8. Otwarcie
Kochani, nie martwcie się o kartki z notatnika, kiedyś na pewno je uzupełnię :)
I przepraszam, że rodzialy są teraz co dwa tygodnie, ale nadal mam kilka problemów. Kiedy wróci mi wena i będę mieć więcej czasu, to na pewno będą częściej!
*****
Gdy mój czarny samochód zatrzymał się nieopodal ogromnego hangaru, ciężko westchnąłem. Po co ja sobie to robiłem? Nadal byłem pewny siebie, jednak teraz czułem lekki niepokój. Czy nie powinienem był tego przemyśleć przynajmniej dwadzieścia razy?
A chuj tam.
Wysiadłem z samochodu, trzaskając przy tym drzwiami. Tuż obok mnie pojawiła się Rosalyn, a z tylnich siedzeń właśnie wysiadł Alfie Meyer. Alfie był krwiopijcą nieco dłużej ode mnie, chociaż nie tyle ile Rosalyn. Mial kręcone włosy w kolorze blondu, delikatne rysy twarzy oraz przyjemne spojrzenie. Był ode mnie niższy o głowę, ale mimo swojego wzrostu, był okropnie pewny siebie, czego nigdy nie rozumiałem. Jest prawdą to, że faceci biorą sobie do serca wszystkie uwagi związane z wzrostem. Szczęśliwie, urodziłem się jako żyrafa, więc wzrost był moim najmniejszym zmartwieniem.
Ruszyłem w stronę hangaru, który o dziwo nie był przez nikogo pilnowany. W zasadzie to wyglądał na wymarły. Nie zewnątrz powoli zaczynało się ściemniać, ponieważ dochodziła dziewiąta. Musiałem szybko się uwinąć, bo następnego dnia czekał mnie konkretny zapierdol.
Nie ma to jak szybkie morderstwo przed otwarciem baru.
Kolejny raz napadły mnie wątpliwości. Powinienem tam wejść czy może uciec? Przecież nigdy by mnie nie znaleźli. Ani Rosalyn, ani Alfie by mnie nie sprzedali. Chociaż co do Rosalyn to nie byłby taki pewny, ponieważ jak jej coś czasem wpadnie do tego pustego łba, to nie ma zmiłuj.
— Jesteś pewny? — spytał Alfie, patrząc na mnie z pewnego rodzaju troską.
No, stary, kurwa, nie do końca.
— Tak — odrzekłem pewnie.
Ale coś było nie tak. Gdzie podziała się moja furia, kiedy jej potrzebowałem? Przecież nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby wejść tam bez przygotowania. Czasami udawało mi się ją przywołać, ale wtedy miałem z tym trudności.
— No wyłaź stamtąd, Nate — burknąłem sam do siebie, czym naraziłem się na zdziwienie moich towarzyszący.
— Nawet nie pytaj — rzuciła Rosalyn. — On naprawdę czasami mówi sam do siebie. A najciekawsze jest to, że mówi do siebie więcej niż do mnie — zakpiła.
Przymknąłem powieki oraz spuściłem głowę w dół. Wziąłem jeden głębszy oddech.
No pomóż mi może. Zamierzasz tam tak siedzieć w nieskończość? Wyłaź, typie.
I po chwili poczułem pieczenie żył wokół ust. Zdecydowaną zaletą bycia chʼį́įdii było to, że w końcu miałem nad sobą kontrolę (no częściowo). Już nie szalałem na widok krwi ani nie dostawałem pierdolca, gdy napadał mnie głód. Moje ręce zaczęły pulsować, a oczy zaszły mgłą. Potem na mojej twarzy pojawił się perfidny uśmiech.
Jestem gotowy.
Postanowiłem wjechać z buta, aby zrobić na nich lepsze wrażenie. Było to w chuj filmowe, a sam poczułem się jak James Bond czy coś w tym stylu. Drzwi wyłamały się z zawiasów i opadły na trawę obok. Ale w momencie, gdy wchodziłem do środka, napadały mnie największe wątpliwości.
Matko jedyna, co z garniturem?
Nonszalancko zdjąłem z siebie marynarkę, a po chwili podałem ją Rosalyn. Poluzowałem swój krawat i w końcu z uśmiechem postawiłem krok do przodu. Od razu spotkałem się ze spojrzeniem około piętnastu wampirów. Rosalyn oraz Alfie niepewne wkroczyli na teren wroga, podczas gdy ja z gracją zatrzymałem się na środku hangaru.
— Więc pięć na jednego? — zakpił jeden z krwiopijców.
— Nie Brooklynie. — Pokręciłem głową z rozbawieniem. — Jeden na piętnastu.
— Nie masz żadnych szans.
Z grupki wyłoniła się wampirzyca o czarnych włosach. Kojarzyłem ją, ale nie znałem jej imienia. Za to doskonale znałem datę jej śmierci.
— Nie musimy tego robić — wtrąciła się Rosalyn.
Mimo że stałem oddalony od niej o kilka metrów, doskonale wyczuwałem jej strach. Była silna, owszem, ale z pewnością nie poradziłaby sobie z kilkoma wampirami na raz.
— Nie zaproponujecie mi kawy? — spytałem z ironią. Postawiłem kolejny krok do przodu. — Ani pierdolonej herbaty? Ty! — wskazałem palcem na jedną z wampirzyc. Ta z kolei wydawała się strasznie niepewna. — Nie ma sprawiedliwości, jestem tylko ja. Terry Pratchett, Mort, czytałaś? — Przestraszona dziewczyna szybko pokręciła głową. — Będę dla was dzisiaj sprawiedliwością. Dla was wszystkich. Wyzwolę was, moi drodzy.
— Masz rację — odrzekła czarnowłosa wampirzyca w stronę Brooklyna. — On naprawdę jest jebnięty.
Głośno się roześmiałem. W końcu przystanąłem w miejscu. Wbiłem wzrok w Brooklyna, który najwidoczniej przejął teraz rolę dowódcy. Okropnie się bał, co mogłem wyczuć od razu po przekroczeniu progu.
— Nie dacie rady. — Starał się brzmieć pewnie, ale jego głos cały dygotał.
— Jeżeli ktoś nie chcesz w tym uczestniczyć, to może wyjść. Nie jestem zwierzęciem, nie będę tu nikogo trzymać na siłę. — Uśmiech na mojej twarzy stałe się powiększał.
Czwórka wampirów ruszyła do wyjścia, co jeszcze bardziej podłamało Brooklyna. Podjęli słuszną decyzję. Teraz zostało ich jedenaście. Przez kilka sekund trwaliśmy w ciszy, jednak w końcu odchrząknąłem.
Posłałem w stronę mężczyzny spojrzenie. Ostatnie i niesamowicie przeszywające.
— Przedstawienie czas zacząć.
Uniosłem ręce ku górze, zatrzymując je na wysokości swojego pasa. Zamknąłem powieki i wziąłem jeden głęboki oddech.
Lampy wiszące przy suficie nagle z niego spadły. Skupiłem się jeszcze bardziej, aby pozwolić im na to, by pęknięte stare żarówki wywołały iskrę. Z małej iskry zrodziły się małe płomienie. Nikt nie był w stanie ruszyć w moim kierunku, ponieważ wszyscy obecni byli w za dużym szoku. Z nieśmiałych płomieni szybko zrodziły się większe, które zaczynały ogarniać hangar. Wszystko działo się zdecydowanie szybciej, niż powinno. Jeden ze stołów rozbił się na jednej ścianie, uderzając przy tym jednego z wampirów, który bezwiednie opadł na ziemię. Z sekundy na sekundę, płomienie zaczynały rosnąć, a nikt nie był w stanie nawet się poruszyć. W końcu otworzyłem powieki, z dumą patrząc na zamęt, który wytworzyłem.
Pierwszym śmiałkiem, który odważył się rzucić w moją stronę, okazał się starszy wampir, z którym kilka razy udało mi się nawet zgadać. W dłoni trzymał kołek, którym chciał przebić moje serce. Prędko złapałem go za nadgarstek i brutalnie go wykręciłem. W międzyczasie obok mnie stanęła Rosalyn wraz z Alfiem. Potem odpierałem kolejne ataki wampirów, w ogóle się przy tym nie trudząc. Płomienie wewnątrz hangaru zajęły już niemal cały budynek. Kątem oka spostrzegłem, że jedna wampirzyca postanowiła uciec z pomieszczenia. Nie zamierzałem jej zatrzymać. Wolałem skupić się na czarnowłosej, która skoczyła na mnie z jednego z kontenerów. Bez problemu zrzuciłem z siebie kobietę, a następnie złapałem za jej długie włosy, przez co wydała z siebie bolesny jęk.
— Kogo nazwałaś jebniętym, skarbie? — spytałem z czułością w głosie. Kurczowo trzymałem jej włosy i zbliżyłem się z nią do kontenera.
— Przepraszam! — Wydała z siebie głośny szloch. — Przepraszam! Nie krzywdź mnie!
Mocniej zacisnąłem swoją rękę na jej głowie, a potem z impetem uderzyłem jej twarzą o metalowy kontener.
— Nie jestem jebnięty — odrzekłem, kolejny raz uderzając jej twarzą o kontener. — Tylko trochę nerwowy.
Po chwili jej ciało upadło na beton. Gdzieś z tyłu słyszałem krzyki Rosalyn oraz nawoływania Alfiego. Jednak w tamtej chwili musiałem skupić się na ostatnim przeciwniku. Rozglądnąłem się po płonącej hali. Wtem poczułem ogromny ból pulsujący gdzieś przy moich ustach. Z — jak się okazało — rozcięcia uleciała mi krew. W tamtej chwili przestałem się uśmiechać. Gdy przede mną dostrzegłem Brooklyna, rzuciłem się w jego stronę, łapiąc go w pasie. Powaliłem go na ziemię i chwyciłem do rąk drewniany kołek, który leżał nieopodal. W tamtej chwili wpadłem w taki szał, że aż nie liczyłem pchnięć, które mu zadawałem. Usiadłem na nim okrakiem i agresywnie wbijałem kołek w jego martwe serce.
Dopiero kilka sekund później poczułem, jak ktoś mnie od niego odciąga. Wycieńczony Alfie złapał mnie za ramię, a potem z siłą wyciągnął mnie z hangaru, który zaczął się rozpadać. Zacząłem nerwowo oddychać, ponieważ ból stawał się coraz mocniejszy. W końcu furia zaczynała ze mnie uchodzić. Usiadłem na ziemi i oparłem się plecami o koło samochodu. Przetarłem dłonią rozcięcie, szybko orientując się, że sączyło się z niego mnóstwo krwi.
— Srebrne? — Zdenerwowana Rosalyn kucnęła obok mnie. Rozpięła moją kamizelkę, a następnie rozdarła koszulę. Jej kawałek zgięła kilka razy, po czym przyłożyła do mojej rany. — Trzymaj to — poleciła. Automatycznie przyłożyłem rękę do materiału i kurczowo go podtrzymywałem.
— Miedziane — zakomunikował Alfie.
Rany zadane miedzianym ostrzem nie utrzymywały się na skórze zbyt długo, ale były o wiele bardziej bolesne niż te zadane czymś srebrnym. Poczułem zawroty głowy i miałem ochotę zemdleć, ale dostałem od Rosalyn strzał w policzek na otrzeźwienie.
— Nie zasypiaj, kretynie — skarciła mnie.
Mój oddech ciągle przyspieszał. Czułem jakby moja skóra właśnie się paliła. Alfie pomógł mi wstać i zapakował mnie na tył pojazdu. Rana na mojej brodzie niemiłosiernie pulsowała. Chwilę później Rosalyn ruszyła sprzed palącego się hangaru, czym dobitnie zamknęła ten rozdział w moim życiu.
A potem już tylko zasnąłem, ukołysany muzyką lecącą z radio.
*****
Syknąłem ze złością, gdy spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Chryste, jak ja wyglądam?
Pojedyncza blizna, rozciągająca się od moich ust aż po brodę, niesamowicie szpeciła moją twarz. Rozcięcie w dalszym ciągu okropnie bolało, jednak było już znacznie lepiej niż kilka godzin temu. Wieczorem musiałem zakleić ranę plastrem z Krainy Lodu, ponieważ nie miałem w apteczce niczego innego. Na szczęście Rosalyn rano wskoczyła do apteki i kupiła mi zwykle plastry w białym kolorze.
Wyglądałem jak dwadzieścia pięć nieszczęść w starym dresie, sprawnej koszulce i z pociętą mordą. Tamtego poranka niezbyt przejmowałem się swoim wyglądałem, bo czułem, jakby ktoś wsadził mi głowę do betoniarki czy innego ula. Chciałem nawet się napić i nieco znieczulić, ale Rosalyn kategorycznie mi tego zabroniła. Zamiast tego kazała mi wskoczyć pod prysznic i szybko się ogarnąć, bo zaraz musimy wyjść. Nie miałem ochoty na przepychanki z wampirzycą, więc posłusznie wskoczyłem pod prysznic. Potem założyłem na siebie pierwszą lepszą koszulę w granatowym kolorze oraz eleganckie spodnie. Przykleiłem do rany plaster, który niestety nie był zbyt mały.
Gdy Rosalyn oznajmiła mi, że jedziemy do baru, nieco się uspokoiłem. Ale kiedy powiedziała, że jedziemy spotkać się z D'Abernonami, miałem ochotę rzucić się pod nadjeżdżające auto. Uznała, że muszą nam pomów w organizacji otwarcia, a ja nie chciałem się kłócić. Sprytnie wykorzystała chwile, w której byłem zbyt wycieńczony. Siłą wcisnęła mi plastikową torebkę z krwią, którą od razu opróżniłem.
Krwią, do chuja pana, zwierzęcą.
Przeczesałem ręką swoje włosy, które z dnia na dzień stawały się coraz dłuższe. W dalszym ciągu żałowałem tego, że pod wpływem impulsu je zgoliłem, jednak już nie było odwrotu. Musiałem po prostu poczekać aż wrócą do poprzedniej długości.
Zacząłem tupać nogą do jednej z piosenek, które właśnie leciały w samochodzie. Oparłem głowę o szybę i zupełnie się wyłączyłem. Nie słuchałem potoku slow wypowiadanych przez Rosalyn, bo tamtego dnia naprawdę nie miałem na to siły. W końcu udało nam się dojechać pod bar. Z osiągnięciem ruszyłem przed siebie, wydobywając z kieszeni pęk kluczy. Otworzyłem drzwi i nie czekając na Rosalyn, wszedłem do środka. Po chwili wampirzyca również znalazła się w środku. Od razu popędziła na zaplecze, podczas gdy ja stanąłem za ladą barową. W spokoju przeglądałem szklanki, które znowu wydawały się zakurzone. Chwyciłem do rąk białą ścierkę złożoną w kostkę i z pasją wycierałam naczynia.
Gdybym żył w alternatywnej rzeczywistości, to byłbym najlepszym mężem pod słońcem. Chłop co więcej czasu spędzałby przy garach, niż przy swojej kobiecie.
W końcu, po kilkunastu minutach, do mojego baru weszła cała kochana rodzinka wraz z przekąską w zestawie. Clara szeroko się do mnie uśmiechnęła i niemal od razu mnie minęła. Zajęła miejsce przy dużym stole, a Philip jej zawtórował. Chwilę później zaciekawiona Rosalyn wyszła z zaplecza i z zadowoleniem przywitała się z przybyszami. Theodor skinął głową w moją stronę, a William wystawił dłoń, której oczywiście nie uścisnąłem. Widząc to, zmieszał i przeczesał nią włosy. Cóż, typowe.
Martin, która przeszła przez próg baru na samym końcu, uniosła w górę kąciki ust. Z obojętną miną przeczesałem wzrokiem całą jej sylwetkę. Tamtego dnia miała na sobie luźne spodenki dresowe, czarną koszulkę oraz tego samego koloru sandały, które dodawały jej kilka centymetrów. Związała swoje włosy w kucyka, a różowa gumka ze wstążką idealnie pasowała do jej jasnych włosów.
— Myślałem, że nie chcesz mnie widzieć — rzuciłem zaczepnie. Założyłem ręce na torsie w oczekiwaniu na jej odpowiedź. Dziewczyna powiększyła swój uśmiech i rozglądnęła się po wnętrzu.
— Po prostu zamierzam się zemścić. — Wzruszyła ramionami i bezczelnie mnie minęła.
Jednak byłem bardzo zaciekawiony jej planem zemsty. Nasza mała gra zaczęła podobać mi się coraz bardziej.
Nie chciałem z nimi rozmawiać, bo nadal ich nie znosiłem, ale Rosalyn uparła się na to, że przyda nam się dodatkowa pomoc. Mieli wymienić się swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi otwarcia baru. Zająłem miejsce przy Rosalyn, tym samym siadając obok Theodora. Clara oraz Philip zajęli miejsca po boku stołu, a Martin naprzeciw mnie.
— Nie wiem czy chce pytać — burknęła Clara, wskazując palcem na mój plaster. — Dobra, no to przede wszystkim myślałam o tym, żeby zorganizować konkurs karaoke — zmieniła temat, widząc, że raczej nie jestem chętny na żadne zwierzenia.
Tak bardzo nie chciałem tam z nimi siedzieć. Dlaczego Rosalyn musiała się na to uprzeć? Przecież doskonale poradzilibyśmy sobie sami. Uznałem, że nie będę się odzywać ani nawet ich słuchać. Wbiłem swój wzrok w ścianę przede mną i zacząłem liczyć cegły na ścianie. Bo w sumie czemu by nie? Były ładne i bardzo symetryczne.
— Tylko błagam nie pozwólcie nikomu na to, żeby śpiewał George'a Michaela — jęknęła Rosalyn, co rozbawiło Clarę.
— O matko, nadal? — Szczerze się roześmiała. — Jednak niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Niektóre rzeczy się nie zmieniają — dobre sobie. Chciałem przewrócić oczami. Chociaż nie. Chciałem wyciągnąć swoje gałki oczne i zakręcić nimi na stole. Weźcie mnie stąd. Ktokolwiek. Gdziekolwiek.
— Tak, a najgorzej jest jak się dorwie do starych winyli z piosenkami Eltona.
— Moglibyśmy? — burknąłem chłodnym tonem. Dało im to do zrozumienia, że powinni zacząć dyskutować.
Potem znowu przepadłem w nieskazitelnych cegłówkach. Po chwili poczułem dźgnięcie w ramię, więc zwróciłem się w stronę Theodora.
— Co o tym myślisz, Nate? — spytałam z uśmiechem.
— Ta, dobry pomysł — rzuciłem bez namysłu.
Właśnie tak wyglądała ta rozmowa. Oni cały czas o czymś rozmawiali, a ja znużony przyglądałem się wnętrzu.
— Nate? — Zwróciłem głowę w kierunku Clary. — Jak ty to widzisz. Uważasz, że karaoke jest okej? I co myślisz o tym konkursie? I balony też będą spoko? Musimy jeszcze pomyśleć nad ciekawymi drinkami. Nie wierzę, że mamy na to jeden dzień. Ty zawsze musisz przekładać wszystko na ostatnią chwilę?
Tak, a co?
— Ta, wszystko jest okej. — Mój głos mógł wydawać się znużony, ale taki też właściwie był. Nadal czułem ból na swojej twarzy, ale starałem się odwrócić od tego swoje myśli.
Wtem poczułem na swoim kolanie dotyk czyjejś nogi. Uniosłem do góry jedną z brwi i wlepiłem spojrzenie w Martin, która siedziała przede mną z dziwnym zadowoleniem. Mógłbym przysiąc, że kącik jej ust drgnął ku górze.
— A co z tymi chujami w garniturach? Ustaliliście coś? — Rosalyn przerwała niezręczny moment.
Chciałem coś odpowiedzieć, ale noga blondynki zaczęła niebezpiecznie sunąć w górę. Właśnie zatrzymała się w połowie mojego uda.
No nie, przecież tego nie zrobi. Nie zrobi, prawda?
Nerwowo zacisnąłem szczękę, czując, że jej noga z każdą chwilą wędruje coraz bliżej niebezpiecznych rejonów.
— Nate? — ponagliła mnie brunetka.
— Wydaje mi się, że będzie okej. Zaprosiłem ich, ale w sumie nie obchodzi mnie za bardzo to czy przyjdą.
— A coś konkretnego mówili?
Ciężko odetchnąłem, kiedy stopa dziewczyny zatrzymała się w strategicznym miejscu. No nie wierzę. Zrobiła to.
— No cóż, coś tam mówili, ale nie wiem czy to było takie... no wiecie — zacząłem gubić się w zeznaniach, ponieważ stopa Martin zacisnęła się na moim kroczu. — Nie było to takie, no... kurwa — zakląłem, przerywając swój żałosny monolog.
— Czyli co powiedzieli? — dopytywała Rosalyn. Zmarszczyła czoło i uważnie mi się przyglądnęła.
W zasadzie to wzrok wszystkich skupił się wyłącznie na mnie. Tymczasem ja zacisnąłem usta w wąską linię i nerwowo wybijałem palcami o stół. Patrzyłem przed siebie, unikając spojrzenia Martin. Sama blondynka starała się ukryć swój uśmiech, ale nie była w stanie.
— No, że chcą ten... tego... no współpracy. — Wydałem z siebie kolejne westchnięcie, spowodowane jej dotykiem. Czułem się tak żałośnie. — Są w porządku.
— Nate? — Przeniosłem wzrok na Martin, która kokieteryjnych tonem zwróciła moją uwagę. — Wszystko w porządku? Masz straszne rumieńce.
Suka.
Musiałem jakoś z tego wyjść z twarzą, więc wziąłem głęboki oddech i zmusiłem się do szerokiego uśmiechu. Oparłem łokcie na blacie, a głowę na dłoniach.
— Jest lepiej niż myślisz — odrzekłem zaczepnie.
Dziewczyna przewróciła oczami i jeszcze mocniej nacisnęła stopą na moje krocze, co spowodowało, że kolejny raz zacisnąłem szczękę.
— Dobra, muszę iść — odparłem zblazowanym tonem i wstałem z miejsca, jednak zatrzymała mnie dłoń Theodora.
— Siadaj, jeszcze nie skończyliśmy.
Poirytowany, wróciłem na swoje miejsce. Na szczęście Martin postanowiła odpuścić i pozwolić na to, aby reszta rozmowy przebiegła normalnie. W końcu po trzydziestu minutach udało nam się dojść do jakiegoś porozumienia.
Czułem się totalnie skopany tym spotkaniem, ale jeszcze bardziej skopane zostały moje jaja.
Odszedłem od stołu i ruszyłem w stronę zaplecza. Zdecydowanie wyglądało lepiej, niż kilkanaście dni temu. W końcu mogłem spokojnie stawiać w nim kroki, nie martwiąc się o to czy przypadkiem się o coś nie wypieprzę. Usłyszałem jak drzwi za mną się otwierają, więc od razu odrodziłem się w stronę rozbawionej blondynki. W tamtej chwili miałem ochotę ją udusić.
— Dwa do jednego — rzuciła nonszalancko. Zamknęła za sobą drzwi i obejrzała wystrój zaplecza. Podeszła do jeden z półek i zaczęła przeglądać książki, które na niej zostały. — Może powinniśmy z tym skończyć? Nie lubimy się, więc te szczeniackie zagrywki są bez sensu. Mogę nawet uznać, że wygrałeś, ale dajmy sobie spokój. Po prostu chciałam ci dopiec, bo jesteś kretynem.
Nie.
— Powinniśmy się przespać — odrzekłem bez namysłu, czym speszyłem dziewczynę.
Popatrzyła na mnie z uśmiechem, a chwilę później parsknęła głośnym śmiechem. Przez dobrą chwilę po prostu się śmiała, ale gdy po kilku sekundach moja mina w ogóle się nie zmieniła, w końcu spoważniała.
— O czym ty mówisz? — Zbliżyła się do mnie i zaczęła nerwowo gestykulować rękami. — Ciebie popieprzyło?! Nigdy się z tobą nie prześpię! Że też do tego popierdolonego łba w ogóle wpadł ci taki pomysł.
— Przed chwilą molestowałaś mnie pod stołem w obecności czterech dodatkowych osób — zwróciłem uwagę, na co spaliła rumieńca.
— To było co innego — prychnęła rozgniewana.
— Oh, nie musisz być taka wstydliwa. Naprawdę mi się podobało.
Mój zaczepny uśmiech sprawił, że przewróciła oczami. Założyła ręce na klatce piersiowej i ze złością wlepiła we mnie spojrzenie spod wachlarza długich rzęs.
— Jesteś obrzydliwy — fuknęła. Skierowała swoje kroki w stronę wyjścia z zaplecza. Nic więcej nie dodając wyszła z pomieszczenia.
A w mojej posranej głowie zrodził się wtedy szatański plan.
*****
Pod osłoną nocy, zatrzymałem swoje auto tuż pod domem Martinów. Na ganku jak zawsze paliła się jedna mała lampka. Postanowiłem nie iść w stronę drzwi, a za to skierować się do okna. Odetchnąłem z ulgą, gdy zorientowałem się, że było lekko uchylone. Niczym kung fu panda w latach swojej świetności, podciągnąłem się na drzewie, a potem dokończyłem do parapetu. Odsunąłem okno w górę, a następnie sprawnym ruchem znalazłem się w sypialni dziewczyny. Korzystając z tego, że nie było jej w pokoju, przeczesałem wzrokiem po pomieszczeniu. Praktycznie w ogóle się nie zmieniło.
Dostrzegłem jedynie kilka dodatkowych cytatów oraz zdjęć na jednej ze ścian. W końcu usiadłem na łóżku, spuszczając nogi na podłogę. Przejrzałem swój telefon, odpisując na kilka wiadomości od Alfiego, który nieustannie domagał się premii. Kolejny raz go zablokowałem, a następnie wsadziłem telefon do kieszeni. Pokój dziewczyny oświetlała jedynie mała lampka mieszcząca się na biurku.
Po kilku minutach, podczas których ze znużeniem oczekiwałem jej przybycia, drzwi do pokoju w końcu się otworzyły. Dziewczyna stanęła jak wryta, gdy tylko przeszła przez próg. Spojrzała na mnie jak na kompletnego debila, a ja w zdziwieniu rozchyliłem usta.
— Przecież on był brązowy — rzuciłem w jej stronę. A raczej w stronę futrzaka, którego trzymała w rękach.
Postawiła na podłodze białego kota, a potem ułożyła ręce na swoich biodrach. Groźnie łypnęła na mnie okiem, zapewne oczekując jakichś wyjaśnień.
— Co ty tu robisz, Nathan?
— Wejdź na maila — poleciłem.
— Na maila?
Zapewne w tamtej chwili wzięła mnie za największego debila na ziemi, jednak w ogóle się tym nie przejmowałem. Nie obchodziło mnie jej zdanie. Chciałem jedynie, żeby zerknęła na tego pieprzonego maila. Czy wymagałam zbyt wiele?
— Wysłałem ci tam ważny dokument — rzuciłem beznamiętnie. Wygodniej ułożyłem się na jej łóżku, przez co kolejny raz zgromiła mnie spojrzeniem.
Posłusznie usiadła przy biurku, włączyła swojego laptopa i przez chwilę coś na nim posprawdzała. Uważnie jej się przyglądałem, gdy weszła na swoją skrzynkę odbiorczą. Odnalazła wiadomość ode mnie, a chwilę później kliknęła w plik, który do niej zamieściłem. Gdy tylko zobaczyła czym jest owy plik, ukryła swoją twarz w dłoniach i wydała z siebie głośne jękniecie.
— Serio? — Odwróciła się w moją stronę i zrobiła najbardziej zrezygnowaną minę na jaką było ją stać. — Czy ty naprawdę zrobiłeś mi prezentacje na temat tego, dlaczego powinnam się z tobą przespać?
Skinąłem głową, nie bardzo rozumiejąc jej zmieszanie. Byłem poważnym przedsiębiorcą, więc do wszystkiego zabierałem się na poważnie.
— I czemu ona ma siedemdziesiąt pięć slajdów?
— Możesz mi dać odpowiedź telefonicznie lub mailowo — odparłem z szyderczym uśmiechem. W międzyczasie wstałem z łóżka i ruszyłem do okna dziewczyny. Gdy przed nim stanąłem, zorientowałem się, że nadal patrzy na mnie jak na debila. — Chyba, że już teraz mam zostać na śniadanie?
Dziewczyna pochwyciła do rąk jedną z książek i rzuciła nią w moją stronę. Uderzyła mnie w ramię, przez co nieznacznie uniosłem do góry kącik swoich ust. Jebaniutka, ma cela.
— Wynoś się stąd albo zadzwonię na psy — zagroziła, a następnie wstała z obrotowego fotela. Szybko zmniejszyła dzielącą nas odległość i chciała złapać mnie za ramię, ale zrobiłem krok w tył, przez co się zatoczyła i odbiła od mojego torsu.
— Chyba na mnie lecisz — odparłem beznamiętnie, ale uniosłem w górę jedną z brwi.
Blondynka niemal kipiała ze złości.
— Ty zaraz stąd wylecisz. Przez okno! — fuknęła, popychając mnie w stronę wyjścia.
Parsknąłem śmiechem, po czym przełożyłem polowe swojego ciała na zewnątrz. Ostatni raz spojrzałem na blondynkę, która z założonymi rękami obserwowała, jak wychodzę z jej pokoju. Spojrzałem na nią sugestywnie, nie mogąc powstrzymać się przed kpiącym uśmieszkiem, który wypłynął na moją twarz.
— Fajne nogi.
— Fajny kręgosłup — odbiła piłeczkę, zaciskając usta w wąską linię. — Jak stąd nie wyjdziesz, to będzie połamany — odrzekła z uśmiechem.
W końcu zdobyłem się na obojętny wyraz twarzy i zniknąłem za oknem.
Wtedy byłem pewny kilku rzeczy. Przede wszystkim tego, że powrót do Vancouver okazał się cholernym błędem.
A dziewczyna, której szczerze nienawidziłem, była w stanie wykrzesać ze mnie jakiekolwiek emocje, co przy nikim innym się nie zdarzało. Nie rozumiałem dlaczego moja skorupa nagle zaczęła pękać. Przyjechałem tu niecałe trzy tygodnie temu, a czułem, jakbym przeskoczył do przodu co najmarniej o kilka lat. Zacząłem się częściej odzywać, a moje koszmary pojawiały się coraz rzadziej. Powoli powracałem do swojego dupkowatego charakteru i zrzucałem z siebie cały ten formalizm. Ale nie mogłem stwierdzić, że mnie to cieszyło. Wprost przeciwnie — przerażało jak cholera.
Co się ze mną tak właściwie działo? Nie chciałem stać się na nowo Nathanem D'Abernonem. Zbyt długo pracowałem na to, żeby całkowicie odciąć się od starej wersji siebie. Przenigdy nie powinienem do niej wracać.
I nie wrócę.
*****
Młoda kobieta z szerokim uśmiechem podeszła do skulonego mężczyzny, który z przerażeniem obserwował blondynkę. Kobieta wyciągnęła zza pleców ostrze, które odbiło od siebie wszystkie promienie księżyca. W jej oczach można było dostrzec pewnego rodzaju szaleństwo.
Nakazała dwóm mężczyznom, aby pochwycili za ramiona przestraszonego chłopaka. Położyli go na jednym ze stołów i związali jego kończyny sznurem. Nie miał żadnej możliwości ucieczki. Mógł się wierzgać w nieskończoność, ale sznury nawet nie drgnęły. Spojrzał na księżyc i w duszy modlił się, aby ktoś go uratował. Jednak pomoc nie przybyła z żadnej strony. Blondynka zarzuciła na swoją głowę kaptur czarnej peleryny i z uśmiechem zbliżyła się do przywiązanego mężczyzny.
— Ndi aniné dóó bąąhí bits'ą́ądi, hinii'áagoo t'óo'ahayóí bee nihich'į' andahazti'. — Uszło z ust kobiety.
Serce młodego mężczyzny zaczęło bić w zawrotnym tempie. Tak bardzo bał się tego co miało nastąpić.
Kobieta uniosła sztylet do góry, a po chwili wbiła go w serce mężczyzny. Jego tęczówki oraz źrenice od razu zmieniły kolor na biały, a z jego serca trysnęła krew, również w białym kolorze. Poczuł jak dusza opuszcza jego ciało i umyka gdzieś w przestrzeń.
Mężczyzna otworzył oczy dopiero po dłuższej chwili. Wstał z łóżka i rozglądnął się po pomieszczeniu. Wszechogarniająca biel zaczęła go przerażać. Jak oparzony, doskoczył do jedynych drzwi i zaczął w nie pukać. Nie przestawał nawet, gdy nie dostał żadnej odpowiedzi. Jego krzyki mieszały się z łzami, które nieustannie gubił. Po chwili drzwi się przed nim otworzyły. Właśnie patrzył na postać przyodzianą w czarną szatę. Jej twarz była całkowicie zasłonięta przez kaptur zwisający z jej głowy.
— Kim jesteś? Gdzie jestem? — wypalił skołowany.
— Witamy w piekle, Nathanie Bloodworthcie. Proszę, rozgość się.
Z przyśpieszonym oddechem zerwałem się z łóżka. Podniosłem się do siadu i oparłem o wezgłowie łóżka.
Moje koszmary pojawiały się coraz rzadziej. Zabawne, kurwa, prześmieszne.
Nigdy nie zastanawiałem się nad sensem swoich snów. Były dla mnie jedynie zlepkiem przypadkowych wydarzeń. Ale czym to, do cholery, było? Na szczęście po kilku głębszych oddechach w końcu udało mi się uspokoić. Spojrzałem na cyfrowy zegarek, który wskazywał czwartą nad ranem. Wstałem z łóżka i skierowałem się pod prysznic. Byłem pewny, że i tak więcej sobie nie pośpię. Przemyłem swoją zmęczoną twarz zimną wodą i ciężko odetchnąłem.
W takim tempie psycha mi siądzie w przeciągu najbliższych tygodni.
Poranek spędziłem na pracy, odpinaniu ostatnich szczegółów związanych z barem, a potem chciałem odespać część ciężkiej nocy, jednak nie było mi to dane, ponieważ Rosalyn wkroczyła do mojej sypialni i zaczęła trajkotać jak najęta. Rzuciła w moją stronę futerał z ubraniami. Niechętnie go odsunąłem, a gdy moim oczom ukazał się strój pirata, stanowczo pokręciłem głową.
— Rosalyn — burknąłem groźnie w jej stronę — nie.
— Tak! — syknęła niepocieszona. — Sam się na to zgodziłeś!
Tak, podczas wczorajszej rozmowy w barze byłem w stanie zgodzić się na wszystko. Oczywiście z wiadomych powodów.
Dlatego też nie zdążyłem zaprotestować, gdy Rosalyn wpadła na pomysł pirackiego wieczoru. Uznała, że otwarcie musi być z pompą i wszystkich zaskoczyć. Dlatego od rana bombardowała wszystkich na podstawach społecznościowych informacją o tym, że każdy gość obowiązkowo musi założyć jakiś element ze stroju pirata. Cóż, nie było to moim marzeniem, jednak chyba już nie mogłem się wycofać.
I właśnie takim o to sposobem stałem przed lustrem w białej koszuli wiązanej przy szyi, ciemnych spodniach i masywnym pasku, który opinał mnie w pasie.
— Pierdolę, tragedia — odrzekłem zrezygnowany. Stojąca za mną Rosalyn cicho się zaśmiała. — Nie! — fuknąłem wściekle.
Nikt nie zmusi mnie do tego, żeby zrobić z siebie jeszcze większego pajaca. Szybko pozbyłem się stroju i założyłem na siebie ciemnozielony golf oraz czarne spodnie. Rosalyn nie była zadowolona z przebiegu sytuacji, ale wiedziała, że nie może mnie do niczego zmusić.
Przykleiłem do swojej twarzy nowy plaster i z bojową miną ruszyłem do swojego samochodu.
W barze panował idealny porządek, co nieco ukoiło moje nerwy. W przygotowaniach pomógł mi jakiś facet, którego mianowałem menadżerem. Polecił mi go jeden z tych ważniaków w garniturze, dlatego nie obawiałem się tym, czy coś spieprzy.
Koło siódmej do baru zaczęły przychodzić kolejne osoby, a ja sam zaszyłem się na zapleczu. Poleciłem Rosalyn, aby zajęła się wszystkimi formalności. Sam zajmowałem się przeglądaniem dokumentów firmowych. Mój analityk jasno oświadczył mi, że w najbliższym czasie muszę wrócić do Yakimy, ponieważ jeżeli dalej będę z tym zwlekał, to moja firma zacznie mieć poważne problemy. Zostało już jedynie piętnaście dni do mojego powrotu. Zacząłem się nawet zastanawiać nad tym, czy może nie powinienem wrócić wcześniej, ale uznałem, że jednak zostanę aż do końca.
Potem miałem stamtąd wyjechać i już nie wrócić. Może nie do końca życia, ale przynajmniej przez kilka miesięcy.
Miałem wrócić do normalności.
— Nate? — Uniosłem wzrok z nad laptopa, aby zmierzyć się ze spojrzeniem rozbawionej Rosalyn. — Może wyjdziesz na chwilę?
— Potem, Rosalyn.
Chciała coś jeszcze dodać, ale gdy zauważyła moje surowe spojrzenie, ucięła temat. Skinęła głową i zostawiła mnie samego. Nie było mi jednak dane popracować za długo, bo z jednej z półek z hukiem spadła książka. Zmarszczyłem czoło i wstałem z kanapy. Od razu wsadziłem ją z powrotem na miejsce. Gdy miałem wracać na miejsce, kolejne dwie książki wyładowały na podłodze.
Duchy poległych szczurów?
W pomieszczeniu panowała jakaś dziwna aura. Miałem wrażenie, że wcale nie byłem w nim sam. Być może oszalałem już całkowicie.
Wtem jedna z książek leżących na ziemi otworzyła się. Przeniosłem na nią swoje skołowane spojrzenie. Dostrzegłem, że pojawiają się na niej jakieś napisy. Schyliłem się aby wziąć ją do rąk.
Nie ignoruj mnie
— Kim jesteś? — spytałem z westchnięciem. Być może moja reakcja mogła wydawać się dziwna, ale nie zapominajmy o tym, że jestem prawie osiemdziesięcioletnim wampirem, który jeszcze półtorej roku temu chodził do liceum i grał w szkolnej drużynie koszykarskiej. Na dodatek moja pierwsza dziewczyna była córką łowcy wampirów, druga indiańską prawie-wiedźmą, a ostatnia licealistką. W moim życiu wszystko było dziwne. — Pokaż się.
Strony zaczęły się wertować jak oszalałe. W końcu jednak się zatrzymały, a moim oczom ukazał się kolejny napis.
Stoję przy lustrze. Musisz na nie spojrzeć
Jak mogłem się spodziewać — przy lustrze nie było nikogo. Co się ze mną działo? Chyba w mojej głowie naprawdę spaliły się jakieś styki.
Przystanąłem przy lustrze, w którym dostrzegłem jedynie swoje odbicie. Próbowałem dostrzec coś więcej, jednak nie byłem w stanie. Przyłożyłem palec do lustra, jednak nawet wtedy nic się nie wydarzyło. W końcu się otrząsnąłem i zrzuciłem winę na zmęczenie. Postanowiłem wyjść do baru, aby trochę oderwać swoje myśli od dziwnych wydarzeń mających miejsce w ciągu ostatnich kilku dni. Najpierw ten chory sen, a potem to? Robi się coraz ciekawiej.
Stanąłem obok Philipa, który pełnił funkcję barmana za ladą. Postanowiłem dać mu szansę i go zatrudnić z uwagi na jego bogate doświadczenie, którego nabrał podczas licealnych imprez, gdy pijany leżał pod stołem przez większość imprez. A tak poza tym to miał uprawnienia do tego, aby być barmanem, ale to szczegół.
W barze roiło się od osób przebranych za piratów. Niegdyś było to dość popularne miejsce, więc spodziewałem się tego, że podczas otwarcia spotkam wiele osób. No i cóż, wcale się nie myliłem. Oparłem swoje łokcie o ladę i skrzyżowałem się spojrzeniem z Valerie.
— Mój najseksowniejszy barman — odparła w moją stronę. Moja mina pozostała niewzruszona. — Jeden Cosmopolitan — zwróciła się w stronę Philipa. Gdy w końcu dostała swojego drinka, spojrzała na mnie ostatni raz. — Wpadnę potem.
Skinąłem głową, siląc się na mały uśmiech. W sumie to nie byłbym jakoś bardzo rozgoryczony, gdybyśmy przenieśli naszą rozmowę na zaplecze.
W międzyczasie odbywał się konkurs karaoke. Wiele śmiałków śpiewało szanty czy ballady pirackie. Ale oprócz tego słyszałem również dużo popu, rapu (fuj) czy rocka. Z letargu wyrwało mnie machanie rękami przed moją twarzą.
— Mojito — powiedziała pewnie Martin.
Uniosłem do góry jedną w brwi, po czym parsknąłem ironicznie.
— Dowód.
— Co? — Rozszerzyła swoje oczy, chyba nie bardzo wierząc w to, co przed chwilą usłyszała.
— Nie rozpijam nieletnich. Dowód — powtórzyłem oschle.
— Dupek — syknęła obrażona. Gdyby jej spojrzenie mogło zabijać, to już dawno nie byłoby po mnie co zbierać. — I wszystkich pytasz o dowód?
Skinąłem głową, aby potwierdzić swoje słowa. Dziewczyna nie wydawała się przekonana. Chwilę później do lady zbliżyła się Laura, która posłała mi szelmowski uśmiech.
— Siema, Nate. Jedna Pina Colada — odparła radośnie. Wysiliłem się na to, aby odwzajemnić uśmiech. Martin spojrzała na mnie pytająco w oczekiwaniu na moją reakcję.
— Już się robi.
Po kilkudziesięciu minutach stania za barem poczułem zmęczenie. Nie za bardzo przepadałem za ludźmi, a było ich tu od chuja.
Postanowiłem pozostawić Philipa samego, bo z zadowoleniem odparł, że doskonale poradzi sobie sam. Wyszedłem na zewnątrz, aby zapalić papierosa. Przed barem stało kilka osób, jednak moją uwagę zwrócił William stojący przy Clarze oraz Martin. Zapewne normalnie bym do nich nie podszedł, ale chłopak chwalił się przed nimi woreczkiem z narkotykami.
Pieprzony ćpun.
— Co to jest? — zapytałem, agresywnie wyrywając mu z rąk woreczek. Brunet nieco się wzdrygnął, ale chwilę później posłał mi piękny uśmiech.
— Klefedron.
— Klefedron? — warknąłem rozgniewany. — Ty skończony debilu! Ty sobie zdajesz sprawę z tego jakie to ma popieprzone działanie? Ty jesteś totalnie popwalony? Masz w sobie chociaż trochę rozumu? Klefedron — ponuro się roześmiałem. Uważnie przyjrzałem się woreczkowi, a potem zapytałem: — A co to jest klefedron?
Chłopak szczerze się roześmiał, a po chwili zaczął mi tłumaczyć wszystko na temat tego gówna. Udawałem zainteresowanie, jednak wcale go nie słuchałem. Skupiałem się raczej na swoim papierosie.
*****
Clara
— Też zauważyłaś, że z Natem jest lepiej? — zapytałam drobnej blondynki, gdy o drugiej w nocy wracałyśmy na piechotę z baru do jej domu.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, jednak na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Kochałam patrzeć na zadowoloną Haley, ponieważ od pewnego czasu zdarzało się to zdecydowanie zbyt rzadko.
— No wiesz — kontynuowałam — mam wrażenie, że na początku się strasznie przed nami wzbraniał, ale z każdym kolejnym dniem jest coraz lepiej. Może po prostu potrzebował czasu?
— Myślisz, że zostanie tu na stałe? — spytała piratka obok mnie.
— Myślę, że tak.
Bo niby po co miałby wracać do Yakimy? Przecież swoje życie miał tutaj. Byłam pewna, że nigdzie się stad nie ruszy. Chciałam, żeby wrócił do domu, ale był na to zdecydowanie zbyt uparty. Być może musiałam się po prostu oswoić z myślą, że już nigdy nie zaśnie w swoim łóżku? Że już nigdy nie oglądniemy razem Kardashianów w jego sypialni?
— Zamierzasz do niego podbijać? — Byłam ciekawa tego, jak Haley na to wszystko się zapatruje. Sytuacja między nimi wydawała się skomplikowana.
— Wydaję mi się, że już nic do niego nie czuję.
Po tych słowach stanęłam w miejscu jak wryta. Nie, to z pewnością nie było możliwe. To po cholerę wprowadziłam z Rosalyn pakt Naley? Zdawałam sobie sprawę z tego, że niestety Nate już nie odwzajemnia jej uczuć, ale liczyłam, że może mu się w końcu coś w tym pustym łbie poprzestawia. Przecież Naley było najlepszym shipem od czasów Rose i Jacka z Titanica!
— Powinnam ruszyć dalej — dodała, gdy nie doczekała się żadnej odpowiedzi z mojej strony. — Wiesz co ostatnio zrobił? Pieprzone siedemdziesiąt slajdów prezentacji na temat tego czemu powinnam się z nim przespać.
Miałam ochotę głośno się roześmiać i wyłupić swoje oczy, ale nie potrafiłam, bo to było do niego tak cholernie podobne. Nate to jednak Nate.
— I co z tym zrobisz? — Splotłam razem nasze palce i pewnym krokiem ruszyłam w stronę jej dzielnicy.
— Jak wejdzie na swojego maila, to się posra — prychnęła blondynka. — Napisałam mu esej na dziesięć stron dotyczy tego, że nigdy się ze sobą nie prześpimy. Zrobiłam mu też wykres do tego eseju. Oczywiście wykres przedstawia zakres jego głupoty i ma tendencję rosnącą. Poza tym napisałam mu, że mam bardzo napięty grafik i nigdzie nie wcisnę tych dwóch minut.
Haley Martin jest ikoną. Zdecydowanie.
Tamtej nocy czułam ogarniający mnie spokój. W końcu wszystko zaczynało się układać. Nate powoli się przed nami otwierał i prawie normalnie z nami rozmawiał.
Wszystko wracało do normy.
A przynajmniej tak wtedy myślałam. Trzynastego sierpnia nie spodziewałam się tego, że wszystko niebawem znowu polegnie. Gdy na początku uważałam nowego Nathana za skurwiela, nie przypuszczałabym, że był wtedy potulnym kotkiem.
Jak się okazało — ciemna strona Nathana wyszła na jaw dopiero po czasie. Dlaczego osoba, w której pokładałam tyle nadziei, okazała się najgorszą istotą stąpającą po tej ziemi? Dlaczego zmieniła nasze życie w koszmar?
Gdybym wtedy miała świadomość, że za jakiś czas sprawy się tak cholernie pokomplikują, to nigdy nie czekałabym na jego powrót z Yakimy.
Bo Nathan był potworem, którego nie dało się uratować.
*****
Do mieszkania wróciłem dopiero nad ranem. Musiałem ostatecznie podomykać wszystkie sprawy w barze. Otwarcie okazało się udane, dlatego też kładłem się do łóżka w dobrym humorze.
W dalszym ciągu nie rozumiałem niektórych rzeczy, które wydarzyły się wokół mnie. Nie rozumiałem swojego snu ani dziwnej akcji na zapleczu. Czułem się strasznie obco, a wizja pozostania w Vancouver, w którym zupełnie mi odpieprzało, stawała się dla mnie coraz bardziej ciążąca. Musiałem się stad wyrwać. Przecież to nie było moje życie. Ono skończyło się tutaj długie miesiące temu.
W nocy znowu męczyły mnie dziwne sny. W niektórych umierałem ja, w innych Miles, a w jeszcze innych wszyscy D'Abernonowie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że to właśnie ja ich zabijałem. Wszystkich po kolei. To ja byłem odpowiedzialny za całe to zamieszanie.
Miałem już siebie dość. Z jednej strony czułem się jak śmieć, a z drugiej jak bohater. Moje serce było dosłownie rozdarte na dwie części. Jedna z nich rozkazywała mi walczyć o samego siebie, a druga zatracić się w ciemności. Przebudziłem się w nocy z nudnościami. Prędko ruszyłem do toalety, aby wydalić z siebie zawartość żołądka. Wymiotowałem krwią.
Bezsilnie opadłem na płytki. Nagle cały świat zaczął mi wirować, chociaż nie tamtej nocy nie tknąłem nawet grama alkoholu.
Dopiero wtedy zrozumiałem, co tak właściwie zaczynało się ze mną dziać. Ja zacząłem walczyć. Chciałem wygrać z ciemnością i obojętnością, która zawładnęła moim ciałem. Ja chciałem żyć. Bo moje życie było tutaj, pośród moich bliskich.
Nie, ono jest w Yakimie. Nienawidzisz ich.
Tak bardzo mi ich brakowało. Tak strasznie za nimi tęskniłem. Są moją rodziną.
Nienawidzisz ich wszystkich. Powinieneś ich zabić już dawno temu. Oni cię osłabiają. Przez nich zaczynasz się łamać.
Przecież łamanie się nie jest złe. Chcę być dawnym Nathanem. Nie boję się zawodu. Chcę w końcu poczuć coś więcej. Chcę być szczęśliwy.
Przecież jesteś szczęśliwy. Czego jeszcze ci brakuje. Było dobrze, gdy się nie odzywałeś. Noah miała rację, nie powinieneś odzywać się bez pytania.
Wydałem z siebie krzyk, czując piszczenie w moich uszach. Tak dawno tego nie doświadczyłem. Chciałem, żeby wszystkie nieznośne myśli w końcu opuściły moje ciało. Moje żyły zaczęły mnie piec, podobnie jak rana przy ustach. Ułożyłem się na zimnych płytkach i przyłożyłem dłonie do uszu. Krzyczałem tak głośno, że zapewne obudziłem większość sąsiadów. Na szczęście w mieszkaniu nie było Rosalyn, ponieważ jeszcze została w barze.
Po małym ataku, ułożyłem się do snu. Byłem tak wycieńczony, że w końcu udało mi się zasnąć.
Obudził mnie odgłos budzika, który oznajmiał mi, że powinienem wstać i popracować. Z westchnięciem podniosłem się do siadu i wyłączyłem budzik. Gdy zauważyłem, że obok mnie leży jakiś mężczyzna, od razu się wzdrygnąłem. Spoczywał na brzuchu, więc nie widziałem jego twarzy. Szturchnąłem go w jego nagie plecy, jednak w ogóle nie zareagował.
Jakim chujem prawie nagi facet leży w moim łóżku? I czemu nic z tego nie pamiętam?
— Kurwa — fuknąłem, mocno klepiąc go po ramieniu. — Kim ty jesteś, stary?
Po moim uderzeniu mężczyzna wsparł się na rękach i podniósł do góry. A gdy odwrócił głowę w moją stronę i usiadł obok mnie, szeroko się do mnie szczerząc, chyba dostałem mikro zawału i wylewu w jednym.
Przywal mi ktoś czymś ciężkim bo chyba mam pieprzone omamy i schizofrenię w jednym.
— Siema — odparł rozbawiony.
Czułem, że nagle cały pobladłem. Jego twarz, jego głos...
— Rose! — krzyknąłem drżącym głosem. — Rosalyn, chodź tutaj!
Brunet siedzący obok mnie szeroko się uśmiechał. Wyglądał na zupełnie nieprzejętego moją reakcją. Na szczęście Rosalyn zdążyła wrócić z baru, ponieważ usłyszałem jej kroki. Chwilę później drzwi do mojej sypialni się otworzyły i stanęła w nich brunetka w szlafroku.
— No i czego się... — Zamarła gdy zobaczyła siedzącego obok mnie mężczyznę. Wypluła z ust wodę, której chwilę wcześniej się napiła. — Nie, Rosalyn, ty po prostu jesteś pijana. Ty wcale tego nie widzisz. To się nie dzieje — próbowała się uspokoić. — Mój psycholog już naprawdę mi w to wszystko nie uwierzy.
Wyskoczyłem z łóżka, a mężczyzna siedzący obok mnie uczynił to samo. Z ogromnym uśmiechem ruszył w moją stronę, a ja nie miałem siły na to, aby się cofnąć. W końcu zatrzymał się naprzeciw mnie.
— Ty to widzisz? — spytałem Rosalyn, która z szeroko rozdziawionymi ustami stała w progu pokoju.
— Widzi. — Brunet szczerze się roześmiał.
Co tu się odpierdala?
Mężczyzna przyglądał mi się w sklepieniu, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. W końcu wystawił w moją stronę rękę, której nie byłem w stanie uścisnąć.
— Gdzie się podziały moje maniery? — Wydawał się okropnie rozbawiony całą sytuacją. Być może był nawet szczęśliwy. Ja wprost przeciwnie. — Witaj Nathanie Bloodworthcie.
Nie mów tego, proszę. Nie mów. Nie odzywaj się. Nie rób mi tego.
— Nazywam się Nathan D'Abernon.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro