Rozdział 9
Kiedy tylko brunet wyszedł z domku, spotkał się z nieprzyjemnymi spojrzeniami osób, niedaleko których przechodził. Ale w tamtym momencie nie interesowało go to. Miał dość ukrywania się i dlatego też nie chodził w kapturze, jak zwykle.
Jego celem było jak najszybsze dojście na zamek i miał cichą nadzieję, że nie spotka ani swojej matki, ani tym bardziej Monstroxa. Dlatego też, gdy tylko znalazł się na terenie zamku, jak najszybciej wszedł do środka, a tam do swojego pokoju. Bo jeśli miał dłużej zabawić w Zbrojowie, to potrzebował swoich rzeczy. Nie to, że tamte były nie wygodne, po prostu w swoich czuł się bardziej komfortowo.
Gdy tylko wszedł do środka, cichym miałknięciem przywitała go Aralia, jednocześnie podchodząc do niego i głąszcząc po nodze pyszczkiem. Jak tylko chłopak ją zobaczył, uklęknął przy niej i zaczął głaskać z uśmiechem.
-- Hejka. -- odezwał się do kotki. Ta podniosła na niego wzrok, znów lekko miałcząc, co zapewne oznaczało "Cześć". -- Przepraszam, że mnie nie było, ale nie martw się. -- podniósł się z klęczek. Podszedł do szafy i wyjął z niej szaro - granatową torbę sportową. -- Za niedługa nas już tu nie będzie. -- zaczął wyjmować swoje rzeczy z szafy, po czym wkładał je do torby.
W sumie było w niej dość sporo bluz, koszulek, spodenek i innych potrzebnych rzeczy. Gdy już schował wszystko, czego o dziwo nie było tak dużo, jak mógł się spodziewać, poszedł do łazienki, którą od pokoju dzieliły dębowe drzwi, po szczoteczkę do zębów.
Jak wrócił, zauważył, że temu wszystkiemu z jakby zaciekawieniem przyglądała się mała kotka. Siedziała na dywanie obok torby i patrzyła na swojego właściciela małymi, błękitnymi oczkami.
Gdy już wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy były spakowane, Clay wziął kicię i schował do bocznej kieszeni torby. Aralia wyjęła z niej przednie łapki i patrzyła na chłopaka tak samo, jak wcześniej. Ten podniósł torbę i założył przez ramię.
Jednak, kiedy miał wychodzić, przypomniała mu się jedna rzecz, ktora mogła mu sie przydać. Mianowicie księga zaklęć w czerwono - brązowej, skórzanej okładce, która leżała na jego biurku, zamknięta.
Zabrał ją i skierował w stronę wyjścia. Gdy wyszedł przed budynek i schodził po schodach, w połowie drogi na dół zatrzymał go dobrze mu znany głos:
-- Clay.
Chłopak odwrócił głowę i na schodach, kilka stopni wyżej, zobaczył swoją matkę. Gdy tylko ją zobaczył, zaczął z powrotem schodzić.
-- Clay, poczekaj.
Brunet znów stanął, tym razem jednak nie spojrzał w jej kierunku. Zamiast tego skrzyżował ręce, poirytowany.
-- Czego ode mnie chcesz? -- spytał.
Wtedy wiedźma zeszła kilka stopni w dół i stanęła tuż za nim.
-- Martwiłam się o ciebie. Gdzie byłeś tej nocy?
-- To nie twoja sprawa. -- warknął. Nadal się do niej nie odwrócił.
-- A właśnie, że moja. -- złapała go za ramię i obróciła w swoją stronę, przez co, ponieważ stali na schodach, wydawał się on lekko od niej niższy. -- Jestem twoją matką i to jest moja sprawa. Bo zniknąłeś gdzieś na całą noc i nawet nie wiedziałam, gdzie.
-- A myślałem, że masz mnie gdzieś. -- odwrócił od niej wzrok.
-- Może i pomagam Monstroxowi, ale to mie oznacza od razu, że nie jesteś dla mnie ważny, rozumiesz? -- złapała do za przedramiona. Wtedy ten ułożył je wzdłuż ciała i spojrzał na matkę. -- Jesteś moim synem i będziesz dla mnie najważniejszy bez względu na to, czy jako Ruina czy Wanda.
-- Jakoś ostatnio tego nie pokazałaś. -- zauważył. -- Ciągle jedyne co, to pomagałaś Monstroxowi, a ja? Przez cały ten czas siedziałem w swoim pokoju i myślałem nad tym, jakby to było, gdybyś nigdy nie zgadzała się na ten jego układ. Zapewne o wiele lepiej, niż jest teraz. -- wymamrotał. Znów odwrócił od niej wzrok.
Kobieta spuściła głowę, lekko posmutniała.
-- No racja. Nie pokazywałam tego. Ale i tak się o ciebie martwiłam.
-- Fajnie. -- odrzekł lodowato. Odwrócił się do niej plecami. Skrzyżował ręce. -- Ale ja muszę już iść. -- zaczął schodzić po schodach, po chwili wychodząc z terenu zamku. Przez cały ten czas Ruina stała na schodach, odprowadzając go smutnym wzrokiem.
Gdzieś w połowie drogi na dworzec przez przypadek na kogoś wpadł. Jak się okazało, była to Veronica. Gdy tylko zobaczyła swojego byłego chłopaka, spojrzała na niego i odezwała:
-- Clay? Co za niespodzianka.
-- Niewykluczone. -- odrzekł obojętnie, krzyżując ręce.
-- Czyli ty nadal taki? -- spytała, kładąc rękę na biodrze. -- Fajnie wiedzieć. Czyli co? Tamten koleś miał rację?
-- To znaczy? -- odpowiedział pytaniem, nie rozumiejąc.
-- Odnośnie Ruiny. Że paskudny charakter jest w twojej rodzinie dziedziczny.
-- Nawet mnie do niej nie porównuj! -- wrzasnął, wściekły. Pokazał na nią palcem. -- Rozumiesz?! Nie jestem taki, jak ona.
-- Ale zachowujesz się tak samo. Przynajmniej w stosunku do mnie. -- wskazała na siebie. -- Z resztą... od kilku dni nie było cię w szkole. Dlaczego?
Ten odwrócił się do niej plecami.
-- Nie twoja sprawa. Nie interesuj się, okej? -- spojrzał na nią przez ramię.
-- Ja próbuję być dla ciebie miła, a ty akurat jesteś dla mnie wredny. Czemu ty taki jesteś?
-- Nie ważne. -- spojrzał na zegarek na lewej ręce. -- Ale muszę już iść.
Zaczął zmierzać w kierunku dworca, jednak po chwili zatrzymała go Veronica, mówiąc:
-- Dlaczego ciągle mnie zbywasz? -- stanął. Lekko spuścił głowę. -- Czemu ciągle tak się zachowujesz?
-- Bo skoro wszyscy uważają mnie za niewiadomo jakiego złoczyńcę, to po co próbować im udowadniać, że jest inaczej? -- spuścił głowę jeszcze niżej i złapał za przedramiona.
-- Czyli... udajesz gbura, bo wszyscy cię za niego uważają? Tak mam to rozumieć?
Nie odpowiedział, co znaczyło, że miała rację. Podeszła do niego i złapała za ramię, odwracając w swoją stronę.
-- Dla mnie nigdy nie byłeś żadnym gburem. Może i tak się zachowywałeś, ale nim nie byłeś. -- podniósł na nią wzrok. -- Jeśli to cię pocieszy.
-- Dzięki. -- szepnął, blado się uśmiechając. -- Ale na serio muszę już iść. -- pokazał za siebie kciukiem.
-- A spotkamy się jeszcze kiedyś?
-- Może. -- znów się uśmiechnął, po czym odwrócił i odszedł.
Po kilku minutach był już na dworcu, akurat na czas, bo przyjechał jego autobus. Wsiadł do niego i usiadł na najbliższym miejscu przy oknie. Przez połowę drogi słyszał szepty osób, które siedziały niedaleko niego i o nim mówiły najróżniejsze rzeczy. W końcu postanowił je zignorować. Wyjął z kieszeni torby słuchawki i głośno puścił muzykę.
Gdy był na miejscu, jak najszybciej wyszedł i skierował w stronę domku. Jednak przez całą drogę spotykał się z niezbyt przyjemnymi spojrzeniami osób w okolicy. Przywykł do tego, ale miał dość tego, że oceniali go przez wzgląd na to, kim była jego matka.
Jak doszedł do celu, pierwsze co, gdy wszedł do środka, to poszedł do swojego nowego pokoju rozpakować rzeczy. Gdy tylko położył torbę na podłodze, wyjął z niej kotkę, która z zadowolenia miałknęła, lekko rozciągnęła i podeszła do swojego właściciela, głaszcząc go pyszczkiem po nodze. Ten spojrzał na zwierzątko z uśmiechem i też pogłaskał. Usiadł na podłodze, a wtedy kotka podeszła obok jego ręki.
-- Fajnie, że tu ze mną jesteś. -- odparł, znów ją głaszcząc. Ta miałknęła w znak odpowiedzi. -- I szkoda, że nie rozumiem, co do mnie mówisz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro