11.
Każdy stąpa jak po szpilkach, przeszukując dokładnie cały dom, szukając jakiejś wskazówki, choćby znaku obecności. We mnie buzuje straszna mieszanka uczuć. Złość, nienawiść, niedowierzanie, zdezorientowanie czy smutek. Mam ochotę krzyczeć i jednocześnie bezczynnie siedzieć. Mam nadzieję, a jednocześnie wiem, że jest złudna. Dzwonię, nagrywam się na pocztę głosową, a to wszystko zmienia się w manię. Moje paznokcie przypominają zębatki, w ustach czuję krew od przygryzania warg, a zęby wysyłają impulsy bólu przez ciągłe ich zaciskanie. U serca ciąży jakby kotwica, zahaczająca o jelita, żołądek i wątrobę. Chcę płakać, ale nie mam czym. Pragnę coś zrobić, ale nie mam pojęcia co. Wszystko to wykańcza mnie od środka. Czuję się bezsilna.
Krążę po pomieszczeniach, automatycznie naciskając słuchawkę połączenia w telefonie.
To jak jeden wielki koszmar. Zaraz obudzę się i zobaczę obok Caia.
Dziesiąty raz wchodzę do jego pokoju. Starannie pościelone łóżko, opróżnione szafki i stoliki. Zero znaku życia. Jak gdyby w ogóle nie istniał. Nic nie jest tak, jak powinno. Nic nie leży na swoim miejscu. W nienagannie posprzątanym pokoju panuje bałagan i chaos. Tak jak w mojej głowie.
Z telefonem przy uchu siadam na łóżku, wsłuchując się w miarowy sygnał.
Dwa uderzenie serca i sygnał.
Powiedział, że chce żyć.
Osiem uderzeń i długie „pip".
Powiedział, że pójdzie do psychologa.
Kolejne trzydzieści dwa stukoty i włącza się poczta głosowa.
— Cai, błagam, odezwij się... — Do moich oczu napływają łzy. Wszystko na marne. Cały wyjazd do Oslo, starania, nadzieja, że wreszcie znalazłam swój cel, swoją przyszłość. Wszystko to było jak wiara w tonący statek. On się wynurzy, da radę.
Zostało tylko poczucie winy. Mogłam wezwać pomoc. Nie musiałam bawić się w psychologa. Mogłam wezwać prawdziwego specjalistę. Jeszcze kilka godzin temu mogłam coś zrobić.
Powstrzymuję cisnący się do oczu potok łez, mimo że kanaliki nadrobiły materiał. Łzy to słabość. Łzy to ucieczka. Łzy to wydzieliny gruczołu łzowego. A ja muszę być silna. Dla Caia.
Czuję się jak tamtego dnia na klifie, kiedy patrzyłam jak nieznajomy chłopak stoi na krawędzi z zamiarem skoku. Stałam bezczynnie. Nie mogłam się poruszyć. Byłam bezsilna.
Opadam na łóżko. Zaciskam ręce na pościeli łóżka. Próbuję wyczuć zapach Caia, a zamiast tego wyczuwam pod palcami coś twardego. Obmacuję krawędzie i niemal od razu się zrywam. Odrzucam kołdrę.
Leży tam. Czarny z białym wzorem gór na środku. Wstrzymuję oddech i wytrzeszczam oczy. Nie mógł zostawić go przez przypadek na pościelonym łóżku. Otwieram zeszyt na losowej stronie i wertuję. Ktoś powyrywał kartki. Mnóstwo wierszy z czasów, kiedy myślał o samobójstwie. Przez to jego objętość zmalała o połowę. Dochodzę do ostatniej, zapisanej niedawno notki. Pismo jest niewyraźne i koślawe — najwidoczniej wykonane w pośpiechu. Jednak rozpoznaję wszystkie cechy Caia: niedokończone, ale okrągłe „o" i „a", kropki w kształcie kresek nad „i" oraz „j".
Gdzieś pomiędzy wspomnieniami
Gdzieś, gdzie to początek miało
Miało także mieć swój kres
Lecz się wszystko poplątało
Pojawiła się nadzieja
Pojawił się i życia sens
Ale boli, boli przeszłość
Trzeba skrócić jej też bieg
Bo mąci, mąci nieustannie
Każe w inną stronę iść
A ja pójdę swoją drogą
Do początku, skończyć z tym
Przeszłość wciąż mnie zatrzymuje
Więc czas wysłuchać jej.
Nie patrz na mnie,
Nie jedź za mną,
Wygram jeszcze
Lecz nie walką.
Osuwam się na ziemię.
Więc wyjechał. Wszelka nadzieja, że pojawi się z torbą w rękach w drzwiach domu cioci, zgasła wraz z ostatnimi wersami wiersza.
Ale pustą głowę napełnia wiara, oświetla umysł niczym promienie słońca. On jeszcze żyje. Jedzie do Stavanger. Chce pożegnać się z przeszłością w najdrastyczniejszy z możliwych sposobów. Zabije ją wraz ze sobą.
Musimy go dogonić. Jeszcze możemy coś zrobić. Zostawił ten wiersz dla mnie, bo liczył, że zrozumiem jego wybór. A ja mogę jeszcze na tę decyzję wpłynąć.
Coś we mnie uderza jak prawy sierpowy wymierzony w nos. To wszystko jest cholernym deja vu. Po przebudzeniu się, wtedy, w namiocie, również nie zastałam Caia. Tamtego dnia też zostawił mi wiadomość. Najdziwniejsze jest jednak to, że przed znalezieniem wskazówki, nie brałam pod uwagę, że mógł skoczyć, gdy spałam. Nawet nie przyszło mi to do głowy. Teraz natomiast jest zupełnie odwrotnie. Była to możliwość, którą wzięłam pod uwagę jako pierwszą.
Zrywam się i wybiegam z pomieszczenia, szukając Finna. Na dole słyszę ciocię rzucającą serią przekleństw w języku polskim i norweskim jednocześnie, a na drugim planie skruszony i łagodny głos Hugo.
Zastaję chłopaka w swoim pokoju. Siedzi na łóżku przygarbiony i ubrany w kurtkę, a obok jego nóg spoczywa spakowana torba. Zatrzymuję się na środku i zamykam przed chwilą otwarte usta. Finn powoli kieruje na mnie poważny — nie obojętny czy protekcjonalny — wzrok spod kwadratowych okularów. W rękach ściska pęk kluczy. Wiedział, że będę chciała szukać Caia.
Kiwam mu jedynie głową, nic nie mówiąc, i wychodzę, by się spakować.
***
„Liczy się każda sekunda" — zazwyczaj ten tekst rzucają bohaterzy filmów akcji przed wykonaniem jakiegoś trudnego zadania. W rzeczywistości mówią tak też biol-chemicy z talentem matematycznym po obliczeniu, ile mniej więcej czasu mamy na dotarcie do Stavanger przed lub jednocześnie z Caiem. Z tych wyliczeń wynika, że mam jedynie pięć minut na pożegnanie się i wyjaśnienie wszystkiego cioci oraz Hugo. Gospodyni właśnie zmywa naczynia. Ubrana jest w ten sam fartuch, co kiedyś Finn. Na wspomnienie o dwóch roześmianych chłopakach do moich oczu napiera kolejna fala łez. Mrugam kilka razy.
Ciocia bez wahania obejmuje mnie i ściska, wbrew pozorom, nie dodając tym otuchy. Czuję się jeszcze gorzej. Jakby już wiedziała o najgorszym. Oczywiście powiedzieliśmy o sytuacji Caia obojgu domownikom. Źle to wpłynęło na atmosferę w całym budynku.
— Przygotowałam wam jedzenie. Pamiętajcie o ostrożnej jeździe — mówiąc to, omiata poważnym wzrokiem to mnie, to Finna. — I, Liv, trzymaj się. Nic na siłę.
Kolejne słowa, które boleśnie godzą mnie w serce.
Jak mam odpuścić? Jak mam pozwolić osobie, którą kocham, skoczyć? Tak trudno zrozumieć moją sytuację?
Tak trudno wyobrazić sobie, co będę czuła, gdy skoczysz, Cai?
Hugo zamyka mnie w szczelnym i niedźwiedzim uścisku. Nic nie mówi, tylko głaszcze po głowie i kołysze. To miłość bratersko-siostrzana. Piękna, szczera i niepragnąca nic w zamian. Hugo kształtował mnie, a ja jego. Bez wiedzy rodziców. Ta sytuacja jest świadectwem, jak dobrze mnie zna i jak dobrze rozumie.
— Wrócę — mówię, wciąż trwając w uścisku. Czuję, jak kiwa przytakująco głową.
— Z Caiem — dodaje stanowczo, zmieniając tempo kołysania w wolniejsze. Wyobrażam sobie, jak szczęśliwa może być jego dziewczyna. Trafiła na raj. Niebo na ziemi.
— Nawet nie wiesz, jak cię kocham — szepczę ze łzami w oczach.
To brzmi jak cholerne pożegnanie. Dlaczego to brzmi jak pożegnanie?
— Wiem — odpowiada, uśmiechając się półgębkiem i całując mnie w czoło. Rękawem czarnej bluzy ścieram samotną kropelkę zsuwającą się po moim policzku. Chwytam torbę i z opuszczoną głową wychodzę na zewnątrz. Finn podąża za mną. Domownicy zostali w drzwiach i machają nam na pożegnanie. Nie oglądam się za siebie, bo wiem, że wtedy już całkiem się rozkleję. Gdy tylko wsiadam do furgonetki, każę Finnowi jechać. Wpatrując się w notes trzymany na kolanach, opuszczam Oslo. Równie spontanicznie, jak do niego zawitałam.
***
Pierwsza godzina
Modlę się. Tak mocno, z taką wiarą, że nie słyszę warkotu silnika ani przyciszonego radia, a jedynie swoje myśli i odmawianą z pamięci modlitwę. Błagam Boga, by jakoś na niego wpłynął, dał szansę. Cokolwiek. By mu pomógł. I z boleścią uświadamiam sobie, że nie spytałam Caia, w co wierzy. Nie poruszyłam tak ważnego tematu. Nie próbowałam pokazać mu swojego Boga. Może właśnie powinnam? Może to pomogłoby mu przezwyciężyć chęć skoku?
Ale mówił, że chce żyć.
To wszystko jest jak niepasujący do całości puzzel. Po co miałby kłamać?
Może znów śniły mu się koszmary, a ja nie obudziłam się na to ciche wezwanie? Może to go złamało i spowodowało spontaniczną decyzję? Może planował to od samego początku, a jego słowa były nic nieznaczącymi wyrazami?
Zasycha mi w gardle. Wyciągam z podręcznego plecaka butelkę z wodą i biorę duży łyk. Z nadzieją, że gdzieś w zapisanych myślach Caia znajdę wskazówkę, otwieram notes. Znajduję wszystko. Na początku niezgrabnie zlepiane wersy, rymowanki, potem wiersze mające rytm (czasem zaburzony), aż w końcu treść rekompensującą budowę. Krzywię się, gdy widzę wyraźnie malującą się strzępami kartek linię między niewinnymi myślami nastolatka, a tym, co z tej niewinności pozostało. Nabieram głęboko powietrza i wypuszczam je nosem, czytając kolejne, nic nie wnoszące wiersze. Jeden przykuwa mój wzrok i przywołuje mimowolny uśmiech na twarzy.
Bywacie miłe, baśniowe, wymarzone
Bywacie dziwne, odstraszające, nieklejące
Bywacie straszne, koszmarne, niechciane.
Ech, te sny kochane.
I wy, koszmary jebane.
Tam jest okno
Ale jak chcecie możecie wyjść drzwiami.
W radiu rozbrzmiewa dobrze mi znana melodia. Czuję, jak moje ciało się rozluźnia, jak nerwy uspokajają bolesne drgania. We wspomnieniach widzę koncert. Kochany zespół i Caia, który po raz pierwszy mnie pocałował.
— Wyłącz to — szepczę, zamykając oczy i przyciskając dłonie do skroni, by złagodzić ból. Po chwili muzyka cichnie, a ja patrzę na Finna. Wydaje się być jednocześnie zdezorientowany i zaskoczony tak nagłą reakcją. — Nie mogę — wyjaśniam. — Nie mogę ich słuchać, kiedy wiem, że Cai może teraz stać na krawędzi klifu.
— Na to wygląda, że zapowiada się dziesięciogodzinny post... — mruczy, wyjmując płytę i przełączając na swój ulubiony kanał.
— ... albo dożywotni — dokańczam, nie patrząc mu w oczy. Wypuszcza nosem powietrze.
— Cholera, Liv, weź wróć! Wróć z tym swoim optymizmem... — prosi, na chwilę wznosząc oczy ku górze. Nie powinnam go rozpraszać podczas jazdy. Milknę i wracam do czytania. Jednak ten wręcz domaga się wypadku samochodowego.
— Muszę ci coś powiedzieć — zaczyna poważnym tonem.
Nagle drogę przebiega coś przez swą szybkość nie do zidentyfikowania. Wstrzymuję powietrze. Finn naciska hamulec. Czuję, jak pasy boleśnie napierają na moje ciało. Samochód zatrzymuje się z piskiem opon. Żadnych śladów zwierzęcia. Jednocześnie wypuszczamy ze świstem powietrze i patrzymy to na siebie, to na ulicę. Przyglądam się uważnie kierowcy, ale na szczęście nic mu się nie stało. Chłopak zjeżdża na poboczę i wysiada z furgonetki, głośno oddychając. Wyciąga z kieszeni kurtki zapalniczkę i papierosa. Chwilę potem już opiera się plecami o pojazd, zaciągając trucizną. Zostaję w samochodzie. Mimo przepełnionego pęcherza, nic nie robię. Boję się konfrontacji z kolejnym deja vu. Tyle że nikt nie pobiegłby za mną do lasu. Nikt nie przytuliłby mnie jak nigdy wcześniej. Nikt nie przetłumaczyłby, że Finn nie chce mnie urazić. Nikt nie stałby przed samochodem tak, jak wtedy.
Tak bardzo potrzebuję cię, Cai.
***
Trzecia godzina
Nawet nie próbuję spać. Wiem, że i tak w rezultacie myślałabym o tym, co może się stać (Co się stanie.). Zaczynam planować inne możliwości. Jeśli będę miała szansę, by z nim porozmawiać, powinnam wykorzystać ją jak najlepiej. W końcu od tego będzie zależało jego życie. Od tego będzie zależało moje życie. Zazwyczaj, gdy wpadam na genialny rozwój zdania czy sentencję, rozbrzmiewa telefon. Za każdym razem patrzę na ekran z nadzieją i z równym zawodem odbieram telefon od cioci lub mamy. Najgorsza ze wszystkich okazuje się jednak konfrontacja z rodzicielką.
— Jedziesz za chłopakiem, który chce się zabić — oznajmia dosyć spokojnym tonem.
— Mamo, błagam, zrozum mnie...
— Nie mam zamiaru cię rozumieć, bo to nie wypali.
Nawet Finn słyszy tę wypowiedź i zgodnie kiwa głową w górę i w dół. Przełykam głośno ślinę. Coś ugrzęzło w mym gardle i przeszkadza w wykrztuszeniu jakiegokolwiek słowa. Ogarnia mnie niemoc. To wszystko jest tak niedorzeczne, gdy spojrzeć z punktu widzenia obserwatora.
— Po prostu powiedz, że robię dobrze.
— Sama powinnaś o tym wiedzieć. Nauczyłam cię czegokolwiek?
I rozłącza się. Tak po prostu.
— W ile czasu musimy tam dotrzeć, by być przed Caiem? — pytam stanowczo, gdy docierają do mnie słowa rodzicielki.
„Nie patrz za siebie. Wierz w swe czyny. Myślisz, że przy małej wierze powstały takie dzieła malarskie jak <Mona Lisa>?" — to kazanie szczególnie zapadło mi w pamięci.
Wydaje się, że Finn odzyskał nagle wszelkie siły witalne. Jego twarz się rozpromienienia.
— Jeśli Cai wyjechał pierwszym, rannym kursem, przy średniej prędkości dorównującej pociągowi, powinniśmy dojechać dwie godziny po nim. Jedziemy szybciej niż pociąg, więc bez przypadkowych opóźnień dojedziemy równo z nim. Nie wliczam w to korków, postojów i tak przyziemnych spraw jak załatwianie się do lasu. Nie ma szans, byśmy dotarli tam przed nim, ale mogę w pięćdziesięciu procentach zagwarantować ci, że trafimy tam w tym samym czasie.
Kiwam głową na znak, że rozumiem. Przypuszczenia — to główny punkt, na którym opieramy nasze szanse. Cai mógł pojechać pociągiem i wydaje się to jedna z najłatwiejszych dróg. Ważne znaczenie odgrywa słowo „mógł". Jeśli wybrał inny transport, zwiększy to nasze szanse.
Do mojego serca napływa nadzieja i pełne wiary zaparcie.
Jeszcze cię uratujemy, Cai. Nie skoczysz, póki ci życie miłe. Miejmy więc nadzieję, że ci miłe.
***
Szósta godzina
Robimy pierwszy od kilku godzin dziesięciominutowy postój. W takiej sytuacji nie ma czasu na odpowiednie warunki czy wygody. Każda minuta się liczy, każda sekunda może coś zmienić. Do moich zadań należy opróżnienie pęcherza, zaopatrzenie nas w wodę i jakieś pożywne jedzenie. Finn ma przez ten czas sprawdzić samochód, zatankować i również załatwić potrzeby fizjologiczne. Nasza podróż to jak igranie z przeznaczeniem, gonitwa za czasem. Zdajemy sobie sprawę, że nie wygramy, ale musimy próbować. Za każdym razem, gdy biorę po uwagę nieudolność misji, czuję nieprzyjemne mdłości. Mam ochotę upaść na kolana i pogrążyć się w swoim cierpieniu, utonąć w nim. Wtedy to Finn jest kotwicą. Rozpoczyna jakiś temat, by odgonić ode mnie złe myśli. Jest jak rentgen. Zostanie jedyną osobą trzymającą mnie przy świecie żywych, gdy już będzie po wszystkim.
Nie wiem, czy to jedynie zbieg okoliczności, ale zatrzymujemy się na tej pamiętnej stacji benzynowej z nieuprzejmą pracowniczką. Gdy wchodzę do sklepu, jej widok mnie paraliżuje. Niewład myśli przemienia się w złość, czystą nienawiść. W mej głowie rodzi się zaczątek zemsty, sprowadzenia tej kobiety do rzeczywistości i uświadomienia, że nie tylko ona posmakowała życia. Nie zastanawiając się dłużej przy wyborze jedzenia (co w moim przypadku jest doprawdy dziwne), podchodzę do kasy. Kobieta nie rozpoznaje mnie, lecz może słowa coś zmienią. Kiedy jej chłodny wzrok ślizga się po mojej sylwetce, zagajam:
— Nie pamięta mnie pani?
Kobieta nie wydaje się zaskoczona. W mrożącym krew w żyłach milczeniu przygląda się mojej zaciętej twarzy, próbując rozpoznać roześmianą, pulchną blondynkę z tamtych dni.
— Nie wydaję mi się — odpowiada krótko i wraca do przeciągania przez taśmę batoników energetycznych. Swobodnie opieram się metalową barierkę stojącą naprzeciw kasy, zakładając ręce na piersi. Ta odwaga i zaciętość, jakie buzują w mych żyłach, wydają się czymś nowym. Więc tak zmieni się mój charakter, jeśli on skoczy?
— Och, może to dlatego, że wtedy byłam tu z chłopakiem. Wysokim, mizernym szatynem, którego na pewno pani pamięta. — Urywam i patrzę na czubki swych butów, kiwając zawzięcie głową. Po chwili znów patrzę w jej oczy, w których zapewne przewijają się sceny z przeszłości niczym retrospekcja, i dokończam: — Bo, gdy usłyszała pani radę od młodego, współczującego chłopaka, odpowiedziała pani: „Co ty wiesz o życiu, gówniarzu?". Nie znała pani jego przeszłości, nic o nim nie wiedziała, a mimo to potrafiła postawić zarzut.
Z twarzy kasjerki znika dawny chłód, zastąpiony poczuciem winy.
— Gdzie on teraz jest? — pyta cicho, ledwo słyszalnym nawet dla siebie głosem. Nie patrzy mi w oczy, gdy podaje rachunek. Na moją twarz wstąpia chłodny uśmiech, gdy podaję jej kwotę do zapłacenia. To, co zaraz nastąpi, moje małe przedstawienie, będzie idealne w każdym calu.
— Teraz? — Udaję zastanowienie, chwytając reklamówkę z zakupami. — Teraz pewnie w drodze na klif, z którego zamierza skoczyć.
I ruszam do drzwi z zamiarem efektownego wyjścia. Już zbliżam się do końca niebezpiecznej drogi, podczas której mogłam potknąć się co najmniej pięć razy. I oczywiście torba zahacza o brzeg drzwi. Z krótkim szelestem rozrywa się, wypluwając swą zawartość na podłogę. To się nazywa wyjście w stylu Liv. Wznoszę oczy ku niebu, z niemym „naprawdę?" wypisanym na twarzy i przeklinam swą nieudolność w duchu. Schylam się i szybko zbieram produkty, nie patrząc w stronę kasy. Słyszę krótkie skrzypnięcie i szelest reklamówki. Następnie szybkimi i drobnymi krokami zbliża się do mnie sprzedawczyni. Klęka obok i bez słowa pomaga mi w sprzątaniu. Nie ukrywa uśmiechu, co irytuje mnie jeszcze bardziej przez urażoną dumę. Mam ochotę krzyczeć na cały świat.
Gdy na podłodze nie pozostaje nic do zebrania, podnosimy się równocześnie.
— Dziękuję — bąkam i odwracam się na pięcie, uważając tym razem, by nie powtórzyć popisu.
— My wszyscy gówno wiemy o życiu. Jedynie myślimy, że coś wiemy — słyszę za sobą poważny, udręczony głos. Nie zatrzymuję się ani nie odwracam. Idę przed siebie, trawiąc jej słowa. Może rzeczywiście ma rację. Może tylko wydaje nam się, że przeżyliśmy wystarczająco dużo, aby móc wypowiadać się na temat czyjejś egzystencji.
Słyszę, jak drzwi automatycznie się zamykają, oddzielając dwa różne światy. Mój — stojący pod znakiem zapytania jak samotny znak interpunkcyjny w dialogu, i jej — określony kropką nienawiści do siebie i innych.
***
Dziewiąta godzina
— Liv, do cholery, nie widzisz, że nie mam, jak wyminąć?! Zajmij się może tym głupim notesem albo zadręczaniem się Caiem — ostatnie słowo wypowiada z rezerwą. — Tylko do tego się nadajesz — dodaje, trąbiąc nieuprzejmie na kierowcę z przodu, który jedzie dwadzieścia kilometrów na godzinę.
— Tylko do tego się nadaję?! — oburzam się i kieruję na niego morderczy wzrok. Ten jednak nie wydaje się skruszony ani obojętny. Na jego twarzy maluje się coś nowego — przejęcie mieszane z frustracją. Wyjmuję z plecaka butelkę z wodą. Zapowiada się naprawdę długi monolog.
— Tak. Ciągle tylko Cai, Cai, Cai... „Finn, jedźmy do Oslo, bo to pomoże Caiowi...", „Finn, jedźmy za nim, bo biedak skoczy!" — mizernie naśladuje mój ton i głos, formując na twarzy wymyślne miny. Powtórnie naciska klakson, tym razem z wściekłością. Nie pierwszy raz traci opanowanie. Na chwilę przerywam delektowanie się bezsmakową wodą, ale znów wracam do wykonywanej czynności. — A gdzie „Finn, co u ciebie?"? Znalazłaś dla mnie odrobinę czasu? Nie. Bo Cai to, bo Cai tamto. O, to ja mam dla ciebie coś nowego. Może to cię obudzi. JESTEM. KURWA. GEJEM.
Krztuszę się i w rezultacie wypluwam zawartość ust na deskę rozdzielczą. A mówili: „Nie pij w czasie jazdy".
Wytrzeszczam oczy, gdy powoli docierają do mnie jego słowa, a dzięki szybkiej dedukcji przychodzi mi na myśl tylko jedno imię: Jonas. To dlatego tak szybko zgodził się na przyjazd do Oslo. Dlatego jego relacja z chłopakiem wzbudziła we mnie zazdrość.
— Jak... — wykrztuszam. — Jak mogłam tego nie zauważyć?
Nic nie mówi. Z napięciem wypatruje okazji, by wyminąć kierowcę przed sobą, a gdy ta się nadarza, wciska z całej siły pedał gazu. Najwidoczniej furgonetka nie jest do tak gwałtownych reakcji przyzwyczajona, bo raptownie zwalnia, a silnik gaśnie. Zdążam zauważyć rękę wystającą zza okna samochodu przed nami i kierującą w naszą stronę środkowy palec. Wypuszczam ze świstem powietrze i opadam na fotel. Finn wychodzi, trzaskając za sobą drzwiami.
Zaniedbałam go. Zignorowałam Teraz teoria, że nie istnieje przyjaźń damsko-męska, nabiera sensu. Może nie istnieje, gdy obie strony interesują się przeciwną płcią. W naszym przypadku tak nie jest.
Wytaczam się z furgonetki i podążam w stronę Finna jak pies z podkulonym ogonem.
— Przepraszam — mówię, widząc, że w najbliższej przyszłości nie wyjmie głowy spod maski, by mnie pożreć słowami. Wyginam palce u rąk i wzdycham z rezygnacją. — Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle.
Wybieram się na spacer wzdłuż drogi, przypominając sobie, że to moja obecność go dekoncentruje. Kopię wszystkie kamyki, na które natrafiam na drodze. Jedne przeskakują w lewo na pobocze, drugie prosto, a trzecie w prawo, jeszcze bardziej zagłębiając się w jezdnię. To jak selekcja naturalna. Tylko nieliczni zostają na własnej ścieżce, nie zbaczają, nie idą na skróty, nie wybierają innych możliwości. Cai uskoczył w lewo i za to jakaś część mnie go nienawidzi. Ponieważ się poddał. Ponieważ jest jednocześnie tchórzem i odważnym facetem. Ta nienawiść sięga dnia, w którym go poznałam. Kiedy stał na krawędzi klifu, wołając o pomoc.
Słońce już zachodzi, a gdy to do mnie dociera, rzucam się pędem w stronę samochodu. Zostało naprawdę niewiele czasu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro