1.
Norwegia jest piękna, a już szczególnie klify. Jeden z nich wydaje się wyjątkowy, bo kryje wspomnienia. Moje nogi wiszą w powietrzu, a ja przepraszam zwierzątka, na których mogłam niechcący usiąść — graniczy to z dziecinnością, ale przecież każdy z nas ma w sobie choć małą cząstkę dziecka. Zakorzenioną głęboko, związaną z jakimś elementem życia czy czynnością. Wpatruję się w zachodzące słońce, które barwi horyzont na pomarańczowo-różowo, i płynącą dołem rzekę mieniącą się jak płynne złoto. Od zawsze uwielbiałam to miejsce. Jako mała dziewczynka przyjeżdżałam tu z mamą — urodzoną artystką starającą się ukazać jego piękno na płótnie. I mimo że nigdy nie mówię tego na głos, nie wierzę, żeby kiedykolwiek jej się udało.
Słyszę szelest kroków zmierzających w moją stronę. Odwracam się szybko i z ulgą stwierdzam, że to tylko Finn. Uśmiecha się do mnie lekko i siada obok. W blasku słońca widzę jego brązowe, kręcone włosy, których pojedyncze loki opadają na czoło. Spostrzegając, że się w niego wpatruję, pyta:
— Co jest? — Spod przymrużonych powiek wyglądają na mnie brązowe oczy.
— Nic — odpowiadam i odwracam wzrok. Chłopak tylko wzdycha, bo wie, że nie wyciągnie ze mnie prawdy. Przyzwyczaił się do upartej, i na dodatek naiwnej, Liv. Chwytam za wiszący na szyi drewniany krzyżyk. Od dziecka byłam wychowywana na przykładną chrześcijankę. No i mają przykładnego zabójcę niewinnych zwierzątek.
Na chwilę zapada cisza przerywana jedynie zaspanym ćwierkaniem ptaków i pobrzękiwaniem kluczy. Właśnie, kluczy. Dopiero teraz zauważam, że mój towarzysz trzyma w rękach pęk metalu.
— Już wracamy? — pytam zawiedziona z nutą desperacji w głosie. Nie chcę wracać do domu. Nie chcę wracać do normalności ani życia, które jest nudne i nużące jak odtwarzany w pętli skecz. Przyjechaliśmy, by odpocząć od tego wszystkiego — od rodziców, rodzeństwa, codzienności. Czemu akurat klif? Ponieważ tutaj można odetchnąć. Finn może wyspać się za wszystkie czasy, a ja czysto myśleć i pisać. Właśnie dlatego przyjechaliśmy na biwak właśnie tutaj.
Finn spogląda na mnie spod kwadratowych, dużych okularów.
— A chcesz?
— Nie — jęczę żałośnie. Chłopak dusi w sobie śmiech, a ja rozluźniam się lekko. Wstaję, otrzepuję spodnie i podaję mu dłoń. Chwyta ją i również się podnosi. Unosi czarne, grube brwi, czekając, co powiem.
— Co zrobisz, jeśli teraz skoczę? — pytam z powagą w głosie, jednak Finn uznaje to za dobry żart.
— Kupię trumnę.
— Serio pytam.
— Po pierwsze nie skoczysz, po drugie ja też mówię serio — odpowiada, wkładając ręce do kieszeni. Opuszczam głowę lekko zawiedziona. Ja skoczyłabym za nim. Poświęciłabym wszystko. Widząc moją minę, dodaje, rozkładając ramiona: — Chodź. — Wpadam w jego uścisk. Finn jest jak mój starszy brat, którego nigdy nie miałam. No ale dzisiaj zachowuje się stosunkowo nadzwyczaj miło.
— Jaką byś kupił? — pytam, odchylając się i patrzę mu w oczy. Widzę w nich rozbawienie.
— Dużą, żebyś się zmieściła.
Uderzam go dosyć mocno w ramię.
— Wredota! Uważaj, żebym to ja nie musiała kupować trumny!
— I co ty byś robiła beze mnie, Liv? — wzdycha, kręcąc głową i oddala się w kierunku namiotu, masują rękę.
— Otaczała się w chwale świętego spokoju! — zdążam odkrzyknąć, nie zwracając uwagi na brak jakiejkolwiek poprawności językowej. Chłopak zatrzymuje się.
— Tylko nie pierdzielnij w tę rzekę.
— Przecież specjalnie nie skoczę...
— I właśnie to mnie martwi. Ty wszystko robisz niespecjalnie, Liv — rzuca przez ramię, znikając za namiotem. Mam ochotę odkrzyknąć, że łże, ale sumienie mówi co innego. Niespecjalnie również żyję. Siadam z powrotem na ziemi.
Jednak za chwilę materiał się rozsuwa i wygląda zza niego roześmiana twarz z aureolą brązowych loków. Kiwa na mnie dłonią, abym podeszła. Powstrzymując się przed wywróceniem oczami, niechętnie się podnoszę. Finn ponagla mnie ze zniecierpliwieniem. Specjalnie mozolnie przemierzam kilkanaście metrów, aby go wkurzyć. W końcu po wielokrotnym podnoszeniu i opuszczaniu stóp znajduję się w środku. Chłopak wciąż uśmiechnięty wskazuje na mój materac. Wytężam wzrok spod okularów, aby po chwili wyszczerzyć z zachwytu zęby. Na mojej poduszce siedzi mały gryzoń podobny do chomika. Jego intensywnie brązowa sierść kontrastuje z białą poszewką.
— To leming, gatunek gryzonia z rodziny chomikowatych — szepcze. Tym razem nie wytrzymuję i teatralnie przewracam oczami. Finn zawsze był kujonem i prawdziwym mądralą. W szkole nikt go nie lubił i tylko we mnie znajdował przyjaciółkę. Był po prostu „lamusem". Do tej pory nie wiem, dlaczego się z nim zadaję. Choć przecież lamusy trzymają się w gronie osób podobnych do siebie.
— Zamknij się i nie recytuj Wikipedii — odpowiadam ze znużeniem, po cichu podchodząc do gościa. Wystawiam pulchną rękę, starając się nie robić gwałtownych ruchów. — No hej, mały. Przyszedłeś w odwiedziny?
Zwierzątko zwraca się w moją stronę, mierzy wzrokiem wyciągniętą dłoń. Powoli się zbliża, obwąchując ją. Patrzę triumfalnie przez ramię na Finna. Nagle ostry ból przeszywa moją rękę i odskakuję jak oparzona. Gryzoń uczepił się zębami. Macham kończyną, krzycząc, i próbuję go odepchnąć. Słyszę jedynie głośny śmiech z tyłu. W końcu zwierzę upada na ziemię i sprintem wypada z namiotu. Mierzę morderczym wzrokiem przyjaciela, który nadal dusi się i opanowuje śmiech. Kieruję spojrzenie na zakrwawioną rękę. Trzeba przyznać, że zęby to ma niezłe. Lewą, nie zranioną, ręką przeszukuję apteczkę. Po chwili już opatrzona, karcę Finna.
— A co, jeśli miał wściekliznę?! — krzyczę, choć mnie samą trochę bawi sytuacja. Chłopak wyciąga ręce w geście obronnym.
— Ja ci łap nie kazałem wyciągać. Chciałaś, żeby ci paznokcie poobgryzał czy co?
Chwytam leżącą książkę i, udając obrażoną, wychodzę z impetem na zewnątrz. Wygodnie układam się w trawie kilka metrów od przepaści. Wpatruję się na zmianę to w zmierzające ku zachodowi słońce, to w tekst „Krwi Olimpu", aż usypiam w ich ramionach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro