7. Pewność
Przepraszam za małe opóźnienie!
Kolejna zakreślona data w kalendarzu utwierdziła mnie w przekonaniu, że za niedługo skończy się moje cierpienie. Dziewiętnaście dni.
Z zadowoleniem przywiesiłem na ścianę nad łóżkiem jeden z obrazów. Przyjrzałem mu się w skupieniu. Moje kąciki ust mimowolnie poszybowały w górę.
Kurwa, tak trzeba żyć.
— Co to jest? — Odwróciłem się za siebie, aby dostrzec Rosalyn, która z zszokowaną miną przyglądała się mojemu nowemu nabytkowi. — Nate, z tobą wszystko jest okej? Co to jest, do cholery?
— Kuszenie Świetego Antoniego — odrzekłem z dumą. Włożyłem dłonie do kieszeni swoich spodni i nonszalancko spojrzałem na zdziwioną brunetkę. — Salvator Rosa, tysiąc sześćset czterdziesty piąty.
— A to w salonie? — dopytywała. Założyła ręce na klatce piersiowej i zerkała na mnie jak na skończonego debila.
— Saturn pożerający jednego ze swoich synów. — Być może mój gust był dość wyszukany, ale wcale mi to nie przeszkadzało. — A w kuchni wisi obraz Beksińskiego.
— Be-co? — zapytała skołowana.
— Taki malarz z Polski. — Wzruszyłem ramionami i ruszyłem w kierunku balkonu.
Po drodze pochwyciłem do rąk paczkę papierosów. Otworzyłem drzwi i po chwili znalazłem się na zewnątrz. Jako że mieszkaliśmy na szóstym piętrze, mieliśmy wyborny widok na Vancouver. Samo miasto nie było jakieś ogromne, dlatego też nie znajdowało się w nim dużo wysokich budynków. Raczej nie byłem przyzwyczajony do życia w apartamentowcach. Jedynie przez pół roku mieszkałem na dwudziestym siódmym piętrze w Nowym Jorku.
— A co to jest Polska? — Zmarszczyłem czoło, gdy do moich uszu dotarło pytanie Rosalyn. — To jakieś miasto w Rosji?
Ta baba miała same szmaty z geografii?
Wykrzywiłem usta w krzywym uśmiechu i skinąłem głową. Nie zamierzałem wyprowadzać jej z błędu.
Nie byłem jakimś wielkim miłośnikiem sztuki, ale kochałem wszystkie surrealistyczne obrazy z elementami grozy. Dlatego też niczym rasowy pojebaniec porozwieszałem w całym mieszkaniu psychodeliczne dzieła sztuki. Pewnie spora część stwierdziłaby, że mój gust jest nieco wyszukany, ale machnąłbym na to ręką. Zawsze byłem nieco odklejony.
— Myślałeś już nad garniturem na bal?
Sam nie wiedziałem, czy w ogóle chciałem tam iść. Mimo że zmieniłem styl i swoje zachowanie, nadal byłem pretensjonalnym dupkiem, który nie znosił wszelakich bankietów.
Jednak w razie, gdybym jednak postanowił się na niego wybrać, postawiłem na niezwykle elegancki garnitur, który został uszyty na miarę. Był czarny i matowy, co totalnie uwielbiałem, a biała koszula była zakryta ciemną kamizelką. Do tego dopasowałbym bordowy krawat, tego samego koloru mankiety oraz przypinkę z delikatnym łańcuchem rozciągającą się pod górną kieszenią marynarki. Do tego oczywiście dodałbym bordową poszetkę.
Miałem w swojej szafie wiele garniturów i każdy z nich darzyłem sympatią. Problemem było jedynie to, że wszystkie znajdowały się w Yakimie. Nie byłem pewny czy chciało mi się specjalnie do niej jechać. Ale w sumie od czego ma się swojego pieska na posyłki. Rosalyn na starość strasznie zdziadziała. Kiedyś budziła we mnie respekt, jednak teraz jedynie pogardę. Nie mogłem powiedzieć, że jej nie lubiłem, ponieważ cholernie ją szanowałem, ale nie dało się ukryć, że okropnie się zmieniła. Łączyła nas strasznie dziwna relacja. Czasami ze sobą spaliśmy, czasami się kłóciliśmy, ale najczęściej robiła to, co jej nakazałem. Taki układ zupełnie mi odpowiadał. Sama wampirzyca już dawno porzuciła pomysł, aby próbować wejść ze mną w jakąś głębszą relację.
— Nate, dlaczego nie moglibyśmy w końcu spróbować? — Spytała pewnego dnia, odrywając mnie od pracy. Spojrzałem na nią z pewnego rodzaju rezerwą, a po chwili parsknąłem prześmiewczym śmiechem.
— Rosalyn, przecież doskonale wiesz, że nie sra się tam gdzie się je.
Na szczęście to jedno zdanie zdołało usadzić ją na ziemi. Potem nie wracaliśmy do tematu. W międzyczasie wielokrotnie powtarzała mi, że jest największą fanką mojego związku z przekąską. A gdy w końcu wbiłem jej do tego głupiego łba, że jej nienawidzę i nic z tego nigdy nie będzie, ta oburzyła się i ucięła temat. Chociaż nie byłem pewny czy ucięła go ostatecznie, ponieważ pewnego dnia, gdy przeglądałem swojego laptopa, odkryłem, że brunetka zainstalowała na nim Simsy. A jakie było moje zdziwienie, gdy wszedłem na jedną z rodzin o chwytliwym nazwisku D'Abernon i odkryłem, że byłem w niej mężem Martin. Na dodatek mieliśmy córkę, którą nazwała Florence i trzy koty. Nie byłem pewny co w tym wszystkim było najgorsze. Czy może to, że zainstalowała mi Simsy? Czy może jednak to, że miałem dziecko z Martin? Po pewnym czasie zrozumiałem jednak, że najgorsze było to, że mieliśmy...
Koty.
Potem zbudowałem basen i go zabudowałem, zamykając w nim niczego nieświadomą Martin. Ale to już szczegół i nikt nie musi o tym wiedzieć.
— Wiem, że pewnie cię nie przekonam i na niego nie pójdziesz, ale mam asa w rękawie. A w zasadzie to kilka. — Jej słowa zainteresowały mnie do tego stopnia, że w końcu przeniosłem na nią swoje spojrzenie. — Będzie dużo innych właścicieli różnych barów i klubów. Wiesz, że warto zawierać nowe znajomosci biznesowe. To będzie dla nas korzystne.
— Nie idę — odrzekłem pewnie, zaciągając się nikotyną.
— Będzie też szkocka, Nate.
— Idę.
Brunetka szeroko się uśmiechnęła. Ona doskonale wiedziała jak mnie podejść. Nie znaliśmy się jakoś bardzo długo, ale w niektórych kwestiach czytała ze mnie jak z otwartej księgi.
— Nie powinieneś tyle palić — zwróciła mi uwagę, zerkając na papierosa tlącego się w moich rękach.
— Ja po prostu chcę zmienić skina swoich płuc. — Wzruszyłem ramionami. Nie wiem jakim cudem mój nieśmieszny żart zdołał ją rozbawić.
Nic więcej nie dodała. Wyszła z balkonu, pozostawiając mnie na nim zupełnie samego. Ostatecznie postanowiłem jej nie mordować za sytuację z antykwariatem. W sumie czego innego mogłem się po niej spodziewać? Ta chytra wampirzyca była w stanie wykorzystać każdą okazję, żeby tylko zgnieść mnie jak robaka. A finalnie nie wyszło źle. W końcu udało mi się pozbyć tych piekielnych książek.
Ale musiałem przyznać, że poczułem się dziwnie z tym, że dotknąłem blondyny. Nie lubiłem przekraczać swoich granic, jednak właśnie jedną z nich przekroczyłem. To też nie było tak, że ten dotyk wiele pomiędzy nami zmienił, ponieważ nie zmienił zupełnie nic, jednak czułem się z tym nieswojo. W końcu kiedyś chyba coś nas łączyło. Teraz nie potrafiłem patrzeć na nią bez cienia obrzydzenia. Ale, kurwa, od zawsze było w niej coś nietypowego. Im więcej jej dotykałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że coraz bardziej pragnąłem tego dotyku. Może po prostu musiałem się z nią przespać? Może to jakoś by mnie ogarnęło? Byłem w stanie się poświęcić. Tylko nie byłem przekonany, czy ona chciała tego samego.
Po wypaleniu papierosa wróciłem do domu i od razu siadłem do swojego laptopa. Miałem do pozałatwiania kilka spraw związanych z firmą, którą w sumie dość zaniedbałem. Jako prezes — nie powinienem odrywać się od pracy. Ale znowu zawaliłem. Dlatego też czekała mnie masa papierkowej roboty. W takich chwilach cieszyłem się z tego, że miałem Alfiego, który prawie wszystko za mnie odwalał. Nie wiem jakbym sobie bez niego poradził. Może faktycznie należała mu się jakaś podwyżka? Chociaż nie, wolałem wydać te pieniądze na szkocką.
Mimowolnie zacząłem zastanawiać się nas tym, co działo się z moimi znajomymi. Najbardziej ciekawiło mnie to, jak Michael Scott zareagowała na to, że Collins wrócił do miasta. Potem moje myśli powędrowały w kierunku, w którym nigdy nie powinny powędrować. Nie lubiłem poruszać tego tematu, dlatego też z nikim o tym nie rozmawiałem. Ale kurewsko ciekawiło mnie to, co stało się z ciotkami Milesa. Wiedziałem jedynie, że jakiś czas po wydarzeniach z pamiętnego marca, wyprowadziły się z Vancouver. Sam Miles obecnie przebywał w jednym z lasów w Vancouver mieszczących się nieopodal mojej rezydencji. Co jakiś czas myślałem nad tym, czy powinienem go odwiedzić, jednak ta myśl równie szybko wylatywała z mojej głowy. Nie byłem pewny, czy chciałem zaburzać jego święty spokój. Znając Jamesa — pewnie nieźle się urządził w tych trzech metrach pod ziemią.
Nawet nie wiem dlaczego nadal miałem go na tapecie. Być może w jakimś stopniu po prostu mi go brakowało. Zazwyczaj nie byłem ckliwy i pamiętliwy, ale James był dla mnie niczym brat. Mogłem być chujem dla wszystkich wokół, ale nie mogłem udawać, że jego śmierć wcale mnie nie ruszyła. Nie lubiłem wracać do tych wspomnień, bo wywoływały we mnie negatywne emocje. Jednak do tej pory miewałem koszmary, w których to ja przebijałem jego serce kołkiem. Pośrednio winiłem się za jego śmierć. Gdybym tylko wtedy go ze sobą nie wziął, to do niczego by nie doszło. Znałem go tyle, aby wiedzieć, że pewnie wcale nie miał mi tego za złe. On był po prostu za dobry na ten świat.
Ale Miles James był tylko przeszłością, na którą już nie miałem żadnego wpływu.
Naszą historią.
*****
W niedzielne popołudnie wyglądałem zupełnie jak nie ja. Mimo że nadal miałem na sobie eleganckie spodnie w czarnym kolorze, tym razem zamiast golfu postawiłem na zwykłą czarną koszulkę oraz jasną koszulę, która pełniła funkcje kurtki. Nadal nie lubiłem wychodzić z odsłoniętą szyją, jednak jeszcze bardziej nie lubiłem dusić się na słońcu. Nie musiałem martwić się o swoje włosy, bo w ciągu tych dwóch tygodni urosły pewnie niecały centymetr.
Postanowiłem wybrać się na te całe dni Vancouver. Chciałem oderwać głowę od spraw związanych z firmą oraz barem. Dlatego też o szóstej wsiadłem do swojego samochodu i wraz z Rosalyn, ruszyłem w stronę centrum.
— They said, everybody knows everybody knows where we're going. Yeah we're going down. They said, everybody knows everybody knows where we're going. Yeah we're going down — zanuciłem pod nosem, gdy przemierzaliśmy zatłoczone ulice Vancouver.
— Nie słyszałam tej piosenki jakieś dziesięć lat — przyznała zadowolona Rosalyn. Posłała mi szeroki uśmiech, jednak go nie odwzajemniłem. Zamiast tego wolałem skupić się na drodze. Po krótkiej chwili postanowiła ponownie zabrać głos. — Mogę cię o coś spytać?
Sadzać po jej tonie — była niepewna. Zapewne zastanawiała się czy w ogóle powinna zaczynać ze mną rozmowę. Aktualnie to znała mnie jak nikt inny. Wiedziała, że najmniejsza głupota jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Ale Rosalyn to Rosalyn. Często myślała inaczej, a robiła jeszcze inaczej. Niby znała cenę swojej dociekliwości, ale chwilę później zasypywała mnie gradem pytań. Ona od zawsze stąpała po cienkim lodzie.
Odpowiedziałem jej jedynie skinięciem głowy. Brunetka cicho odchrząknęła, po czym prędko rzuciła:
— Myślisz czasem o Noah? — Jej pytanie zupełnie zbiło mnie z tropu. Lekko zacisnąłem szczękę, chcąc odgonić od siebie natarczywe myśli. — No wiesz, Nate — odchrząknęła po chwili. — Nie musisz mówić mi o tym, dlaczego to zrobiłeś i jak się pomiędzy wami układało, ale nie jestem w stanie uwierzyć w to, że ona zupełnie nic dla ciebie nie znaczyła. No i jasne, wiem, że go zabiła i chyba dochodzę do wniosku, że to było powodem. Albo nie — jęknęła cierpiętniczo. — Nie wiem. Jeżeli poczułeś się zaatakowany, to sory, to nie miało tak zabrzmieć.
Gdzie jest moja furia, kiedy jej naprawdę potrzebuję?
— Rosalyn — odparłem nieco znużonym tonem. Ciężko westchnąłem, w dalszym ciągu nie odrywając wzroku od asfaltu. — Nie.
Chciałem stanowczo uciąć ten temat. Nie zamierzałem się na nią wściekać, w końcu doskonale wiedziałem, jaka była. Cechowała się niesamowitą dociekliwością, która niemiłosiernie mnie męczyła.
— Okej. — Skinęła głową, aby dać mi znać, że porzuca ten temat. — Ale mam wrażenie, że odkąd tutaj wróciliśmy, to jesteś jakiś inny. Jak na siebie, to zachowujesz się całkiem normalnie. W sensie wiesz, dalej jesteś skurwielem, ale tak w granicach rozsądku. Zazwyczaj jesteś skurwielem na sterydach. — Lekko się uśmiechnęła, zwracając głowę w moją stronę. Jednak na mojej twarzy nie mogła dostrzec żadnej konkretnej emocji. — Właśnie dlatego chcesz stąd tak szybko wyjechać?
Nic jej na to nie odpowiedziałem. Bo niby co mógłbym jej powiedzieć? Prawdę?
Prawda była taka, że gdy tylko przejechałem obok znaku drogowego, który informował mnie o wjeździe do Vancouver, poczułem dziwne ukłucie w klatce piersiowej. Pierwszy raz od kilkunastu miesięcy poczułem coś więcej niż tylko obojętność. Poczułem nienawiść. Być może nienawiść wcale nie była chwalebnym uczuciem, jednak ja dostrzegłem w niej nadzieję na przedarcie się przez moją skorupę. Ale ja wcale nie chciałem się przez nią przedzierać. Chciałem żyć tak jak dotychczas. Tylko tego szczerze pragnąłem.
Mój telefon zawibrował, więc mimowolnie chwyciłem go do rąk, redukując przy tym prędkość.
Alfie: Mamy taki zapierdol, że normalnie można sobie jaja urwać. Jason kazał mi przyjść na spotkanie, na którym powinieneś być ty. I co? Mam tak po prostu przyjść za ciebie? Jak ty to sobie wyobrażasz?
Z westchnięciem wystukałem odpowiedź.
Ja: Z Bogiem, stary.
Ja: I kto to jest Jason?
Alfie: Wiceprezes... ja pieprze. Przecież sam go mianowałeś. Ty jesteś pijany, Nate?
Ja: Morda, nadal jestem twoim szefem.
Alfie: To daj mi w końcu podwyżkę.
Nie no tak to nie.
Zablokowano użytkownika Alfie.
Odrzuciłem telefon na bok i przyśpieszyłem. Po kilkunastu minutach zaparkowałem gdzieś w centrum. Wraz z Rosalyn opuściliśmy samochód i ruszyliśmy przed siebie. Przewróciłem oczami, gdy dostrzegłem przed sobą wesołe miasteczko. Rosalyn chwyciła mnie za rękę i pognała w stronę atrakcji. Dni Vancouver to zdecydowanie najgorsze dni na całym globie.
Od razu dostrzegłem kilka znajomych twarzy, jednak postanowiłem z nikim się nie witać. Założyłem na nos okulary przeciwsłoneczne i pewnym krokiem udałem się na jedną z ławek. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę papierosów i odpaliłem jednego z nich. Rosalyn usiadła obok mnie i omiotła wzrokiem wszystkie atrakcje. A kiedy dostrzegła diabelski młyn, niemal wytrzeszczyła oczy.
— Nate — odrzekła łamiącym głosem. — Proooszę. Chodźmy tam.
— Rosalyn. — W moim głosie można było wyczuć nutę stanowczości. — Nie.
— Proszę.
— Rosalyn.
— No do chuja pana, Nate! — warknęła, wstając z ławki. — Tylko jedna przejażdżka! Dam ci spokój do końca miesiąca, obiecuję!
Ta propozycja była zbyt kusząca.
Skinąłem głową, czym naraziłem się na radosny pisk dziewczyny, który niemal przebił moje bębenki. Po chwili zgasiłem papierosa, a peta wyrzuciłem do pobliskiego kosza na śmieci. Brunetka złapała mnie za łokieć i pędem pobiegła w kierunku wielkiego koła. Wokół nas znajdowało się mnóstwo innych atrakcji, jednak żadna z nich nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Ale mój wzrok na chwilę zatrzymał się na domu strachów. A co gdyby tak...
Na moje nieszczęście — w kolejce stała prawie cała kolekcja D'Abernonów w zestawie z jednym Martinem. Próbowałem ich ignorować, dlatego też wściubiłem nos w telefon i zacząłem pisać Alfiemu esej na temat tego, dlaczego nigdy nie dostanie premii.
— Nate? Rose?
Z westchnięciem przeniosłem wzrok na Theodora, który z zaskoczoną miną przyglądał się naszej dwójce. Obok niego stał Collins, który obejmował swoim ramieniem uśmiechniętą Clarę. Nie mogło również zabraknąć przekąski oraz Williama. Kątem oka dostrzegłem szeroki uśmiech, który wykwitł na twarzy Rosalyn. A posyłała go w stronę Clary.
Kurwa.
A mogłem ją zabić, gdy miałem okazję. Czy ona naprawdę zaaranżowała nasze spotkanie? Wszyscy oprócz Clary wydawali się zszokowani moim przybyciem. Martin nawet nie kryła obrzydzenia, które pojawiło się na jej twarzy. Philip skinął głową w moją stronę, a ja nie pozostałem mu dłużny. Zarówno on, jak i William, byli krwiopijcami, do których w sumie nic nie miałem. Dlatego też nie zamierzałem robić niepotrzebnych dram i skłócać ze sobą połowy świata.
— Ja chcę jechać z nim — odrzekła radośnie Rosalyn. Zmniejszyła dzielącą ją odległość od Williama i wtuliła się w jego ramię. — Świeża krew.
Jako że gondole były dwuosobowe, żywiłem nadzieję, że Rosalyn okaże się moim wybawieniem i pojedzie razem ze mną. Od razu przeniosłem swoje spojrzenie na Philipa, który, rozbawiony całą sytuacją, przewrócił oczami.
— My jedziemy razem — oznajmiła Clara i splotła ich dłonie. A gdy spojrzałem na Theodora, rudowłosa nerwowo odchrząknęła. — A on nie jedzie?
— Nie jadę? — dopytywał zmieszany Theodor. Uniósł w górę jedną z brwi i ze skupieniem przyglądał się Clarze, która zerknęła na niego błagalnie. Brunet od razu pokiwał głową. — Racja, mam chorobę lokomocyjną. — Roześmiał się. — Nie jadę.
Chuje.
— Ja też nie... — zaczęła Martin, ale Clara szybko weszła jej w zdanie.
— Kurczę — odparła, udając zszokowaną. — Chyba musicie pojechać razem. To nie będzie żaden problem, prawda? W końcu wszyscy jesteśmy rozważnymi i dorosłymi osobami. Ale nie musicie tego robić. — Machnęła ręką. — W końcu ciężko jest pogodzić się z rozpadem znajomości. Chociaż szczerze myślałam, że was już to nie rusza.
Posłaliśmy sobie z Martin piorunujące spojrzenia. Żadne z nas nie chciało jechać w jednej gondoli, jednak żadne z nas nie chciało się również złamać, ponieważ świadczyłoby to o tym, że odczuwamy wobec siebie jakieś emocje. W tamtej chwili oboje chcieliśmy grać obojętnych. Nic nie odpowiedzieliśmy, tylko stanęliśmy obok siebie. Miałem już serdecznie dość spisków Rosalyn. Na domiar złego właśnie zaczęła spiskować z Clarą.
Po kilku minutach kolejka w końcu ruszyła do przodu. Wszyscy kupiliśmy sobie bilety i czekaliśmy na przyjazd gondoli. Do pierwszej wsiadła Clara wraz Philipem, a do drugiej właśnie zmierzała Rosalyn. William wyglądał na totalnie zdezorientowanego, ale wcale nie zamierzał protestować.
— Poczekaj, gówniarzu — warknęła brunetka w stronę Williama. — Naley ma pierwszeństwo — dodała z uśmiechem, a następnie nas przepuściła.
Oboje postanowiliśmy zignorować idiotyczny zlepek naszych imion i w końcu wsiąść do tej pierdolonej gondoli. Same gondole były małe i oszklone. Miały dwie małe ławki z dwóch stron, co okazało się naszym utrapieniem, bo siedzieliśmy zbyt blisko siebie.
— Przepraszam — zwróciłem się oschle do pracownika, który, znużony, uniósł na mnie swój wzrok — ile będziemy w tym jechać?
— Dziesięć minut — powiedział, a następnie bez słowa zamknął naszą gondole.
To chyba są jakieś jaja. Sto lat w piekle było niczym w porównaniu z dziesięcioma minutami w tej cholernej puszce.
Natychmiast wlepiłem swój wzrok w widok za szybą, aby nie musieć patrzeć na blondynkę. Ona również nie była zadowolona z mojego towarzystwa, bo — tak samo jak ja — odwróciła głowę w drugą stronę. Gondola w końcu ruszyła w górę, a ja w myślach odliczałem pozostałe sekundy. Po minucie jazdy przewróciłem oczami, ponieważ nasze kolana przez przypadek się dotknęły. Ściągnąłem swoje okulary i zawiesiłem je na swojej głowie. W międzyczasie blondynka ciężko westchnęła, co okropnie mnie zirytowało.
— No na cholerę tak wzdychasz? — rzuciłem kpiąco w jej stronę. Odwróciłem głowę, aby zmierzyć się z ciężarem jej ciemnych tęczówek, który patrzyły na mnie z nienawiścią.
— Westchnęłam tylko raz. — Jej ton był aż nienaturalnie chłodny. Dostrzegłem, że nerwowo zacisnęła ręce na siedzeniu. Byłem stuprocentowo pewny, że gdyby ktoś właśnie podał jej kołek, to bez zastanowienia wbiłaby mi go w serce, a następnie spaliła moje zwłoki.
— To nie wzdychaj, bo mnie to wkurwia — odparłem ostrzegawczo. Dziewczyna prychnęła śmiechem. Miała zupełnie gdzieś mój poważny głos.
— Weź się po prostu zamknij.
— To ty wzdychasz jak pojebana! — Nie panując nad nerwami, dramatycznie wyrzuciłem w górę swoje ręce, co zdawało się rozśmieszyć blondynkę.
Potem pomiędzy nami nastała dramatyczna cisza, dzięki czemu mogliśmy w spokoju przejechać kolejne minuty. Obserwowałem krajobraz Vancouver, gdy właśnie dojechaliśmy na sam szczyt. Z tej perspektywy prezentowało się nawet znośnie. Wtedy kolejny raz zdenerwowałem się na dziewczynę.
— Musisz oddychać tak głośno? — spytałem zdenerwowany.
Dosłownie wszystko mnie w niej irytowało. To, że była taka pyskata, zacięta i denerwująca. To, że za głośno oddychała i to, że w ogóle żyła. Dlaczego wzbudzała we mnie tyle sprzecznych emocji? Zdecydowanie musiałem się z nią przespać.
— Przejrzałam te książki — wtrąciła nagle, zmieniając temat. — Są beznadziejne. Masz je zabrać, bo nie będą nam potrzebne.
— Nie — fuknąłem, ponownie odwracając się w stronę okna. Dziewczyna kolejny raz westchnęła.
— Naprawdę nie mam co z nimi zrobić. — Czułem jej intensywne spojrzenie na swoich plecach, ale tym razem postanowiłem się nie odwracać. Niech sobie popierdoli do ściany. — Nate, do cholery!
— A mnie to naprawdę nie obchodzi.
— Powinieneś nosić przy sobie roślinę, która zastąpi tlen, który marnujesz — burknęła wściekle.
Chyba zaraz stad wyjdę. Po prostu otworzę drzwi i, kurwa, wyskoczę.
— A ty powinnaś przestać używać swojej głowy jako pojemnika na zęby — wymamrotałem na tyle głośno, aby na pewno była w stanie mnie zrozumieć.
— A ty powinieneś...
— Dobra! Zamknij się w końcu, ty żyjący dowodzie na to, że ewolucja czasami idzie wstecz.
Resztę przeprawy na szczęście spędziliśmy w ciszy. No i bardzo dobrze, bo przysięgam, że gdyby odezwała się do mnie kolejny raz, to robiłaby jako nawóz dla moich kwiatków. Albo zrobiłbym z niej mebel, zupełnie jak w Simsach. Po długich dziesięciu minutach udało nam się wyjść z morderczej gondoli. Zatrzymałem się przed bramką, aby ją przepuścić. Gestem dłoni nakazałem jej, aby przeszła jako pierwsza, ale stwierdziła, że nawet w takiej sytuacji musi sobie ze mnie zakpić. Z poważną miną również gestem ręki rozkazała mi przejść. Nie miałem siły na kolejne przepychanki, więc zrobiłem krok do przodu, ale piekielna blondynka uznała, że nasz konflikt powinien trwać dalej. Zatrzymała mnie i ruszyła jako pierwsza. Ciężko westchnąłem, zastanawiając się nad tym, czy jej głupota była wrodzona czy może nabyta.
— Suka — burknąłem poirytowany. W rezultacie dostałem od niej szybki strzał z łokcia w brzuch.
Mściwa suka.
Nasze potyczki pewnie trwałyby dalej, gdyby nie Clara, która wparowała między nas. Nonszalancko zarzuciłem swoje okulary na nos i rozejrzałem się po kolejnych najbliższych atrakcjach. Rudowłosa chciała zabrać mnie na strzelnicę, ale kategorycznie odmówiłem. Uznałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie zaszycie się w bezpiecznym miejscu i przeczekanie rudowłosego huraganu. Zająłem miejsce na jednej z ławek. Ułożyłem swoje ręce na jej oparciu i odchyliłem głowę do tyłu. W końcu poczułem błogi spokój. Niestety nie trwał on długo, gdyż miejsce obok mnie zostało zajęte przez Theodora.
Odkąd tylko przyjechałem do Vancouver, zamieniliśmy ze sobą ledwo kilka zdań. Jakoś bardzo nad tym nie ubolewałem. Kiedyś był jedną z najbliższych mi osób, ale teraz znaczył dla mnie tyle co nic. Odchrząknął, zapewne zastanawiając się nad tym w jaki sposób mógłby ze mną zagaić rozmowę. Problem w tym, że ja nie miałem najmniejszej ochoty na pogawędki.
Nie ulegało wątpliwości, że każdy z nich nieznacznie się zmienił. Włosy Clary zdecydowanie urosły, więc sięgały jej teraz za połowę pleców. Zaczęła się trochę inaczej malować i lekko zmieniła swój styl. Theodor natomiast nie zmienił się praktycznie w ogóle. Zauważyłem, że na jego szyi pojawił się mały tatuaż, ale nie znałem jego znaczenia. Składały się na niego literki M oraz N, które były ze sobą w jakiś dziwny sposób splecione. Osobiście nie byłem jakimś wielkim fanem tatuaży, ale nie miałem nic przeciwko tym na ciele innych osób. Audrey, którą widziałem zaledwie kilka razy, zmieniła swój kolor włosów na trochę ciemniejszy, a Eugene wydawał się w nieco gorszej kondycji niż te kilkanaście miesięcy temu.
Od zawsze dostrzegałem nic nieznaczące szczegóły, co okazało się moim przekleństwem. Ciągle zwracałem uwagę na drobne zmiany zachodzące w innych. Dlatego też bez problemu spostrzegłem, że Martin drastycznie schudła. Już wcześniej była szczupła, natomiast teraz stała się jeszcze drobniejsza niż wcześniej. Clara za to nieznacznie przybrała na wadze, ponieważ jej twarz się zaokrągliła. Philip Collins wyglądał praktycznie tak samo jak kiedyś. Być może miał krótsze włosy, ale nie była to jakaś kolosalna zmiana. A William prawdopobnie wyglądał jak William.
— Nie spodobało mi się to jak potraktowałeś Vincenta — odrzekł po chwili. Nawiązywał do tego, że ostatnio w klubie nawet się z nim nie przywitałem.
No cóż, nie miałem takiego obowiązku. Szczerze powiedziawszy to średnio widziało mi się zawieranie jakichkolwiek nowych znajomości. A w szczególności z ich znajomymi.
Wzruszyłem ramionami, w ogóle na to nie odpowiadając.
— Vincent jest dla mnie naprawdę ważny, Nate. Chciałabym, żebyście mogli się poznać. Mogę zaprosić go na otwarcie twojego baru?
— Rób co chcesz — burknąłem, wyciągając z kieszeni papierosy. Po chwili odpaliłem jednego z nich.
— Opowiesz mi o tym, jak było w Yakimie?
— Było w porządku — odparłem beznamiętnie.
— A jak z Noah? Ona nie chce wracać?
Jakby ci to powiedzieć...
— Jest zajęta. — Snem wiecznym.
— Chciałabym wiedzieć jak to wyglądało. — Wyprostował się na ławce i wbił we mnie swoje intensywne spojrzenie. — Co zrobiłeś po przyjeździe? I jak to wyglądało potem? Mieliście jakieś treningi?
— Przecież umiesz czytać w myślach, Theodorze. Sam sobie na to odpowiedz.
Z uwagi na to, że Theodor posiadał takową umiejetność, musiałem się przy nim okropnie pilnować. Jedna mała myśl mogła przesądzić o moich losach. Gdyby dowiedzieli się prawdy, to nie daliby mi spokoju. Zapewne nie odstępowaliby mnie również nawet na krok.
Spojrzałem na bruneta, który wydawał się czymś niepocieszony. Dostrzegłem skupienie na jego twarzy, dlatego wywnioskowałem z tego, że właśnie przeczesywał odmęty moich myśli. Ciekawe co ciekawego tam znajdzie.
— Nic nie widzę — powiedział po chwili. Zmarszczyłem czoło i spojrzałem mu prosto w oczy, posyłając przy tym pytające spojrzenie. — Nie widzę twoich myśli, Nathanie.
— Czyżbyś stracił swoje moce? — Zakpiłem.
Niezbyt często zdarzało się to, że wampir tracił swoje umiejętności. W zasadzie to nie zdarzało się prawie w ogóle. Słyszałem o kilku takich przypadkach, ale nie spodziewałem się, że dosięgnie to również Theodora.
— Problem w tym, że nie. Nie jestem w stanie przeczytać twoich myśli, Nate. — Ta informacja cholernie mnie zdziwiła. Przecież Theodor nigdy wcześniej nie miał z tym żadnego problemu. — Próbowałem wejść ci do głowy już podczas naszego pierwszego spotkania, ale nie byłem w stanie. Gdy do niej wszedłem, widziałem tylko ciemność. Teraz widzę tylko biel. Nie ma nic pomiędzy. Możesz mi powiedzieć o co z tym wszystkim chodzi? Bo naprawdę zaczyna mnie to martwić. Nie widzę kompletnie nic. I to nawet nie jest tak, że dostrzegam jakieś szczątki. Ja, kurwa, serio nie widzę w tobie nic.
Do głowy od razu wpadło mi wspomnienie sprzed dwóch miesięcy, kiedy Bruce wszedł do mojego pokoju i zaciętą miną powiedział mi coś w stylu: nie widzę cię już tak jak wcześniej, Nathanie.
Jak to było w ogóle możliwe? Nie znałem chyba żadnego wampira, który byłby w stanie tak dobrze zatuszować myśli. Owszem z chʼį́įdii było trochę ciężej, jednak nawet z nich dało się coś wydobyć. Powoli to wszystko zaczynało mnie martwić. Co ze mną było nie tak? Dlaczego Theodor nie był w stanie nic ze mnie wyczytać?
Kim ja, do cholery, jestem? Albo czym?
Chyba w końcu musiałem przyznać przed sobą, że coś było ze mną nie tak. Wcześniej tłumaczyłem sobie to wszystko swoją siłą oraz inteligencją, ale teraz musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Byłem niesamowicie silny, do tego stopnia, że bez problemu poradziłem sobie z Brucem, który przecież miał kilkaset lat. Theodor nie był w stanie przeczytać moich myśli, a ja sam posiadałem moce, o których wszyscy mogliby pomarzyć. Wcześniej nie chciałem dopuszczać do siebie takiej ewentualności, ale dopiero po słowach Theodora całkowicie zrozumiałem, że nie jestem typowym wampirem.
— Nie jesteś wampirem, Nathanie. Jesteś czymś potężniejszym. O wiele potężniejszym.
— Mogę stwierdzić jedno. Bycie pijawką było ci zapisane już od narodzenia.
Chuj, już naprawdę niczego nie rozumiem.
Być może Bruce nigdy nie blefował? Być może od zawsze był ze mną szczery? Czy Bruce naprawdę mógł wiedzieć więcej? Cóż, chyba i tak się już tego nie powiem, bo szanowny Bruce zapewne się już rozłożył. Może nie powinienem go zabijać? Jego kopnięcie w kalendarz trochę to wszystko skomplikowało.
— Nate? — Szturchnięcie w rękę wyrwało mnie z zamyślenia. Obdarzyłem Theodora szybkim spojrzeniem, a następnie zaciągnąłem się pozostałością papierosa. Chłopak wyglądał na całkowicie wybitego z rytmu. — Pytałem o Noah. Zapewne nikt z nas nie chce jej wiedzieć, ale to nadal jest nasza siostra. Co się z nią dzieje?
— Ona nie żyje.
Musiałem w końcu im o tym powiedzieć. Oczywiście nie zamierzałem wdawać się w szczegóły. Ja jedynie chciałem świetego spokoju i zakończenia jej tematu.
— Co? — Theodor wydawał się okropnie poruszony tą informacją. — Nate, kurwa. Co się z nią stało?
— Została zabita. — Westchnąłem, wyrzucając peta do kosza. Brunet obok mnie rozszerzył swoje usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. — Przez jakiegoś skurwiela, który poniesie za to karę, nie przejmuj się.
Ponoszę za to karę?
*****
Clara
— Nienawidzę waty cukrowej — warknęła Haley, gdy pobrudziła się słodkim przysmakiem.
Z zadowoleniem przyglądałam się dziewczynie, która próbowała zachwiać powagę. Jednak chwilę później sama parsknęła śmiechem. Stojąca obok nas Rosalyn właśnie przyglądała się swoim paznokciom. Odkąd zawarłyśmy ze sobą sojusz, nasze relacje wyglądały znacznie lepiej.
Wspólnie wpadłyśmy na pewien pomysł, któremu nadałyśmy nazwę Naley. Naszą misją było zbliżenie do siebie pewnych idiotów, którzy nie potrafili przyznać się do tego, że im nadal na sobie zależało. W sumie to jednak tylko Nathan miał z tym problem, ponieważ Haley otwarcie mówiła mi o tym, że nadal nie przestała go kochać. Niestety na naszej drodze pojawił się mały problem. Ona chciała o nim zapomnieć. Nie pragnęła już tego, aby wejść z nim w jakąkolwiek relacje. Była na niego okropnie zła i marzyła o tym, aby zniknął z jej życia.
Z tego definitywnie nie będzie dzieci.
— Oni się jeszcze nie pozabijali? — zapytałam dziewczyn.
Od razu przeniosły swój wzrok na Nate'a oraz Theo, którzy siedzieli na jednej z ławek kilkanaście metrów przed nami. Gdy w pewnej chwili Theo schował swoją twarz w dłonie, okropnie mnie to zaniepokoiło.
— Czego mu znowu nagadał? — jęknęłam ociężale.
Nate miał wyjątkowy talent do tego, aby być dupkiem i uprzykrzać życie innym.
Po kilku minutach Theo w końcu ruszył w naszą stronę. Kątem oka spostrzegłam, że Nate odbiera telefon i gdzieś odchodzi.
— Wiedziałaś?! — krzyknął Theo w stronę zmieszanej Rosalyn. Wraz z Haley spojrzałyśmy na niego z rezerwą. Zatrzymał się tuż przed Rose i niemal kipiał ze złości. — Dlaczego nic nie powiedziałaś? Ciągle się za nami wleczesz, jak bezpański pies, a nie byłaś w stanie nam o tym powiedzieć? Co jest z tobą, kurwa, nie tak?
— O czym niby wiedziałam? — fuknęła oburzona wampirzyca.
Haley stanęła obok mnie i z szokiem wymalowanym na twarzy przyglądała się ich przepychankom.
— O Noah! Dlaczego nie powiedziałaś nam o tym, że nie żyje?
W tamtej chwili poczułam ukłucie w sercu. Te słowa dotarły do mnie dopiero z opóźnieniem.
— Noah nie żyje? Od kiedy? — rzuciłam w stronę skołowanego Rose.
Moja głowa zaczęła niemiłosiernie pulsować. Moja jedyna siostra nie żyje.
— Kto ją, kurwa, zabił? — Theo momentalnie złapał Rose za koszulkę i zaczął nią szarpać.
Byłam w tak wielkim szoku, że nie potrafiłam ustać na nogach. Haley chwyciła mnie za rękę, którą chwile później mocno ścisnęłam. Rose zaczęła nabierać nerwowe oddechy.
— Bruce! Bruce ją zabił! — W końcu z siebie wydusiła. Theo trochę poluzował uścisk.
— To dlatego Nate zabił Bruce'a? Za Noah? — zapytałam, wytrącając się do rozmowy. Brunetka skinęła głową. — O mój Boże. — Ukryłam twarz w dłoniach. — To wszystko wyjaśnia. To dlatego jest taki wycofany. Nie miałam o tym pojęcia, o matko. Co on musiał przejść? — W tamtej chwili miałam ochotę go przytulić, przecież w końcu musiał oglądać śmierć własnej siostry.
Dlaczego nam o tym nie powiedział? Przecież ze wszystkim byśmy mu pomogli. To wyjaśniało prawie wszystko. Na początku nie mogłam zrozumieć dlaczego przez sen wykrzykiwał jej imię. Musiał to znieść cholernie tragicznie. Tak bardzo mu współczułam. Oczywiście sama nigdy nie wybaczyłam jej tego, że zabiła Milesa, bo chłopak był dla mnie jak brat.
— Rosalyn, idziemy.
Natychmiast odwróciłam się w stronę Nate'a, który ze swoją obojętną miną przyglądał się zmieszanej brunetce. Rose kiwnęła głową i ruszyła w jego stronę. Nie zdarzyła jednak stanąć u jego boku, gdyż prędko skierowałam się przed chłopaka. Zarzuciłam mu ręce na szyję i mocno do siebie przyciągnęłam.
— Nate, tak mi przykro. Nie wyobrażam sobie przez co musiałeś przejść. — Pod wpływem moim slow brunet natychmiast się spiął i ode mnie odsunął. — Rose nam powiedziała.
Automatycznie zerknął w stronę brunetki, która zagryzła wnętrze policzka.
— Powiedziałam im o tym, że Bruce zabił Noah — odrzekła pewnie.
Przez moment zdawało mi się, że jej słowa go zszokowały. Jednak po sekundzie się otrząsnął i skinął głową. Jego spięte mięśnie powoli zaczęły się rozluźniać.
— Dlaczego nam wcześniej o tym nie powiedziałeś? — wtrącił Theo. — Jesteśmy rodziną, Nate. Mieliśmy prawo do tego, aby wiedzieć. Przecież Noah była naszą siostrą! Niemniej jednak uważam, że dobrze postąpiłeś z Brucem.
Coraz bardziej zmieszany Nate kolejny raz bez słowa skinął głową.
— Rosalyn, chodźmy — odparł trochę cieplejszym tonem w stronę brunetki.
Rose szybko się z nami pożegnała, a następnie podreptała za Natem, który natomiast w ogóle się nie odezwał. Gdy w końcu się oddalili, do moich oczu napłynęły łzy. Noah w swoim życiu zrobiła wiele paskudnych rzeczy, łącznie z zabiciem Milesa, ale nigdy nie życzyłam jej śmierci. Przecież przez kilkadziesiąt lat była jedna z nas. Theo objął mnie ramieniem i czule do siebie przyciągnął. Byłam mu wdzięczna za to, że okazał się moim wsparciem.
— Myślicie, że chodziło o to? — spytałam po kilku minutach, kiedy zdołałam przejąć kontrolę nad swoimi skołatanym nerwami. Właśnie siedzieliśmy w naszym aucie, które prowadził Philip. Zmierzaliśmy do domu, aby powiadomić o wszystkim Audrey i Eugene. Po drodze mieliśmy wyrzucić Haley pod jej domem. — To dlatego Nate się tak zachowuje? On po prostu przeżywa jej śmierć?
— Chyba tak — powiedział zmieszany Theo. On również był wstrząśnięty informacją o śmierci Noah, jednak przyjął ją z większym spokojem niż ja.
— To by się składało w całość. — Wzruszyłam ramionami. — Pewnie się do siebie zbliżyli i teraz nie może pogodzić się ze stratą, dlatego nas od siebie odpycha.
W tamtej chwili wydawało mi się to niezwykle logiczne. Ale blondynka siedząca obok mnie miała na ten temat inne zdanie.
— Nie — odparła twardo. — Tu się nic nie składa. Przecież ona zabiła Milesa.
— Ale była jego siostrą — wtrącił Theo.
— Która zabiła jego przyjaciela. — Haley stanowczo broniła swojego zdania. — Nie wierzę w to, że w ciągu kilku miesięcy stali się nagle nierozłączni. Nie ma takiej opcji. Mam wrażenie, że tu chodzi o coś grubszego. Te całe blizny i jego dziwne zachowanie. To wszystko nie daje mi spokoju.
— Co sugerujesz? — Philip zmierzył się z nią spojrzeniem w lusterku. Blondynka przegryzła swoją dolną wargę i w zamyśleniu zerknęła na fotel przed sobą.
— Sama nie wiem. Wydaje mi się, że to jest bardziej skomplikowane niż myślimy. Kiedyś wydawało mi się, że Nathan jest zwykłym zarozumiałym dupkiem, który nie szanuje nikogo i niczego. Potem udowodnił mi, że był po prostu skrzywdzony. — Spojrzała na mnie i lekko się uśmiechnęła. Ciężko odetchnęła. — Teraz znowu stał się dupkiem, więc łatwo się można domyślić, że musiał przeżyć coś wielkiego. Śmierć Noah nie zrobiłaby na nim większego wrażenia.
— Czemu? — Uniosłam do góry jedną z brwi. — Przecież była jego siostrą.
— Której nienawidził — zaznaczyła dobitnie. — Rusz głową, słońce. Odebrała mu Milesa, którego kochał ponad życie. Serio uważasz, że przejąłby się jej śmiercią?
Nie potrafiłam zrozumieć logiki Haley, ale obawiałam się, że mogła mieć trochę racji. Co w sumie przerażało mnie jeszcze bardziej.
— Nie wiemy jak później wyglądały ich relacje. — Theo próbował jakkolwiek przemówić jej do rozsądku, ale dziewczyna nadal pozostawała nieugięta.
— Myślcie sobie co chcecie, ale ja jestem pewna, że nie chodzi tutaj o jej śmierć. W każdym razie nie zamierzam się już tym dłużej przejmować. — Oparła swoją głowę o szybę i z ponurym wzrokiem obserwowała mijane samochody. — Muszę w końcu ruszyć do przodu i sobie odpuścić.
— Dlaczego? Mam wrażenie, że jesteście na dobrej drodze, Hales. Jestem pewna, że on też coś do ciebie czuje. — Na moje słowa jedynie pokręciła głową.
— Nie czuje — odrzekła bez zastanowienia. — A tak poza tym to nie da się naprawić kogoś, kto nie chce otrzymać pomocy. Po prostu tak już jest i muszę się z tym pogodzić. Niektórych po prostu nie da się naprawić.
*****
Z jednej strony chciałem wcielać się na Rosalyn, ale z drugiej nie mogłem. Owszem, kłamała, ale ja też nie byłem szczery. Nie zamierzałem być hipokrytą i robić jej pretensje o to, że chciała mnie chronić, podczas gdy sam okłamywałem wszystkich wokół.
Zgadza się, niewyprowadzenie kogoś z błędu również jest kłamstwem. Może nie bezpośrednim, ale nadal jest.
Czułem się trochę lżej z myślą, że nie będą już mnie męczyć o tą pieprzoną Noah. Nawet pośmiertnie potrafiła mnie skatować. Jebaniutka.
Niezależnie od tego, jak bardzo by mnie nie przepraszała lub też żałowała swoich decyzji, nigdy nie byłbym w stanie wybaczyć jej tych kilkunastu miesięcy. Poza tym nadal nie pogodziłem się ze śmiercią Milesa. On na to wszystko nie zasłużył. Gdyby nie Noah, to wszystko może potoczyłoby się inaczej. Sam również dostrzegałem w sobie winę, a raczej jej ogrom. James powinien zerwać ze mną kontakt już dawno temu. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego, że nadal we mnie wierzył. Bo przecież nie było w co.
Niezależnie ile razy bym nie upadł, nigdy nie potrafiłem się podnieść. I owszem, próbowałem, jednak bezskutecznie. Doskonale pamiętam to, kim byłem przed odejściem. Wtedy naprawdę wierzyłem w to, że wszystko się ułoży. Pokładałem w sobie niezmierzoną ilość nadziei. Głupio myślałem, że będę w stanie stać się kimś lepszym. Zabiłem w swoim życiu ogromną ilość ludzi. Zaczęło się od Peggy, która była tylko zapalnikiem. Być może sama Richards zasługiwała na śmierć, a ja sam działałem w samoobronie. Ale kolejne ofiary zdecydowanie były niewinne. Zaczęło się niepozornie.
Na początku pozbawiłem życia jedynie bezdomnych czy pijaków. Sprytnie próbowałem to sobie tłumaczyć tym, że wyrządzam światu przysługę. Ale prawda była taka, że prawdziwą przysługą dla świata byłoby to, gdybym z niego zniknął. Potem poszło już lawinowo. Zabiłem wszystkich na swojej drodze. Nie miało dla mnie większego znaczenia to, czy zabije staruszka, młodą kobietę czy dziecko. Jednak Po kilkumiesięcznym szale na jedną chwilę zdołałem się opamiętać, ponieważ w zimie, na przełomie sześćdziesiątego czwartego i piątego, na mojej drodze stanął młody mężczyzna. Zapewne nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Spacerował zupełnie sam na obrzeżach miasta. Bez zastanawiania wbiłem w niego swoje kły i z ogromną radością wyssałem praktycznie całą jego krew. A gdy miałem już wrócić do domu i zostawić jego ciało w tym samym miejscu, przypomniałem sobie o tym, że muszę się go pozbyć. Kiedy pojawiłem się na miejscu zbrodni, nad chłopakiem była pochylona jakaś postać. Odwrócił się w moją stronę, a ja niemal zdębiałem. Był jego bratem bliźniakiem.
I w tamtej chwili poczułem, jakbym zabił samego siebie. Patrzył na mnie tymi oczami, które były przepełnione łzami i po mimo ogromnego strachu wstał z miejsca i ruszył w moją stronę. Zatrzymał się dopiero kilka metrów przede mną, gdy dostrzegł, że byłem cały we krwi. Błagał mnie o pomoc, ale ja nie mogłem się nawet poruszyć. Zapewne nie zakładał tego, że właśnie zabiłem mu bliźniaka. Albo zakładał, ale liczył na to, że mu pomogę. Po chwili jego głośny krzyk rozerwał ciszę na najmniejsze strzępy. Dopiero wtedy doszło do niego to, że jego brat nie żył. I że prawdopodobnie patrzył na jego mordercę. Natomiast ja zdałem sobie sprawę z tego, że wtedy zabiłem samego siebie.
Martwy bliźniak był tym, czym się stałem. Nie było we mnie już duszy. Stałem się tylko bezmyślną, martwą maszyną. Żywy bliźniak był tym, czym byłem kiedyś, czyli istotą myśląca i przeżywająca ból. Niegdyś sam cierpiałem, dokładnie tak jak mężczyzna przede mną. Być może gdzieś wewnątrz siebie nadal byłem żywy. Tamto wydarzenie coś we mnie zmieniło. Coś we mnie pękło.
A potem byłem czysty aż do spotkania z oprawcami Lindy.
Lata siedemdziesiąte okazały się najcięższymi w moim życiu. Na każdym kroku musiałem próbować przystosować się do nowej rzeczywistości, w której stanę się porządnym wampirem żywiącym się jedynie krwią zwierzęcą. Niestety ten stan rzeczy nie trwał zbyt długo, bo potem zaczęło być ze mną coraz gorzej. Przez jedenaście lat nie było ze mną praktycznie żadnego kontaktu. Nieustannie zabijałem, ćpałem oraz piłem. Gdy już pojawiałem się w domu, wszyscy musieli obchodzić się ze mną jak ze szkłem. Nie wystarczały mi zwykle narkotyki. Wpadłem w taki ciąg, że zażywałem najgorsze świństwo, jakie wtedy tylko istniało. Moim najcięższym rokiem był siedemdziesiąty dziewiąty. To właśnie wtedy miałem średnio jedną próbę samobójczą na miesiąc.
Gdyby nie Clara, która czternastego września zdołała mnie otrzeźwić i wyciągnąć ze mnie kołek, który cudem wylądował obok mojego serca, zapewne nie skończyłoby się to tak dobrze. Potem jeszcze przez kilka lat odpieprzałem, ale w końcu jakoś zdołałem się ogarnąć. Przez jakiś czas było dobrze, ale potem zmarła Veronica i kolejny raz się załamałem. Sam dziwiłem się temu, dlaczego miałem w sobie jeszcze siłę na to, aby walczyć. Przecież powinienem się poddać już długie lata temu. Skąd było we mnie tyle samozaparcia?
No i potem przez jakiś czas było dobrze. Ludzką krew piłem stosunkowo rzadko, a sam czułem się nieco lepiej. A potem dowiedziałem się o tym, że jestem jednym z nich i przestałem się starać. Po kilku miesiącach zaczęło mi zależeć na pewnym człowieku, dlatego całkowicie wykluczyłem picie ludzkiej krwi. No i potem stał się Bruce i musiałem wrócić do starych nawyków.
A teraz? Teraz wgapiam się w sufit i z radością stwierdzam, że mam już to wszystko gdzieś. Jedyną emocją, którą potrafię odczuwać, jest nienawiść.
Zwłaszcza do samego siebie.
Nathan jest zdecydowanie najtragiczniejszym bohaterem, jakiego poznałem. Oczywiście jest też niesamowicie przystojny i inteligentny, ale to już inna kwestia. Już dawno przestałem zastanawiać się nad tym, dlaczego trafiło akurat na mnie. Być może było mi to po prostu pisane. A ja musiałem być silny i jakoś to przetrwać. Musiałem przetrwać to wszystko. Sam.
Nikt nie mógł mnie uratować. Już nie. Być może niektórych po prostu nie da się naprawić?
— Musimy w końcu pogadać, Nate — burknęła niezadowolona Rosalyn, wchodząc do mojego pokoju. — Nie zachowuj się jak pizda.
Brunetka położyła się obok mnie na łóżku i również wbiła swój wzrok w górę. Odkąd tylko wsiedliśmy do auta nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa, co w sumie było całkiem dziwne, bo Rosalyn potrafiła pierdolić jak najęta.
— Chcesz, żeby wiedzieli czy nie?
— Nie wiem — odrzekłem zgodnie z prawdą. — Naprawdę nie wiem, Rosalyn.
— Zależy ci na nich? — Obdarzyłem ją intensywnym spojrzeniem, zastanawiając się nad możliwą odpowiedzią. — No bo wiesz, Nate, ja to widzę trochę inaczej. Tak pierdolisz o tym, jak bardzo nie chcesz ich widzieć i jak tam ich nienawidzisz, ale nie jesteś w stanie im nic zrobić. Gdyby chodziło o przypadkową osobę, to już dawno leżałaby kilka metrów pod ziemią. — Ponuro się roześmiała. — Mógłbyś zrobić im krzywdę?
— Tak. — Nie musiałem długo zastanawiać się nad odpowiedzią. Jednak Rosalyn nie wydawała się nią zbytnio przekonana.
— To czemu nie zrobiłeś jej Haley? Kurwa, no nie zrozum mnie źle, ale miałeś tyle okazji. Skoro tak bardzo jej nienawidzisz, to czemu jej po prostu nie zabijesz? Mogłeś to zrobić już kilka razy. W antykwariacie, jej domu, na ulicy czy chuj wie gdzie. Czemu?
Jej pytania stawały się coraz bardziej natarczywe, jednak pozostawałem spokojny. Furia chyba wyprowadziła się na spacer i jeszcze do tej pory nie wróciła. Czy mam już wywieszać plakaty o jej zaginięciu?
— Ale męczysz wora, ja pierdole.
Dziewczyna cicho się zaśmiała, a następnie nieznacznie się do mnie zbliżyła. Doskonale wiedziała, że nie może przekroczyć żadnej granicy fizycznej, więc wolała nie ryzykować.
— No to jak? Może coś do niej nadal czujesz? — zapytała z powagą.
Na początku nie mogłem uwierzyć w to, że zadała to pytanie. Serio? Podejrzewała mnie o coś takiego? Parsknąłem z ironią i pokręciłem głową.
— Nie — odparłem zgodnie z prawdą. — Po co miałbym ją zabijać?
Prawda była taka, że już od jakiegoś czasu zabijanie nie dawało mi jakiejś ogromnej satysfakcji. Teraz robiłem to jedynie, gdy dostawałem furii lub chciałem napić się krwi.
— A nie chcesz tego? — dopytywała.
Jej logika (a raczej jej brak) zaskakiwała mnie coraz bardziej.
— No jakoś szczególnie to nie. Ale gdyby teraz umarła, to bym się tym nie przejął. Nie skakałbym z radości ani nie urządzał pierdolonego przyjęcia. Miałbym to po prostu gdzieś.
Nie umiałem określić tego co odczuwałem w jej towarzystwie. Z jednej strony faktycznie jej nienawidziłem, ale z drugiej, kiedy tylko mnie dotykała, czułem ciepło, którego nie czułem przy nikim innym. Gdy była blisko, to miałem wrażenie, że wychodziłem ze swojej skorupy. Ale na pewno nic do niej nie czułem. Być może faktycznie chciałem się z nią tylko przespać. Jeszcze nigdy nie uprawiałem seksu ze swoją byłą. Kiedyś musi być ten pierwszy raz.
— Naprawdę w ogóle byś się tym nie przejął? — spytała, lekko się unosząc. Teraz opierała się o swoje łokcie i uważnie skanowała moją twarz. — To posrane, Nate. Przecież przy niej zachowujesz się totalnie inaczej, niż przy nas. Czy ty umiesz być szczery ze samym sobą?
— Rosalyn — odrzekłem z westchnieniem — zrozum, że ona jest przeszłością, która nie ma dla mnie żadnego znaczenia.
*****
Niedziela szybko przerodziła się w środę. Czekał nas oficjalny bal, na którym miglem poznać właścicieli różnych klubów, pubów czy barów. Z niechęcią zerknąłem na swój garnitur, po czym ruszyłem pod prysznic. W międzyczasie zdążyłem również zakreślić kolejną datę. Siedemnaście dni.
Po szybkim prysznicu ubrałem białą koszulę, zapinając ją na wszystkie guziki. Potem założyłem bordowy krawat, który bez problemy byłem w stanie zawiązać. Zarzuciłem czarną kamizelkę, spodnie oraz marynarkę, do której przypiąłem małą złotą przypinkę z łańcuchem i mieszczącym się na niej bordowym szmaragdem.
— Gdybym była dziewicą, to właśnie wzrokiem odebrałbyś mi cnotę — parsknęła Rosalyn. Wywróciłem oczami, po czym przyglądnąłem się brunetce. Sama miała na sobie czarną sukienkę, w której prezentowała się całkiem nieźle.
Nawet bym zaruchał.
— Szczerze to naprawdę wolałabym tu zostać i zalać się szkocką — burknąłem niepocieszony. Nie miałem ochoty na to, aby spotkać się ze swoimi znajomymi.
No cóż, najwyżej gdy ich spotkam, będę udawał, że przeprowadzam ważną rozmowę. W rzeczywistości pewnie będę napieprzać w symulator farmy czy kierowcy ciężarówki.
— Nate, nie. Musisz w końcu gdzieś wyjść. Poza tym wyglądasz dzisiaj jak demon seksu i biznesu, więc nie zmarnuj okazji.
Ta, lambadziara chyba ma rację.
O siódmej wsiedliśmy do mojego auta i ruszyliśmy na nieszczęsny bal. Odbywał się w tym samym miejscu, co spotkanie, które miało miejsce po strzelaninie w szkole. Na szczęście udało mi się znaleźć jedno z ostatnich wolnych miejsc, więc nie musiałem się z nikim bić o miejsce. Jako że był początek sierpnia, było ciepło, więc nie musiałem brać ze sobą jakiegoś innego odzienia. Pewnym krokiem ruszyłem w stronę sali, wkładając ręce do swojej kieszeni. Rosalyn szła tuż za mną.
W końcu przekroczyłem próg sali i od razu dotarł do mnie duszący zapach wanilii. Ktoś naprawdę nie zna się na perfumach. Znudzony, spojrzałem na scenę, na której grał jakiś zespół ze skrzypcami i innymi tego typu rzeczami, na których się w ogóle nie znałem. Wszędzie aż roiło się od bogatych mieszkańców Vancouver oraz ich równie bogatych dzieciaków. Zdecydowanie nie byłem fanem takich bankietów.
Ruszyłem w stronę baru i poprosiłem o szklankę szkockiej na lodzie. Na szczęście obyło się bez przenikania, ponieważ barmanka uznała, że wyglądam już na swoje lata. Porcja ulubionego alkoholu zdołała mnie zadowolić. Ruszyłem w stronę jakiegoś ważniaka w garniturze z zeszłego sezonu.
— Ty pewnie musisz być Nathanem — odrzekł mężczyzna, który na oko miał z pięćdziesiąt lat. — Całe miasto aż huczy o tobie i twoim barze. Jestem Rick — odparł i wystawił rękę w moją stronę. Z niechęcią ją uścisnąłem.
— Mark — przedstawił się nieco młodszy brunet. Z nim również się przywitałem.
— Scott. — Trzeci mężczyzna jedynie skinął głową, więc nie pozostałem mu dłużny.
— Wraz z Markiem jesteśmy właścicielami Opery. Zapewne wiesz, że jest to najpopularniejszy klub w całym hrabstwie Clark. No nie licząc Portland, ale z nimi to nie chcemy narazie rywalizować — odrzekł z dumą Rick.
— Z tego co mi wiadomo — zacząłem ze spokojem w głosie — w tamtym roku mieliście problemy związane z tym, że Brickhouse przejął pałeczkę, czyż nie? — zapytałem z uśmiechem.
Posiwiały mężczyzna nerwowo zacisnął szczękę, ale przybrał na twarz uśmiech i skinął głową.
Oh Nathanie, czy zawsze musisz być takim chujem?
— To było chwilowe, nie musisz się tym przejmować. — Machnął ręką Mark. On również szeroko się do mnie uśmiechnął. Jedynie Scott stał niewzruszony.
— Ależ naturalnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że bardzo ciężko jest strącić z rynku takiego giganta.
— Gdy tylko usłyszałem o tym, że bar będzie sprzedany, chciałem w niego zainwestować, ale niestety byłeś szybszy. — Uśmiech nadal nie znikał z twarzy Ricka. Jedyne czym się wtedy przejmowałem to jego zeszłorocznym garniturem. — Z ostatnim właścicielem nie mieliśmy po drodze, że tak to ujmę. Czy byłbyś zainteresowany uczciwą konkurencją? Moglibyśmy sobie wzajemnie pomagać. Dużym plusem twojego baru jest jednak ta scena. Co myślisz o tym, aby nasze miejsca żyły ze sobą w pewnego rodzaju symbiozie?
O czym on pierdoli, Boże jedyny.
— Byłby wybornie — powiedziałem z nutą kpiny w głosie.
— Kiedy macie otwarcie? — wtrącił Mark.
— W ten piątek — odparłem po chwili namysłu. — Byłbym zaszczycony, gdyby panowie zdołali przybyć.
— Ależ oczywiście, nie przepuścimy takiej okazji. Musimy się wzajemnie wspierać, prawda?
Jeszcze przez chwilę z nimi podyskutowałem, ale ostatecznie stwierdziłem, że wyjdę zapalić na świeżym powietrzu. W międzyczasie przez chwilę porozmawiałem z Michaelem i jego bratem. Dowiedziałem się kilka nowych rzeczy o studiach Michaela i planach na przyszłość Josha. Zaprosiłem ich na piątkowe otwarcie baru, a potem ruszyłem dalej.
Oparłem się o drewniany płot odgradzający mnie od rzeki. Na tarasie aż roiło się od światełek i kwiatów. Obok mnie znajdowała się zaledwie garstka osób. Gdy na horyzoncie zobaczyłem Clarę zmierzającą w moją stronę, ciężko westchnąłem i od razu stamtąd uciekłem. Skierowałem się w stronę altanki mieszczącej się tuż nas rzeką. Była spora i została wykonana z jasnego drewna. Znajdowała się z dwieście metrów od sali, dlatego nie było w niej słychać muzyki dochodzącej ze środka.
Jednak już kiedy zmierzałem w stronę pięknej budowli, dostrzegłem, że nie będę w niej sam. Niska blondynka z delikatnym uśmiechem przyglądała się kaczkom płynącym po rzece. Chciałem zawrócić i nie konfrontować się z dziewczyną, ale uznałem, że jej towarzystwo będzie trochę bardziej znośne niż Clary. Stanąłem w wejściu do altanki i oparłem się bokiem o jeden z słupów. Nadal nie zorientowała się, że stałem kilka metrów za nią. Szybko przeskanowałem jej strój. Miała na sobie ciemnozieloną satynową sukienkę na ramiączkach, która sięgała za kolana. Oprócz tego dostrzegłem na jej stopach białe sportowe buty.
Cóż, cała Martin.
— Chyba zapomniałaś o butach — sarknąłem, zakładając ręce na torsie.
Dziewczyna odwróciła się w moją stronę, przez co jej falujące włosy opadły na jej ramię. Jej makijaż, mimo że dość lekki, prezentował się nienagannie. Wyglądała na lekko zaskoczoną, ale po chili ciężko westchnęła.
— Chyba zapomniałeś o tym, że cię nie lubię i nie chcę z tobą rozmawiać — odrzekła, sztucznie się przy tym uśmiechając.
Ruszyłem w jej stronę, nie przejmując się jej zdziwionym wyrazem twarzy. Oparłem swoje łokcie na wysokim płocie przynależącym do altanki, a z kieszeni wyciągnąłem papierosy.
Wystawiłem w jej stronę paczkę, ale stanowczo pokręciła głową.
— Nadal nie palę.
— Nadal mnie to nie obchodzi. — Wzruszyłem ramionami, czym jeszcze bardziej ją zirytowałem.
Pomiędzy nami nastała niezręczna cisza, której żadne nie chciało przerwać jako pierwsze. W końcu odwróciłem głowę w jej stronę, przez co zmierzyłem się z jej spojrzeniem. Wyglądała na zakłopotaną, ponieważ staliśmy zbyt blisko siebie.
— Ładne włosy — rzuciłem w końcu, nie bardzo wiedząc co innego mógłbym powiedzieć. W zasadzie to nie musiałem mówić nic, ale ta cisza jakoś mnie dobijała.
— Dzięki — powiedziała, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Jednak chwilę później znowu spojrzała na rzekę przed sobą. — Twoje są beznadziejne.
— Suka — prychnąłem rozbawiony. O dziwo w tamtej chwili nie byłem na nią zły. Oczywiście nadal była moim największym wrogiem zaraz po szczurach.
— Byłam nazywana gorszymi rzeczami przez lepszych ludzi.
— To znaczy? — zapytałem z kpiną, zaciągając się papierosem.
Blondynka ponownie na mnie spojrzała. Tym razem na jej twarzy malowało się zacięcie. Przypuszczam, że właśnie planowała zamach na moje życie.
— To znaczy, że jesteś nic nieznaczącym nietoperzem, a twoje słowa nie mają dla mnie żadnego znaczenia — powiedziała z uśmiechem.
Również się uśmiechnąłem, spoglądając na nią z pewną rezerwą.
— Tak? — spytałem, unosząc do góry jedną z brwi. — To dlaczego za każdym razem, gdy ten nic nieznaczący nietoperz pojawia się obok ciebie, to cała się spinasz i rumienisz? — Przegryzłem wargę, widząc, że blondynka nerwowo wbija palce w płot.
— Z obrzydzenia — stwierdziła od razu. — No wiesz, taka reakcja obronna organizmu.
Postanowiłem zagrać z nią w mała grę i z satysfakcją oglądać jak się łamie. Byłem w tym mistrzem.
— Czyli jestem ci zupełnie obojętny? — spytałem, siląc się na to, aby mój głos brzmiał aksamitnie i ciepło, ponieważ zawsze wprawiało ją to w zakłopotanie.
— Zupełnie — odparła z lekkim uśmiechem.
— Więc zgodzisz się na to, żebym zaprosił cię do tańca? — spytałem, prostując się i gasząc papierosa na płocie. — Byłbym zaszczycony.
A tak serio to nie, ale znam twoje słabe punkty. W zasadzie to największym jestem ja.
Być może nie grałem czysto, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że nadal żywiła do mnie jakieś uczucia, więc mogłem się nią trochę pobawić.
— Nie? — Zrobiła obrzydzoną minę.
O nie, tak się nie będziemy bawić.
— Martin, kurwa, czemu ty musisz być taka problematyczna? No ja pierdolę — burknąłem, powracając do swojego normalnego tonu.
— Ja? Problematyczna? — warknęła wściekle. — Czego ty ode mnie w ogóle chcesz, psychopato? Idź poszukać się w innym stanie i się odpierdol.
— Chcę z tobą zatańczyć — Moja irytacja ciągle rosła.
— A ja nie chcę!
— Chcesz!
— Nie, kurwa, nie chcę!
Nie wytrzymam. Trzeba zmienić taktykę, natychmiast!
— Czyż nie byłem dla ciebie obojętny? Twoja reakcja świadczy o czymś innym — rzuciłem z ironią. Na szczęście podziałało to na dziewczynę, ponieważ jedynie przewróciła oczami. Wystawiłem w jej stronę odblokowany telefon. — Możesz nawet wybrać piosenkę. Widzisz jaki dobroduszny jestem? To jest chyba dzień dobroci dla zwierząt.
Wściekła blondynka wyrwała z moich rąk urządzenie i coś na nim poklikała. Potem odłożyła go na płot. Chwilę później do moich uszu dotarły dźwięki Dreams.
Now here you go again
You say you want your freedom
Well who am I to keep you down
Wystawiłem w jej stronę dłoń, która od razu przyjęła. Sprawnym ruchem przyciągnąłem ją do siebie. Ułożyłem dłonie na jej talii, przez co dziewczyna położyła swoje na swoim torsie. Zacząłem powoli kołysać nas do rytmu piosenki.
— Czemu akurat ta piosenka?
— Bo idealnie mi do ciebie pasuje. — Lekko się uśmiechnęła. — Uważnie słuchaj dźwięku swojej samotności i śnij o tym co miałeś i czego już nigdy nie będziesz mieć.
But listen carefully to the sound
Of your loneliness
Like a heartbeat.. drives you mad
In the stillness of remembering what you had And what you lost...
And what you had...
And what you lost
— Poetycko, Martin — odparłem z uznaniem. — Jednak zapewniam, że wcale nie śnisz mi się po nocach.
Przyciągnąłem ją jeszcze bliżej, co wzbudziło w niej większy dyskomfort. Musiałem przyznać, że jej dotyk był przyjemny. Kiedy kolejny raz zerknęła mi w oczy, znowu poczułem to dziwne uczucie, którego doświadczyłem w antykwariacie.
Now here I go again, I see the crystal visions
I keep my visions to myself
Its only me
Who wants to wrap around your dreams and... Have you any dreams youd like to sell?
Szybko się otrząsnąłem i powróciłem do rzeczywistości. Musiałem sobie ją jakoś owinąć wokół palca. Nieznacznie zbliżyłem swoją twarz do jej twarzy, rozkoszując się przy tym jej przyjemnymi perfumami. Bez zastanowienia pochyliłem się nad nią i złożyłem pocałunek na jej szyi.
Dziewczyna lekko się wzdrygnęła, ale mnie nie odepchnęła. Dlatego też postanowiłem się nie zatrzymywać i zaczął całować jej szyję nieco intensywniej. Blondynka nieznacznie odchyliła głowę do tyłu, podczas gdy ja przeniosłem swoje usta trochę wyżej. Swoje drobne dłonie ułożyła na mojej szyi, przez co przez moje ciało przeszły przyjemne dreszcze. W międzyczasie zassałem skórę obok jej szczęki, pozostawiając na niej widoczny ślad, którego tak prędko się nie pozbędzie. Potem przeniosłem swoje ust na jej szczękę nieopodal ucha.
Cicho się roześmiałem, czym zapewne zrujnowałem całą tę chwilę. Zbliżyłem usta do jej ucha, po czym wyszeptałem:
— Dwa do zera, Martin.
Nie musiałem długi czekać na odpowiedź, ponieważ jej ręka głośno odbiła się o mój policzek. Moja głowa mimowolnie skrzywiła się na bok. Czułem ogromną satysfakcję, w związku z czym w ogóle nie przejąłem się lekkim pieczeniem.
— Jak mu przyjebała.
Oboje odwróciliśmy się w stronę rozbawionej Rosalyn i zszokowanej Clary. Stały tuż przy wejściu do altanki. Nie wiem ile dokładnie widziały, ale byłem w ciemnej dupie.
Czy one naprawdę widziały jak migdale się z przekąską? Boże, miej w opiece swojego marnotrawnego syna. On nie wiedział co czyni.
— Wiedziałam, że Naley nie może trzymać łap przy sobie.
Od razu zmierzyłem brunetkę poważnym spojrzeniem, jednak wcale się tym nie przejęła. Przepraszam bardzo, ale kiedy dokładnie ominąłem moment, w którym zaczęła nas ze sobą shipować?
— Czy ktoś mi... wyjaśni? — Clara wydawała się cholernie zszokowana tym, co właśnie miało tutaj miejsce. W sumie to też bym się zdziwił, gdybym zobaczył ją w objęciach Scotta.
Na chuj ci mózg, skoro nie umiesz go używać?
Musiałem się zgodzić ze swoją podświadomością. Chwila, czy to, że ciągle słyszę w głowie drugi głos jest w pełni normalne?
Spojrzałem na Rosalyn wzrokiem pełnym nadziei. Musiała coś zrobić. Cokolwiek. Musiała mnie stąd zabrać.
— Dzwonił Alfie — odrzekła i uniosła do góry swój telefon.
Mam nadzieję, że to blef, bo naprawdę nie chę dawać mu podwyżki.
Skinąłem głową i ruszyłem w stronę wampirzycy, zostawiajac za sobą skołowane dziewczyny. Zatrzymaliśmy się dopiero kilkaset metrów dalej. Przez całą drogę Rosalyn niemal umierała ze śmiechu. W końcu przystanęliśmy przy jednym z drzew.
— Dzięki za ratunek — odparłem w końcu, nerwowo opierając się o drzewo za mną. Dziewczyna nagle spoważniała. — Co?
— Bo Alfie faktycznie dzwonił. Boję się, że ci się to nie spodoba.
Babo, prawie przelizałem się ze swoją była na twoich oczach. Już naprawdę niczym więcej mnie nie zaskoczysz.
— Mów. — Nie siliłem się na żadne podchody. Chciałem wiedzieć na czym stoję.
— W hangarze nie jest zbyt wesoło. Po śmierci Bruce'a wszystko się rozpieprzyło. Aktualnie chcą cię chyba zabić — odrzekła na jednym wdechu. W odpowiedzi skinąłem głową. — Ale nie wiedzą, gdzie mieszkasz, więc jesteś bezpieczny.
Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie. Odbiłem się od drzewa i wykonałem kilka kroków w przód. Gdy Rosalyn nawet nie drgnęła, wydałem z siebie głośne westchnięcie.
— Do auta — zarządziłem.
— Gdzie jedziemy?
— Do hangaru.
— Nate! — krzyknęła zaskoczona moją reakcją. — Ich jest tam z trzydzieści! To jest jak jebana wyprawa krzyżowa!
Na moje usta mimowolnie wpłynął uśmiech.
— Więc jedziemy odbić Jerozolimę. — Po moich słowach Rosalyn wydawała się jeszcze bardziej skołowana niż dotychczas. — Rusz dupę, Rosalyn. Jedziemy dokonać masowego morderstwa. Za trzy godziny muszę wrócić do pracy.
— Dlaczego ty tak rżysz? — Uderzyła mnie w ramię, gdy wsiadaliśmy do samochodu. — Jedziemy na pewną śmierć, a ty rżniesz głupa! Co cię tak śmieszy?
— To, że myślą, że ich marna trzydziestka ma jakąkolwiek szansę pokonać Nathana Bloodwortha.
Gdy wjechałem na ulicę, przyspieszyłem prawie do maksymalnej prędkości.
Być może mieliby jakiekolwiek szanse z Nathanem D'Abernonem, ale na pewno nie z Bloodworthem.
Z nim nawet sam nie mam żadnych szans.
*****
Będę wdzięczna jeżeli zostawisz coś po sobie!!! Akutualnie potrzebuje motywacji haha
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro