broni. — Kieruję na niego wzrok.
— Jaki tytuł nosi ta książka, kto jest autorem? — przerywa nagle ciszę, wypatrując nagłówka.
Zwlekam z odpowiedzią. Nie chcę zdradzać, że twórcą tych „wypocin" jestem ja.
— Dowiesz się, gdy przeczytasz — odpowiadam, tajemniczo się uśmiechając. Chłopak parska śmiechem i zabiera się za czytanie. A ja, mimo że bardzo chcę mu towarzyszyć, usypiam. Oczy się zamykają, powieki opadają. A najdziwniejsze jest to, że w obecności tego chłopaka czuję się bezpieczna. Nie zdziwiłabym się, gdybym przez sen tuliła się do jego ciepłego ramienia. W końcu duże ciała mają duże serca, a duże serca potrzebują dużo ciepła — różnie interpretowanego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro