Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

21. Znaki

Wrzucam 21 rozdział, bo utknęłam na 20 (ale spokojnie 20 w ogóle nie wpływa na obecną fabułę, bo to są przygody Nathana sprzed kilku lat) więc w najbliższym czasie wrzucę też 20, ale chcę w końcu ruszyć z pisaniem i skończyć drugi tom. Który z pewnością będzie mieć więcej rozdziałów niż 30, bo pomysłów mam za dużo😭


Kiedy pierwszy raz spojrzałem w oczy Florence, nie przypuszczałem, że ta staruszka będzie mieć w sobie tyle energii. Fakt, wyglądała niepozornie, nawet bardzo. Kryla jednak w sobie coś dziwnego. Coś, czego nie sposób opisać. Być może chodziło o to, że swoim usposobieniem do życia przypominała bardziej szefa gangu zbuntowanych babć, niż niepozorną starszą panią. Byłem pewny tylko dwóch rzeczy.

Pierwsza była bardzo banalna. Wiedziałem, że planowała, aby urodziny Haley były niepowtarzalne. Odnosiłem wrażenie, iż chciała, żeby wszystko było koniecznie dopięte na ostatni guzik. Nie wiedziałem, co według niej było owym ostatnim guzikiem, ale przypuszczałam, że kobieta nie zamierza się z tym pieprzyć. Wszystko koniecznie musiało być z pompą. Pytasz – ale z jaką pompą? A chuj ją tam wie. Balem się tylko jednego — że niewinna impreza urodzinowa skończy się wojną gangu staruszek czy cokolwiek w ten deseń.

Moje życie od zawsze było dziwne, ale ostatnio to już ostro przesadzało. Musiałem w końcu zrobić swoje rozliczenie. Co udało mi się w ostatnim czasie osiągnąć? A co znowu spierdoliłem? Niewątpliwie byłem w naprawdę dziwnym miejscu w swoim życiu. Miałem psa, którego dosłownie znalazłem na śmietniku. Bawiłem się w jakiś bar, chociaż już sam nawet nie wiem, czy chciałem się w to bawić. Czego ja w ogóle chciałem od życia? Czy chciałem czegokolwiek? Nie no, czegoś na pewno chciałem. Ale czy na pewno? Chyba byłem w kropce. I chyba nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Jakim cudem skończyłem w tym miejscu, w którym znajdowałem się obecnie?

Ogarnij się, Bloodworth. Weź leki. Albo się napij. Cokolwiek. Ale może nie łącz tych obu rzeczy na raz, bo inaczej skończysz jak podczas pamiętnej nocy w Nebrasce w siedemdziesiątym dziewiątym.

Wracając do drugiej rzeczy, której byłem pewny — chyba chodziło o fakt, że przerażała mnie wizja tego, że mam zrobić coś dobrego dla Martin. Przecież ja jej w ogóle nie lubiłem. I nawet nie akceptowałem!

Chryste, jaki ja jestem pojebany.

Chyba znowu przechodziłem jakiś kryzys. Na początku nie miałem pojęcia, czego mógł dotyczyć, ale potem szybko zrozumiałem. Prawdopobnie nie wiedziałem, co dalej chciałbym robić w swoim życiu. Jeszcze kilka miesięcy temu żyłem, tam gdzie żyłem i robiłem, to co robiłem. Zabijałem i sprawiało mi to przyjemność. Dlaczego nawet na to nie miałem teraz ochoty? Musiałem jakoś znieść ten okres przejściowy i rzucić się w wir obowiązków.

Z westchnięciem spojrzałem na masywne drzwi, które prowadziły do sali balowej. Miałem szczęście, że Collins postanowił zapierdalać w pracy jak za trzech. Naobiecywałem mu niewiadomo czego, ale i tak doskonale wiedział, że gówno z tego dostanie. Może jakąś sympatyczną paczkę na święta za to, że jest pracownikiem miesiąca. Dobrze, że miałem tylko jednego pracownika. Dzięki temu, że przejął moje obowiązki w tym tygodniu, mogłem na spokojnie zająć się organizacją urodzin dla dziewczyny, której nawet nie lubiłem. I w związku z tym, że tak bardzo jej nie lubiłem, zaangażowałem się w to tak bardzo, jak tylko mogłem.

Razem z Theo, Rosalyn i Clarą sprzątaliśmy w sali, która prawdopodobnie ostatni raz była użytkowana w latach dziewięćdziesiątych. Po kilku dniach pracy musiałem przyznać, że wyglądała znacznie lepiej, niż ostatnio. Przynajmniej nie była zagracona jak sam skurwysyn.

— No ile można na ciebie czekać, kochaniutki! — wykrzyczała radośnie Florence, kiedy po chwili w końcu przekroczyłem próg sali wraz z Theodorem i Rosalyn. Kobieta od razu kiwnęła głową w stronę jednego końca pomieszczenia. A kiedy dostrzegłem mieszczący się w nim fortepian, uśmiechnąłem się pod nosem. Florence musiała natychmiast wyłapać moją reakcję, gdyż z jej ust uleciało cicho parsknięcie. — Byłam pewna, że ci się spodoba!

Mimowolnie w mojej głowie pojawiło się pewne wspomnienie związane z fortepianem. Nie chciałem do tego wracać, ale coś wewnątrz mnie zmusiło mnie do tych obrzydliwych przemyśleń.

Oh simple thing where have you gone?
I'm getting older and I need something to rely on

Szybko jednak powróciłem do rzeczywistości. Cieszyłem się, że niektóre wspomnienia pozostały tylko wspomnieniami.

— Jak wam się udało to tutaj teleportować? — zakpiła Rosalyn.

No właśnie — jak?

Miałem wrażenie, że Florence w jednej chwili oblały zimne poty. A gdy przyłożyła dłonie do skroni i nerwowo zaczęła je masować, wiedziałem, że ciemnowłosa wywołała burzę.

— To?! Jakie to? To jest C. Bechstein, na litość boską!

D 282 — dodałem z zachwytem.

Być może Theodorowi i Rosalyn niewiele to mówiło, jednak mi owszem. Skurwysyny z domu samotnej starości mają rozmach.

No i co z tym pianinem jest nie tak? — Rosalyn uniosła w górę jedną z brwi, nonszalancko opierając się o pobliską ścianę.

— Pianinem?! — wydukała Florence, a jej oddech stawał się coraz bardziej płytki. — Nathanie, daj mi rękę, chyba mam zawał.

Sam miałem ochotę odwrócić się na pięcie i jak najszybciej stamtąd wyjść. I nie wracać.

Pianino, które stało kilkanaście metrów od nas kosztowało dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale nie tylko cena zwalała w nóg. Dla fanatyka fortepianów, jakim bywałem od czasu do czasu, D 282 był świętym Graalem. Rozumiałem, że niektórzy mogli nie być w tym obeznani, ale, kurwa, serio? Pianino?

Podczas gdy Florence mierzyła ciężkim spojrzeniem znudzoną Rosalyn, a Theodor był zbyt zajęty pisaniem z Vincentem, żeby zauważyć, że znalazł się w samym centrum apokalipsy, wykonałem kilka pewnych kroków naprzód. A gdy usiadłem na drewnianym stołku obitym czarną skórą, uśmiech znowu zawitał na mojej twarzy. Niby prosta rzeczy, niby tylko ćwierć bańki, a jak cieszy człowieka!

I w tamtym momencie w mojej głowie zrodził się pewien pomysł. Może nie był zbyt wyszukany, a może i nawet był zbyt banalny, ale doskonale wiedziałem, co mogę zrobić z tym sprzętem.


*****

W czwartek wieczorem nie marzyłem o niczym więcej, niż o zimnej szkockiej. Znaczy w sumie to zawsze o niej marzyłem, ale wtedy to jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Przetarłem swoje zmęczone oczy, orientując się, że w barze siedziały wtedy może z dwie osoby. Rosalyn pilnowała psa, Collins pilnował Clary, a ja pilnowałem siebie, żeby jeszcze bardziej mnie nic nie popierdoliło. Z głośników wydobywała się jakaś cicha rockowa muzyka, która zagłuszała moje skołatane myśli. Przekląłem pod nosem, gdy przypadkowo zrzuciłem z lady mała choinkę. Natychmiast się po nią schyliłem, a kiedy znowu się wyprostowałem, do moich nozdrzy dotarł pewien nieprzyjemny zapach. Zapach zwiastujący kłopoty. KŁOPOTY.

Huragan Ryle wpadł do mojego baru, uprzednio nie dając o sobie żadnych znaków. Nie zwiastowali go w telewizji, lokalnej prasie czy nawet jako ogłoszenie na słupie.

Mój oponent czuł się chyba zbyt pewnie. Z zaciętym uśmiechem usiadł przed ladą i wskazał głową na butelkę szkockiej stojącą obok mnie. Co on sobie myślał? Że jestem byle kelnerem, który zaraz mu jej poleje? Skurwiel dobrze myślał. Już po chwili szklanka napełniła się rudawym trunkiem. Wbił w nią swoje palce, po czym posłał mi kolejny kpiący uśmiech.

— Wiesz po co tu przyszedłem? — zapytał w końcu, w międzyczasie upijając spory łyk. Gdy odpowiedziała mu głucha cisza, jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej zacięte. — Powiedzmy, że w moich kręgach nie tyka się zajętych rzeczy. Nie bez mojej wiedzy.

Nie wytrzymam.

— W jakich, kurwa, kręgach? — prychnąłem z rozbawionymi iskierkami w oczach. Serio nie wytrzymałem.

Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.

Po tych słowach nie wytrzymałem jeszcze bardziej. Głośno się roześmiałem, po czym sam polałem sobie szkockiej do szklanki.

Ryle był zabawny. Z twarzy nie przypominał kompletnie nikogo, może tylko frajera, któremu stary skonfiskował koks sprzed nosa. Mimo że go nie znałem, przypuszczałem, że był większym skurwielem ode mnie. Czy to jest w ogóle możliwe?

Nie wiem, czego ode mnie chciał i po co w ogóle tutaj przyszedł. Przecież już od dawna nic nie łączyło go z Martin. Mnie w sumie też. Chyba że wzajemna nienawiść. W każdym razie nie chciałem grać w jego gierki ani nie zamierzałem dać mu się sprowokować. Znaczy pewnie i tak to zrobię.

Załatwimy to po męskuoznajmił, opróżniając przy tym szklankę.

Na chwilę zawiesiłem oko na jego rękach. Całe były pokryte tatuażami, dokładnie tak jak jego szyja. Jako największy przeciwnik tatuaży, patrzyłem na to z pobłażaniem. Dodawały mu plus dziesięć punktów do wyglądu rasowego narkomana.

— Ale co ty chcesz? — rzuciłem ze znużeniem. — Ten pociąg już dawno odjechał, mój drogi. Musisz się z tym pogodzić. Albo wiesz co? — dodałem, na co w konsternacji uniósł jedną brew. — Albo możesz po prostu spierdalać. Ale to tak ewentualnie, do niczego nie namawiam.

— Myślisz, że to robi na mnie jakiekolwiek wrażenie?

Od razu uniosłem ręce w geście obronnym.

— W żadnym wypadku. Dobra — burknąłem, zerkając na zegarek mieszczący się na mojej ręce — pora na ciebie. Serio spierdalaj.

Mój oponent chyba nie zamierzał kulturalnie opuścić budynku. Rozjebał się na krześle jeszcze bardziej, przez co mimowolnie wywróciłem oczami. Sam nie wiedziałem, co irytowało mnie w nim najbardziej. Czy może ten jego kpiący uśmiech? Czy może fakt, że zadarł z niewłaściwym przeciwnikiem?

— Widzimy się jutro pod starą fabryką przy rezerwacie. Wyścig zaczyna się o jedenastej, więc bądź wcześniej.

Słucham? Dopiero po dobrych kilku sekundach zrozumiałem, o co mu chodzi. Ten śmiertelny śmieć był znany z tego, że ścigał się w nielegalnych wyścigach, podczas gdy jedna połowa policji z Vancouver miała związane ręce, bo był synem jakiegoś kutasa, który postanowił pobawić się w prokuratora. Druga połowa udawała, że coś z tym robi, ale wychodziło im to jak zawsze.

Nigdy nie byłem fanem szybkich samochodów, wyścigów czy innych tego typu rzeczy. Wolałem raczej nieco bardziej spokojne zajęcia, typu zbrodnie masowe przeciwko ludzkości czy innego rodzaju ludobójstwa.

— Niby czemu uważasz, że wezmę w tym udział? — zapytałem z kpiną, opierając się o ladę barową. W tamtej chwili odległość między nami zmniejszyła się jeszcze bardziej. Byłem w stanie doskonale dostrzec zieleń jego tęczówek, a do moich nozdrzy intensywniej dotarł zapach chłopaka.

— Nie masz wyboru, plastusiu.

— Jaki będę mieć w tym interes?

— Powiedzmy, że odczepię się od twojej szmaty. Przynajmniej na jakiś czas.

Gdybym chciał, to zapewne dwie sekundy później przegryzłbym mu tętnicę szyjną. Ale czy właśnie tego chciałem? Być może potrzebowałem małej odskoczni od spraw, które zaprzątały mi głowę. Może powinienem przyjść jego propozycję? W sumie to, co mi szkodziło? I tak nie groziło mi rozwalenie się na zakręcie, bo moja nieśmiertelność znacznie mi to utrudniała. A przy dobrych wiatrach to on mógł skończyć na drzewie. Mocno trzymałem za niego kciuki!

Chłopak wystawił w moją stronę dłoń, którą zapewne miałem uścisnąć. Nie chciałem jednak upadać tak nisko, dlatego po prostu skinąłem głową. Chyba nie spodziewał się tego, że przyjmę jego propozycję. Chyba też się tego nie spodziewałem. Odjebałem w życiu wiele dziwnych akcji, które zapewne przewyższały kilkukrotnie jakiś kretyński wyścig, natomiast nie zamierzałem na tym poprzestawać.

Czułem, że żyłem, dopiero w chwili, gdy próbowałem czegoś nowego. Zrobiłem w swoim życiu wiele dziwnych rzeczy. Przede wszystkim podróżowałem, poznałem inne kultury, języki oraz tradycje. Często czułem, że już nic ciekawego nie może spotkać mnie w życiu. Chyba wszystko zaczynało mi się już powoli nudzić.

— Tylko się nie spóźnij — dodał po chwili, po czym wstał z miejsca i skierował się do wyjścia.

Tylko się nie zesraj.

Nie byłem pewny, czy Haley Martin spodoba się ten pomysł, ale gdzieś po drodze uświadomiłem sobie, że jej zdanie w ogóle mnie nie obchodziło. Nie robiłem tego dla niej i zapewne bym na to nie poszedł, gdyby nie fakt, że serio chciałem znowu coś poczuć. Jakąkolwiek adrenalinę. Nieśmiertelność była przereklamowana.

Stwierdziłem, że skoro i tak praktycznie nikogo nie było w barze, mogłem bez żadnych skrupułów zaszyć się na zapleczu i trochę tam ogarnąć. Na metalowych półkach nadal znajdowały się porozrzucane książki, z którymi zupełnie nie wiedziałem, co mógłbym zrobić. Kurzyły się na nich od kilku miesięcy, a ja zupełnie nie mogłem znaleźć dla nich miejsca.

Uniosłem w górę jedną z brwi, gdy usłyszałem bliżej nieokreślony zgrzyt. Prędko obejrzałem się za siebie, jednak nie dostrzegłem nic, co mogłoby mnie zaniepokoić. Być może zaczynałem popadać w jakąś dziwną paranoję. Albo byłem zbyt przemęczony. To też miałoby jakiś sens.

Potem do moich uszu dotarł kolejny specyficzny dźwięk, którego nie byłem w stanie jakkolwiek sklasyfikować. Było to coś na kształt pęknięcia. Może moja paranoja nie była nieuzasadniona? Znowu to zignorowałem. Ale do czasu. Do czasu aż pęknięcie nie przerodziło się w trzask, a małe lustro wiszące na ścianie nie roztrzaskało się na drobne kawałki. Momentalnie przeniosłem swój wzrok na odłamki szkła, które pokryły podłogę. Czy powinienem się tym przejąć? Czy może zbagatelizować? Prędko kucnąłem, aby pochwycić w dłoń jeden z odłamków. Nie był zbyt duży, miał zaostrzone krawędzie i wyglądał dość pospolicie. W tamtej chwili nie miałem podstaw do tego, żeby jakoś bardziej się tym przejąć. Zbagatelizowałem.

Kolejny raz zignorowałem dziwne zjawiska, które działy się wokół mnie. I kolejny raz okazało się to moim ogromnym błędem. Ale o tym miałem przekonać się dopiero za jakiś czas. Jak się później okazało — to wydarzenie było początkiem końca. I mimo że w tamtej chwili nic nie zwiastowało owego końca, nadciągał on wielkimi krokami i już niebawem miał zasiać całkowite spustoszenie.

*****

W piątek rano miałem sporo rzeczy na głowie. Przede wszystkim musiałem siedzieć w barze, bo czekała mnie dostawa. Potem umówiłem się z Rosalyn i Clarą na ostatnie porządki w sali przed balem. Wieczorem miał odbyć się wyścig, na który nie byłem w ogóle mentalnie przygotowany, ale i tak wiedziałem, że rozpierdolę tego idiotę niezależnie od okoliczności.

Podwinąłem rękawy swojej ciemnozielonej koszuli, aby sięgały mi za łokcie, po czym z trudem nachyliłem się nad jednym z kartonów. Sam nawet nie wiem, czemu wydawałem przy tym tak przesadzone jęki. Być może dopadł mnie jakiś kryzys? Może osteoporoza lub inne gówno? A może po prostu powinienem pojebać to wszystko, rozłożyć się na jakimś leżaku na Hawajach i zapomnieć o całym świecie?

Moje wewnętrznie pierdolenie przerwał odgłos otwieranych drzwi. Ze znużeniem uniosłem głowę, odrywając się od poprzedniego zajęcia. Miałem już dość wszystkiego i wszystkich, i naprawdę nie miałem ochoty na kolejne interakcje z ludźmi. Do czasu. Do czasu, aż spostrzegłem, że przez próg przeszła zakonnica. Mimowolnie na mojej twarzy pojawił się zadziorny uśmiech.

Kobieta wykonała kilka kroków w moją stronę, aż w końcu usiadła przed ladą na wysokim krześle. W międzyczasie zdążyła oglądnąć się za siebie z dwanaście razy. Gdy z ulgą zorientowała się, że byliśmy sami, nieco się rozluźniła. Skorzystałem z okazji i przesunąłem w jej kierunku pustą szklankę, do której nalałem pierwszej lepszej szkockiej.

— Niestety nie mam wina mszalnego, ale podobnie kopie.

Ciemnowłosa uniosła głowę w górę i przymknęła powieki.

— Boże, dopomóż — rzuciła z westchnięciem.

— Ale jego w to nie mieszajmy, pracuję dla konkurencji. Chociaż w sumie to nie do końca — urwałem, aby przechylić głowę w bok i dokładnie przeanalizować jej zmartwioną twarz. — Jestem swoim własnym szefem.

— Nie przyszłam tutaj pić — odparła po chwili. Czułem, że mój uśmiech wprawiał ją w zakłopotanie, co niezmiernie mnie cieszyło. Kobieta próbowała uciekać wzrokiem, ale gdy w jednej chwili natrafiła na ciężar mojego spojrzenia, jeszcze bardziej się spięła. Po chwili jednak odchrząknęła. — Przyszłam tutaj, ponieważ mam prośbę.

Z ciągle rosnącym uśmiechem odbiłem się od lady, następnie ją obszedłem i stanąłem obok zdezorientowanej kobiety. Nonszalancko oparłem się o drewnianą płytę, podczas gdy zakonnica zapewnię rozmyślała nad tym, jakim cudem znalazła się w norze samego szatana. No prawie szatana, bo sam szatan był przereklamowany.

— Nie ma problemu, siostro. Jestem cały do twojej dyspozycji, tylko nie mamy za dużo czasu.

— Naprawdę? — W jej oczach niemal rozbłysły iskierki.

Szalenie interesujący rozwój sytuacji.

— Naprawdę, nie musisz się o nic martwić — burknąłem, po czym wskazałem na siebie dłonią. — Ciało Boże w ciebie włożę.

Policzki zakonnicy natychmiast oblał sporych rozmiarów rumieniec, co wprawiło mnie w jeszcze większe rozbawienie. Uwielbiałem w tak bezwstydny sposób pogrywać z ludźmi. Kobieta ukryła twarz w dłoniach, po czym ciężko odetchnęła. Moja postawa wyrażała za to przesadną pewność siebie. Z resztą jak zawsze.

Młoda zakonnica dopiero po chwili zdołała dojść do siebie.

— Czy możemy normalnie porozmawiać?

— Jasne — skinąłem głową, a następnie wróciłem na swoje poprzednie miejsce. Gdy w końcu przecięliśmy się spojrzeniami, znowu posłałem jej zaczepny uśmiech. — Jednakże moja propozycja nadal będzie aktualna.

— Słyszałam, że zajmujesz się dziwnymi sprawami — rzuciła, całkowicie ignorując moją zaczepkę.

— Tak, trochę tego jest. Wędkowanie zalicza się do dziwnych rzeczy? Jeżeli tak, to nie mam sobie równych. Najważniejsze jest to, żeby rybka złapała haczyk. — Przeskanowałem ciało zakonnicy ukryte pod ciemnym materiałem, po czym ponownie wzrokiem wróciłem do jej twarzy. — Ta rybka chyba złapała przynętę.

— W kościele ostatnio dzieją się dziwne rzeczy, ale ksiądz Mark w ogóle się tym nie przejmuje — burknęła, kolejny raz ignorując moją odzywkę. Wstała z miejsca i z westchnięciem zaczęła się kręcić po opustoszałym barze. — Powiedzmy, że to trwa już trzeci tydzień. Na początku były to małe znaki. Któregoś dnia zgasły wszystkie świece, innego organy zaczęły samoistnie wygrywać pojedyncze nuty. Ksiądz Mark zwalał winę na wiatr lub przestarzałe klawisze czy inne mechanizmy. Ale coś mi tutaj nie grało.

Żyłem na tym świecie już kilka lat, jednak nigdy bym nie przypuszczał, że znajdę się w samym środku jakiegoś kościelnego spisku. Sam nie negowałem istnienia Boga, bo doskonale wiedziałem, że siedział tam gdzieś na jednej z chmur i prawdopodobnie codziennie załamywał się moją postawą. Jednak nigdy nie wybierałem go jako swojego sprzymierzeńca, ponieważ sam znajdowałem się raczej po drugiej stronie mocy.

Nie wiedziałem skąd mnie znała i czego właściwie ode mnie oczekiwała, ale postanowiłem jej nie przerywać i wysłuchać tego, co ma mi do powiedzenia.

— Jestem pewna, że chodzi o złe moce. To nie może być coś czystego. Nikt nie chce mi wierzyć i wszyscy uważają, że przesadzam, ale ja wiem swoje. — W końcu przystanęła w miejscu, aby kolejny raz na mnie spojrzeć. — Ktoś na mieście powiedział, że pewien ekscentryczny właściciel baru bardzo interesuje się takimi kwestiami. Postanowiłam przyjść i poprosić o pomoc. Nie mam wiele, ale mogę ci dać ostatnie pieniądze, które mam.

— Nie chcę żadnych pieniędzy — uciąłem. Westchnąłem, po czym nastała chwila ciszy. Musiałem się trochę nad tym zastanowić. I tak miałem już dużo rzeczy na głowie, więc nie chciałem plątać się w kolejne. — Nie wiem, co mam ci powiedzieć. To nie jest moja sprawa i średnio interesują mnie problemy kobiety w tak brzydkiej sukience.

Serio była brzydka.

Wiem, że proszę o wiele, ale mam przeczucie, że coś jest nie tak. Jeżeli sama się tym nie zajmę, to ksiądz Mark nic z tym nie zrobi. Nie przyszłam do tego baru z własnej woli i uwierz, że gdybym miała wybór, to bym tego nie zrobiła — dodała oschle.

— Miałaś wybór. Mogłaś przestać dramatyzować i skupić się na czymś innym. Naprawdę myślisz, że gasnące świeczki są powodem do jakiegokolwiek niepokoju? Jesteś przewrażliwiona i tyle. Ten facet w sukience ma rację i lepiej go posłuchaj.

— Sutannie — przeciągle westchnęła, poprawiając mnie. — To też jest twój interes.

— Doprawdy? — prychnąłem, unosząc w górę jedną z brwi. — W którym momencie to jest mój interes?

— Raczej nikt nie chce, żeby w jego mieście pojawiły się złe moce.

Najgorsze było to, że znałem takiego jednego, który by tym wcale nie pogardził. Nazywał się Nathan Bloodworth, był chamem, psychopatą i mordercą.

— Czemu nie zwrócisz się z tym do kogoś wyżej?

— Bo nikt mnie nie posłucha. Proszę tylko o jedno i nie wymagam od ciebie niczego więcej. Pojedź tam ze mną i sprawdź.

— A czy to przypadkiem nie kłóci się, no nie wiem — wydałem z siebie kolejne parsknięcie — z twoją wiarą? Dlaczego wierzysz w to, że mógłbym ci pomóc?

— Jak mówiłam – wiele o tobie słyszałam. Poza tym mam coś jeszcze, co może cię zainteresować. — Nic więcej nie dodając, sięgnęła dłonią do skórzanej torby, która zwisała z jej ramienia. Trochę w niej poszperała, ale po chwili wyciągnęła z niej kilka zdjęć. Wyglądały na zrobione starym polaroidem. Momentalnie wcisnęła mi je do rąk. — Naprawdę uważasz, że to o niczym nie świadczy?

Na fotografii widniał jakiś symbol wyryty w podłodze. Był mały i zapewne na pierwszy rzut oka nikt specjalnie by się tym nie przejął, ponieważ wyglądał jak zarysowanie. Jednak gdy nieco dłużej mu się przyjrzałem, dostrzegłem w nim coś niepokojącego. Ciężko było mi zrozumieć, co mógł oznaczać, ale wyglądał na jakiś znak runiczny. Tworzyło go kilka kresek i zawijasów, ale nie byłem w stanie jakkolwiek odtworzyć ich w pamięci.

— Mam tego więcej — powiedziała, podając mi kolejne zdjęcia. Tym razem sam mogłem je przejrzeć.

Na każdym z nich widniał ten sam znak, jednak zawsze był umiejscowiony w innym miejscu. Wyglądał na dość świeży, co nieco rozbudziło moją ciekawość. Może faktycznie trafiłem w sam środek jakiejś intrygi? Tylko co powienienem z tym zrobić? No bo czemu niby miałbym się tym zainteresować? A może jednak powinienem? Sam byłem czymś niewyjaśnionym, więc każdy taki znak musiałem brać na poważnie.

Skinąłem głową w stronę drzwi, a potem ruszyłem przed siebie. Zakonnica chyba zrozumiała aluzję, bo skierowała się na zewnątrz wraz ze mną.

Wsiedliśmy do mojego auta, a potem ruszyliśmy w stronę kościoła, który mieścił się praktycznie na wylocie z miasta. Otaczały go lasy i jedynie nieliczne budynki. Miałem wrażenie, że to miejsce w nocy mogło przyprawiać o ciarki. Z resztą sam kościół również wyglądał przerażająco. Był niewielki, drewniany i wyglądał jakby naprawdę sporo przeżył. Jego ściany miały na sobie ślady zwęglenia, a dach zdawał się ledwo trzymać. Gdzieś za nim widniało jeszcze kilka innych budynków, które były w odrobinę lepszym stanie. Przyznałem jednak sam przed sobą, że jego obejście było zadbane. Świeżo przycięte krzewy pokryte warstwą białego puchu, wysokie drzewa i starannie ułożone kamienie na dróżce.

Przez noc nasypało tyle śniegu, że w głębi duszy cieszyłem się, że nie mam domu, bo gdybym miał to wszystko odśnieżać, to chyba wpierdoliłbym się pod pierwszą lepszą przejeżdżającą ciężarówkę.

W ciszy przekroczyliśmy próg kościoła, w którym byliśmy zupełnie sami. Zastanawiałem się, co mogło stać się z księdzem i resztą wesołej ferajny, ale stwierdziłem, że nawet gdyby mnie tu zauważyli, pewnie uznaliby mnie za nadgorliwego wiernego. I kurwa nie mieliby racji.

Czujesz coś? — dopytywała zakonnica podążająca zaraz za mną.

— Czuję, że moi znajomi w piekle są okropnie zawiedzeni tym, że przekroczyłem próg kościoła.

Gdyby mogli, to by mnie wydziedziczyli.

A coś poza tym?

Wzruszyłem ramionami.

— No kościół jak kościół. Nie jestem medium przecież. Ani nie jestem żadnym magikiem. W zasadzie to jest chyba zbyt trzeźwy i powinienem coś wypić. Gdzie macie wino mszalne?

— Pytałam poważnie! — warknęła oburzona.

— Ja też — skwitowałem z rezygnacją.

Nie zamierzałem czekać na polecenia od tej niezdecydowanej baby, więc postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Wzrokiem odnalazłem miejsce, w którym zostało wykonane jedno ze zdjęć i szybko się do niego zbliżyłem. Doznałem mini szoku, kiedy zauważyłem, że znak zmienił swoją formę. Tym razem kreski układały się zupełnie inaczej. Porównałem je nawet ze zdjęciem i w tamtej chwili byłem już pewny tylko jednego. Serio byłem na to zbyt trzeźwy.

Ale co ja tam w ogóle robiłem? Czy tym nie powinien zajmować się ktoś zupełnie inny? Co mnie to, kurwa, w ogóle obchodziło? Fakt, może i byłem istotą nadprzyrodzoną, ale to nie oznaczało, że od razu musiałem nieść na barkach ciężary całego świata. W swoim życiu byłem w wielu dziwnych miejscach, ale w nawiedzonym kościele jeszcze nigdy. Cholera, chyba serio schodziłem na psy.

— I jak? Co o tym myślisz?

Miałem ochotę wpierdolić ją na kolację. Czy człowiek typu kobieta jest w ogóle w stanie zamilczeć chociaż na pięć minut?

— Już wiem, co musisz zrobić — burknąłem, odwracając sie w jej stronę.

— Co takiego? To pomoże? — dopytywała z nadzieją w oczach. Natychmiast skinąłem głową.

— Musisz leżeć osiem godzin dziennie krzyżem, cztery kolejne modlić się o pokój na świecie i to powinno pomóc. Chodzi o oczyszczenie atmosfery, bo wyczuwam tutaj złe wibracje. Wiele zależy od twojej wiary, siostro. — Gdy skinęła głową, miałem ochotę wewnętrznie umrzeć. — Ponadto mam pewnego znajomego, z którym możesz się skontaktować, on powinien więcej zdziałać w tej sprawie. Poczciwy człowiek, jeżeli pomożesz mu w jego interesie, to na pewno ci to wynagrodzi. Dam ci do niego numer. Powiedz, że jesteś z mojego polecenia.

— Nie wiem, jak mam ci dziękować! — krzyknęła radośnie.

Nie ma za co, siostro. Lekko się zdziwisz, kiedy dodzwonisz się do agencji towarzyskiej.

Przyjemność po mojej stronie. — Teatralnie skłoniłem się w pasie.

Popełniłem w życiu wiele błędów i wielu z nich byłem świadomy. Najgorsze są jednak te błędy, o których nie wiemy, i z których nie wyciągamy żadnych nauczek. Potem musimy mierzyć się z ich konsekwencjami niemal przez całe życie. A ta walka wcale nie jest prosta. Nie da się cofnąć czasu ani naszych decyzji. Być może gdybym tamtego dnia potraktował tę sprawę odrobinę poważniej, nie musiałbym płacić za swoje błędy do końca życia.

Machina ruszyła. Trzepot skrzydeł motyla w Nowym Jorku wywołał burzę na zachodnim wybrzeżu.

Przenigdy nie ignoruj najmniejszych znaków, bo w przeciwnym razie — bum — efekt motyla.

*****

Właśnie wybijała dziesiąta, a ja nie miałem pojęcia, jakim cudem jeszcze nie ześwirowałem. Rosalyn nieomal nie wyjebała mnie przez balkon, kiedy dowiedziała się, że zamierzam się dzisiaj ścigać. Clara uznała mnie za idiotę, a Theodor nijak tego nie skomentował. Wcale mnie to nie zdziwiło, ponieważ to właśnie ten krwiopijca uchodził za najspokojniejszego w całej naszej rodzinie.

Z rosnącą ekscytacją podjeżdżałem pod starą fabrykę mieszącą się pośrodku niczego. Nie miałem pojęcia, jak on właściwie chciał się ze mną ścigać, ponieważ mieliśmy środek zimy, więc pogoda nikogo nie rozpieszczała. Śnieg trochę stopniał, ale zamiast niego pojawiło się wszechobecne błoto. Może i byłem nieśmiertelny, ale przynajmniej nie głupi. Nie no żart, byłem tępy jak sam skurwysyn. I chyba właśnie dlatego finalnie zdecydowałem się na ten niezbyt mądry ruch.

W końcu udało mi się zaparkować obok bordowego samochodu, który wyglądał, jakby już za dużo przeszedł w tej swojej marnej egzystencji. Nieco się zdziwiłem, kiedy spostrzegłem, ile osób chciało dzisiaj brać w tym udział. Wszędzie roiło się od porobionych nastolatków, którzy uważali nielegalne wyścigi za najlepszą rozrywkę. Z westchnięciem wysiadłem z samochodu

Im bardziej zbliżałem się do fabryki, tym dostrzegałem więcej aut zaparkowanych przy drodze. To miejsce było odosobnione, dlatego też ciężko było na nie natrafić. Kiedy w końcu mi się udało, cudem znalazłem jakieś miejsce przy zniszczonym budynku. Był stary, rozwalający się i swoją aparycją w ogóle nie zachęcał do tego, żeby do niego zajrzeć. Wszędzie walali się pijani lub naćpani śmiertelnicy, którzy oczekiwali, aż zabawa w końcu się rozpocznie. No i niebawem faktycznie miała się rozpocząć. Tylko godzina dzieliła mnie od wypieprzenia Ryle'a w kosmos.

Szczelniej otuliłem się kurtką, po czym ruszyłem do przodu. Przed sobą dostrzegłem języki ognia, które wiły się ku ciemnemu styczniowemu niebu. Ognisko było dość pokaźnych rozmiarów, a w okół niego siedziało sporo osób, których zapewne w ogóle nie znałem. W końcu zatrzymałem się kilka metrów przed największym zbiegowiskiem i nonszalancko oparłem się mur mniejszego z budynków fabryki. Skorzystałem z okazji, że nikt nie zdołał mnie jeszcze zaczepić, dlatego też wyciągnąłem z kieszeni paczkę papierosów. W pewnej chwili poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Prędko odwróciłem się w stronę osoby, która na mnie zerkała.

Wyglądał na pozór w porządku i nic go nie wyróżniało. No może poza podłużną blizną, która rozciągała się przez jego twarz. Jednak wydała się wcale go nie szpecić. Nadal wyglądał dobrze. Wydawał się okropnie skołowany tym, że mnie dostrzegł. Ja podobnie i miałem ku temu spore powody. Ostatni raz na mnie spojrzał, po czym się odwrócił i pognał w tylko sobie znanym kierunku. A ja zaraz za nim. Gdzieś po drodze wyrzuciłem niedopalonego papierosa w śnieg. Zupełnie zignorowałem Michaela Scotta, który wołał mnie gdzieś z oddali. W tamtym momencie miałem na głowie ważniejsze załatwienia.

Tajemniczy chłopak niepostrzeżenie wszedł do budynku, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Byliśmy tam zupełnie sami, ponieważ nikogo innego nie wyczułem. Kolejny raz przecięliśmy się spojrzeniami, gdy ten był już na szczycie schodów. Patrzyłem na niego z dołu w niezrozumieniu. Potem kolejny raz zniknął mi w ciemności. Nie tracąc czasu, wskoczyłem na schody i prędko pokonałem całą ich odległość. Zapewne wszedł do jednego z opuszczonych pomieszczeń, ponieważ tam kierowała mnie nietypowa woń. W końcu po kilku metrach stanąłem przed zamkniętymi drzwiami.

Kiedy przekroczyłem próg pokoju, nikogo w nim nie było. Przynajmniej na to wyglądało. W istocie — szybko przekonałem się o tym, że nie byłem sam, ponieważ w jednej chwili poczułem jak coś z olbrzymią siłą powala mnie na podłogę. Chłopak o zielonych oczach docisnął swoje ręce do mojej szyi, sprawiając, że na chwilę straciłem oddech. Szybko jednak zebrałem się w sobie i z całą siłą, jaką posiadłem, odepchnąłem go od siebie. Ten upadł na stare biurko, które od razu połamał. Jednak jego utrata przewagi nie trwała długo, bo już po kilku sekundach wstał na proste nogi i ponownie mnie zaatakował. Właśnie mierzyłem się z drugą najsilniejszą istotą nadnaturalną, jaką chodziła po ziemi i czułem, że mogę z tego wyjść lekko pokiereszowany.

Ewentualnie martwy.

Chłopak wydawał się zdziwiony, że obrażenia, które mi zadawał, nie zdołały mnie wykończyć. Robił ze mną co chciał. Przerzucał mnie przez pomieszczenie niczym worek ziemniaków, kopał, uderzał i odpierał moje ataki. W końcu gdy udało mu się kolejny raz ująć moją szyję, poczułem jak wbija w nią swoje paznokcie.

Byłem w potrzasku. Musiałem działać. Musiałem go pokonać. Ale niby jak miałem to zrobić? Nie chciałem narażać się na atak swojej furii, bo wiem, że wyrządziłaby wszystkim więcej szkody niż pożytku. Kiedy mnie dusił, wwiercał we mnie swoje spojrzenie. Zapewne zdziwiło go to, że w pewnej chwili po prostu zacząłem się śmiać, ponieważ zmarszczył brwi. W jednej chwili poluzował swój uścisk, kiedy mój śmiech stawał się głośniejszy.

— Nie rozumiem — burknął chyba bardziej sam do siebie, ściągając ręce z mojej zakrwawionej szyi.

Wykonał kilka kroków w tył i bacznie mi się przyglądał.

— Ależ czego? — rzuciłem, siląc się na jeszcze większy uśmiech.

Zupełnie skołowany chłopak lekko obkręcił głowę w bok.

Dopiero wtedy mogłem mu się przyjrzeć dokładniej. Był mniej więcej mojego wzrostu, może odrobinę niższy. Z pewnością był lepiej zbudowany ode mnie, więc mógł straszyć swoją aparycją. Miał ciemne włosy oraz gęste brwi.

— Powinieneś już nie żyć. Już dawno powinieneś umrzeć.

— Ale ja nie jestem taki stary, daj spokój — prychnąłem, wykonując krok w jego stronę. On za to wykonał kolejny w tył, co znowu mnie rozbawiło. — Czyli jednak nie jesteś aż tak pewny siebie, co?

— Kim ty tak właściwie jesteś? — dopytywał z niepewnością.

A potem zrobiłem w tym czym byłem najlepszy. Znowu cynicznie się roześmiałem. Jak na gorącego psychopatę przystało.

— Nathan. Nathan Bloodworth. Właściciel najlepszego baru w całym Vancouver i przyszły burmistrz. Nieco sarkastyczny i narcystyczny, ale ludzie to kochają, prawda? — zapytałem ze śmiechem. — Zapewne też twój największy wróg czy coś w tym stylu. No i oczywiście najprzystojniejszy wampir w całym stanie, a może i nawet w kraju. — Wzruszyłem ramionami. — Jestem legendą. Jak możesz mnie nie znać?

— Czyli jesteś zwykłym debilem, tak?

— Może trochę też. — Machnąłem ręką. — Ale nie możesz odebrać mi moich zasług.

Uwielbiałem wprawiać swoich przeciwników w konfuzję, robiąc z siebie odrobinę odklejonego psychopatę. Chociaż akurat serio nim byłem, więc przynajmniej nie musiałem udawać.

— A tak serio?

— No serio, słuchaj. Kiedyś nawet poszedłem na wolontariat do domu spokojnej starości. To według ciebie nie jest wielka zasługa? Ja chciałem im tylko pomóc, nie rozumiem, czemu jedna z pielęgniarek zadzwoniła po policję. To były tylko trzy butelki szkockiej — burknąłem smętnie, znowu zbliżając się do chłopaka, który stał się nieco mniej czujny. Zatrzymałem się z metr przed nim. Odwróciłem głowę w bok i zniesmaczoną miną dodałem: — No może trzy butelki szkockiej to trochę dużo jak na dwie seniorki, z którymi piłem w jacuzzi, ale one były naprawdę przemiłe. Cudowne kobiety. Teraz to już takich nie spotkasz.

Chłopak rozdzielił swoje usta, żeby coś powiedzieć, ale był na tyle zszokowany, że chwilę później je zamknął. Spojrzałem na zegarek. Było już piętnaście po. Miałem jeszcze trochę czasu.

— Przypomniała mi się moja podróż po Europie. Byłej kiedyś w Europie? — Gdy odpowiedziała mi głucha cisza, kolejny raz się roześmiałem. — Jasne, że nie byłeś, prostaku. Tam to jednak trzeba mieć coś takiego jak klasę. I pieniądze. Ich też trochę mam. Wiesz co jeszcze mam?

— Co takiego? — spytał zdezorientowany.

Poddanie, rozproszenie, atak.

Nim zdążył nawet mrugnąć, ułożyłem swoje dłonie na jego szyi i zacisnąłem na tyle mocno, aby ten zaczął się dusić. Poczułem znajome pieczenie żył oraz jak moje oczy zachodzą mgłą.

— Niesamowity talent do kontrataku.

Chłopak powoli zaczął odpływać i nie mógł zrobić z tym zupełnie nic. Nie miał do czynienia z pierwszym lepszym wampirem, tylko z bestią, która w jednej chwili mogłaby go pozbawić życia, gdyby tylko urosła w niej furia. Ale ponownie — nie mogłem do tego dopuścić. Musiałem przerwać atak. Powoli zaczynałem tracić kontrolę, co nie było najlepszym znakiem.

Nieznajomy opadł na podłogę i zaczął brać nerwowe hausty powietrza. W międzyczasie wygodnie rozsiadłem się na jednym ze starych krzeseł i tym razem z zupełną obojętnością obserwowałem jego poczynania. Po kilku chwilach oparł się o ścianę i przyglądał mi się z zacięciem.

— To może trwać i trwać, a ja nie mam czasu. Czemu mnie zaatakowałeś? Nie możecie atakować halgai.

— Przecież nim nie jesteś — prychnął z ironią. — Jesteś zwykłym mordercą, którego muszę wykończyć. Wstawaj — odparł, samemu wstając na proste nogi. Jego bojowa postawa ponownie mnie rozbawiła. — Czyli jednak nie jesteś aż tak pewny siebie, co?

— Siadaj — rzuciłem, przestając oczami. — Możemy porozmawiać jak cywilizowani ludzie.

— No niezbyt — prychnął. — Nie jesteśmy ludźmi. Chociaż mi jest i tak trochę bliżej do nich niż tobie.

— Jasne. Powiedz mi, proszę, co samotny wilk robi w takim miejscu? Gdzie są twoi?

— A twoi? — Odbił piłeczkę.

— To co innego — parsknąłem, wygodniej rozsiadając się na krześle. — Samotny wampir różni się od samotnego wilkołaka. My możemy chodzić w pojedynkę, a wy nie.

— Sprytne ominięcie tematu. Ilu was jest?

— A ilu nas tu widzisz?

— Konkrety — burknął stanowczo. — Też nie mam czasu na pogawędki, więc mów, co wiesz.

— Nie. To ty mów, co wiesz.

Ciemnowłosy przewrócił oczami i z westchnięciem mnie ominął. Zapewne stanął przy oknie i zaczął przyglądać się widokowi. Nie zamierzałem się odwracać.

— Wiem, że utknąłem w starej ruinie z jakimś debilem, który próbuje zgrywać psychopatę, a w rzeczywistości jest tylko małą pijawką, która odpowiada za wszystkie morderstwa w hrabstwie. I wcale mi się to nie podoba, więc lepiej, żebyś w końcu zaczął gadać z sensem.

— Wiesz co? — spytałem, odwracając się w jego stronę. Musiał to wyczuć, ponieważ zrobił to samo, dlatego też znowu przecięliśmy się spojrzeniami. — Lubię cię, jesteś konkretny. Gdybyś tylko nie był tym śmierdzącym psem. No nie można mieć wszystkiego.

— Zamknij się i zacznij gadać — rzucił nieco oschlej. — Nie wiem ilu was jest, ale wiem, że w końcu udało mi się ciebie dorwać.

— Przecież się nie ukrywałem. — Roześmiałem się.

— No w przenośni, Boże. Byłem na waszym tropie od kilku lat. Wiedziałem, że coś jest nie tak.

— Jakim naszym? W ogóle to jest nieporozumienie, bo jak mówiłem, jestem halgai. Nie piję ludzkiej krwi. Tak trudno to zrozumieć?

— Pachniesz jak morderca.

— A nie. — Machnąłem ręką. — To tylko Dior.

Chłopak miał już mnie dość, ponieważ ukrył twarz w dłoniach i kolejny raz cicho westchnął. Po chwili jednak znowu wrócił do rzeczywistości.

— Jestem obrońcą, więc nie pozwolę ci na to, żebyś panoszył się po tym regionie i nie ponosił żadnej odpowiedzialności za swoje ofiary. Jeżeli będzie trzeba, to zwrócę się do łowców. Nie wiem, czym jesteś, ale ze mną nie wygrasz. Okej, możesz byś silny i mieć za sobą kilku swoich, ale wyglądasz raczej na samotnika — podsumował. — A samotnicy nie mają łatwo przy konfrontacji ze stadem wilkołaków i łowcami.

Czułem, że mogły z tego wyniknąć problemy, dlatego musiałem zacząć sypać. Wilkołaki, jak wiadomo, działały w stadach. Stada te mogły być różnej wielkości, ale zazwyczaj było to od pięciu do piętnastu osobników. W każdym stadzie był przynajmniej jeden obrońca, ale zazwyczaj było ich więcej. Naat'áanii odpowiadał przede wszystkim za spokój na ziemiach, na których się panoszył. Jego misją była ochrona ludzi przed istotami nocy, czyli też między innymi przed wampirami. Każdy obrońca od dziecka był uczony nienawiści do wampirów. Ale też nie do wszystkich. Szczególnie nienawidzili tych żywiących się ludzką krwią.

Oprócz obrońców mieli jeszcze inne role w stadach. Byli też łowcami, tropicielami i przywódcami. Ogólnie kiedyś wyglądało to też znacznie inaczej. Teraz wilkołaki, podobnie z resztą jak my, próbowali wtopić się w otoczenie i żyć jak ludzie. Zamieszkiwali rezerwaty, a już w szczególności upodobali sobie wykupowanie ziem pośrodku lasu i budowanie tam domów.

Miałem wrażenie, że wilkołaki były najbardziej przychylną ludziom rasą nadnaturalną. I chyba właśnie dlatego potrafili dojść do porozumienia z łowcami wampirów. A z łowcami to już naprawdę bywało różnie. Można było trafić na takiego debila, jak Erick Cooper, który prędzej sam sobie zrobiłby krzywdę lub też na zręcznego wojownika, który jednym ciosem mógł przynieść zagładę całej grupie wampirów.

I właśnie dlatego musiałem się jakoś z nim dogadać. Mimo że nie byłem zwyczajnym wampirem, nadal czułem na swojej szyi oddech zagrożenia, jakim była mieszkanka wilkołaka i łowcy. Nie chciałem sprowadzić niebezpieczeństwa na swoją rodzinę.

— Jestem ja i moja rodzina. Łącznie jest nas pięć. Ale oprócz tego w całym Vancouver jest jeszcze kilku innych. Tylko ja jestem chʼį́įdii. Cała moja rodzina to hodéezyéél. Może w mieście jest kilku halgai, ale to na pewno nie są bezduszne potwory. Nie wiem kto odpowiada za morderstwa, ale nikt z nas. Nie chcemy się wychylać.

— I mówi to chʼį́įdii? Ty się słyszysz? — Nie wydawał się przekonany moimi tłumaczeniami. — Mam uwierzyć w to, że to nie ty mordujesz?

— Prowadzę normalne życie — odparłem, próbując do przekonać.

— Jak większość chʼį́įdii. Przecież sporo o was wiem — zaznaczył, kolejny raz odwracając sie w stronę okna. — W sumie to wiem wszystko. Żaden normalny wampir nie staje się tym czymś z dnia na dzień, więc nawet nie próbuj udawać.

— Mam ludzkich znajomych, których nigdy bym nie skrzywdził, więc nie wmawiaj mi swoich idiotyzmów — rzuciłem z przekąsem. — Prowadzę własny bar i mam szczeniaka. Nie znasz mnie i nie wiesz, co przeżyłem, więc się pierdol.

— Czemu miałbym ci w to wszystko uwierzyć? Bo mówisz, że tak jest? No chyba nie. Chʼį́įdii są niezwykle przebiegłe i łatwo mogą zmanipulować swoją ofiarę. Poza tym prawie mnie udusiłeś! Jakim prawem mam wierzyć w twoje słowa?

Uniosłem w górę brew i kolejny raz ciężko odetchnąłem. Musiałem kończyć to przedstawienie, bo czekał mnie wyścig.

— Ale to ty pierwszy się na mnie rzuciłeś, tak tylko przypomnę. Dobra, wiesz co? Było miło — odparłem, wstając z miejsca. — Masz do wyboru dwie opcje. Możesz mi zaufać i przekonać się o tym, że żyje jak halgai, mimo tego, że jestem naznaczony.

— A druga opcja?

Druga opcja jest taka że możesz ewentualnie spierdalać.

— Możesz próbować mnie zabić. Może nawet ci się to uda. Możesz nasłać na moją rodzinę łowców i wyrżnąć nasz wszystkich, śmiało. Tylko pamiętaj, że to podobno wilkołaki mają duszę i nie zabijają bez powodu. To ty będziesz z tym żyć, nie ja. W zasadzie to wtedy ja już w ogóle nie będę żyć — dodałem że śmiechem.

Prędko opuściłem pokój, a potem pokonałem schody które dzieliły mnie od imprezy. Poczułem za sobą kroki wilkołaka. Ale chyba nic nie planował, więc nie zamierzałem pierwszy go atakować. Wyszedł na zewnątrz zaraz po mnie. Za piętnaście minut miałem zacząć wyścig, więc powinienem się powoli zbierać. Odpaliłem kolejnego papierosa, wpatrując się w ludzi przy ognisko. Spostrzegłem kilku znajomych, ale nie chciałem do nich podchodzić. W tamtym momencie musiałem oczyścić myśli po spotkaniu z dziwnym typem.

Nie byłem przekonany, czy mi uwierzył, ale nie chciałem się tym martwić. Chciałem jedynie spokoju. Odkąd wróciłem do Vancouver moje życie chyba zaczynało mi się podobać.

— Ambrose. — Usłyszałem za sobą.

Odwróciłem się i przeskanowałem chłopaka. Wydawał się nieco mniej spięty. Skinąłem głową.

— Nie podam ci ręki, ale dobrze wiedzieć.

— Będę cię obserwować, Nathanie Bloodworthcie. Nie chcę cię zabijać, ale pewnego dnia możesz mi nie dać wyboru.

Kolejny raz pokiwałem głową.

— Kiedyś wpadnę do tego twojego baru — dodał, powoli się ode mnie oddalając. — Dalej macie problem z tymi szczurami?

— Zabawne — rzuciłem z pogardą.

Chłopak lekko się uśmiechnął, a potem zniknął w ciemności. Czułem, że z tej znajomości mogły wywiązać się problemy, ale mimo wszystko chciałem trzymać swojego wroga blisko.


*****

Zasady były banalnie proste. Przynajmniej dla mnie. Miałem pokazać Rylowi jak się załatwia takie sprawy w Waszyngtonie. Za trzy minuty miał zacząć się wyścig, a ja zupełnie nie wiedziałem, dlaczego tak w ogóle się na niego zgodziłem. Chyba nie powinienem był. Albo powinienem. Kto wie.

Na prowizorycznej lini startu oraz mety ustawiły się dwa samochody. Mój i Ryle'a. Nigdy nie byłem znawcą motoryzacji, z tego też powodu zupełnie nie wiedziałem czego mógłbym się spodziewać po samochodzie tego kretyna. W okół toru klasycznie zebrało się mnóstwo obserwatorów. Gdzieś w tłumie dostrzegłem Clarę, która przepychała się przez gapiów. Zapewne chciała dostać się do mojego auta i porządnie mi nakopać. Uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy jeden z chłopaków od Ryle'a nie wpuścił jej do środka. Sekundy mijały, w ja mocniej zacisnąłem dłonie na kierownicy.

Mieliśmy zrobić trzy okrążenia wokół fabryki. To był mój pierwszy wyścig, więc nie wiedziałem, jak może się potoczyć i na jakie trudności mogę na trafić. Sytuacji nie polepszał fakt, że mieliśmy styczeń.

Ostatnie minuty.

Kiedy z głośników wydobyła się jedna z piosenek Pitbulla, czułem że jestem przygotowany. Nikt normalny nie lubi Pitbulla, ale czasami po prostu trzeba. W pewnej chwili drzwi od strony pasażera się uchyliły, a obok mnie usiadła Haley Martin. Zapięła swój pas i spojrzała na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Hej — odparła po chwili.

— Cześć? — burknąłem niepewnie. — Co ty, kurwa, robisz?

— Przyszłam cię przekonać, żebyś nie jechał.

Byłem w lekkim szoku i nie bardzo wiedziałem, co mógłbym jej na to odpowiedzieć. Ona przyszła mnie przekonać? Że przekonać? Mnie nie dało się do niczego przekonać. Najwyżej do nieodpowiedzialnych zachowań.

— Mhm. — Zacisnąłem usta w wąską linię, kiwając przy tym głową.

— Naprawdę zamierzasz dać się sprowokować? — spytała kpiąco, nie przerywając ze mną wymiany spojrzeń. — To jest żałosne, Bloodworth. Ryle to jest idiota, ale ty też jesteś niezłym kretynem, skoro się na to zgadzasz.

— Mamy pół minuty — zaznaczyłem nieco dobitniej. — Wysiadaj.

Byłem tak zaaferowany wyścigiem, że w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na to, iż zwróciła się do mnie po nazwisku. Nowym nazwisku. A ona nie miała tego w zwyczaju. Niunia pchała się pod kły.

— Nie wysiądę, dopóki sam nie wyjdziesz. — Wściekłe wyrzuciła ręce w górę. — Nathan, czy ty mnie słuchasz? Nie musisz nic nikomu udowadniać. A już w szczególności jemu. Przecież on ma mózg wielkości orzeszka! — Gdy na chwilę przerwała, w duszy liczyłem na to, że po prostu wysiądzie z samochodu. Ale się przeliczyłem. — Ty to akurat w ogóle nie masz mózgu! Jesteście tacy sami! Jesteś tak głupi jak on, rozumiesz? No kretyn. Wiesz co?

Podczas jej monologu ciągle obserwowałem widok przed sobą. Jedna z dziewczyn wyszła na środek i uniosła w górę kawałek białego materiału, który oświetlały reflektory samochodów.

— No co? — spytałem, nie odwracając wzroku.

— Wychodzę! I nie wrócę! Radź sobie sam! — krzyknęła kolejny raz, chwytając przy tym klamkę od drzwi.

Na jej nieszczęście dosłownie kilka sekund wcześniej zablokowałem drzwi. Przez chwilę siłowała się z drzwiami, podczas gdy ja nieustannie gazowałem.

— Wypuść mnie, kretynie!

Uśmiech na mojej twarzy ciągle się powiększał. A ostatecznie powiększył się, gdy dziewczyna opuściła flagę w dół.

— Jesteśmy zespołem, Martin — rzuciłem, po czym z niesamowitą siłą ruszyłem do przodu. — Zamknij oczy.

Dziewczynie raczej nie spodobało się to, w czym właśnie uczestniczyła. Ale to były tylko moje podejrzenia. Nie poparte żadnymi dowodami.

— Matko Boska! Zabiję cię, Nathan! Ty skurwielu!

Dobra, może jednak były poparte.

— Zerzygam się!

To podobało mi się odrobinę mniej.

Postanowiłem nie zwracać uwagi na niepełnosprawnego ludzkiego szkodnika ze złamaną nogą i po prostu zrobić to, co miałem zrobić. Chyba jeszcze nigdy nie pędziłem tak szybko. Nawet nie chciałem patrzeć na licznik, bo sam bym się przeraził.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że Martin wcale nie ułatwiała mi zadania. Byłem za nią poniekąd odpowiedzialny, więc nie mogłem rozwalić się na pierwszym lepszym drzewie. Ryle zdawał się mieć nade mną przewagę, jednak nie mogłem tak łatwo oddać mu wygranej. Musiałem zdecydować. Postawić wszystko na jedną kartę. Byłem nieśmiertelny, więc mogłem wszystko, ale dziewczyna obok już nie.

Czy chciałem zaryzykować jej życiem, tylko po to, żeby coś sobie udowodnić? Czy powinnienem był to zrobić? Jakie mogło to przynieść następstwa?

Chuj z następstwami, jedziemy.

Przecież nie musiała wsiadać do tego samochodu. Zrobiła to z własnej głupoty, a ja nie byłem jej opiekunem. Przyspieszyłem chyba do granic możliwości.

— Zwolnij, proszę! — Dało się słyszeć jej krzyk. — Rozbijemy się, kretynie!

Mieliśmy za sobą już dwa okrążenia i właśnie zaczynaliśmy trzecie. Udało mi się wyprzedzić Ryle'a, ale nie mogłem stracić przewagi, więc w dalszym ciągu kontynuowałem.

— Jak już to ty się rozbijesz, słońce. Jestem nieśmiertelny — odparłem z kpiną.

— Nienawidzę cię! — warknęła gniewnie.

Moja pasażerka przez cały czas miała zamknięte powieki i kurczowo trzymała się deski rozdzielczej.

— Też jakoś szczególnie za tobą nie przepadam, więc się zamknij, bo inaczej wpierdolę się w drzewo.

Moja groźba chyba podziałała, bo do końca wyścigu dziewczyna siedziała już cicho.

Kiedy przekroczyłem linię mety, byłem zwycięzcą. Od razu zacząłem hamować, aby po chwili się zatrzymać. Kilka metrów dalej zatrzymało się auto Ryle'a. Wysiadłem z samochodu, wyciągając przy tym kolejnego papierosa.

Niekoniecznie podobało mi się to, że wyścig całkiem mi się spodobał. W moją stronę od razu zaczęli kierować się znajomi, a sama Martin w międzyczasie również wysiadła. Od razu się do mnie zbliżyła i uderzyła mnie w tors, lekko się przy tym zataczając.

— Dlaczego ryzykowałeś moim życiem?! Jesteś nienormalny! — Kiedy kolejny raz mnie uderzyła, znowu się roześmiałem. — Jesteś potworem! Mogłeś mnie zabić!

— Nie przesadzaj! Nic się nie stało! — warknąłem najbardziej oschle jak tylko mogłem.

— Ale mogło! Mogłam umrzeć! Jesteś zwykłym gnojem! Nic się nie zmieniłeś! Nic!

Postanowiłem puścić jej pieprzenie koło uszu i po prostu odejść. Odwróciłem się na pięcie i skierowałem w stronę znajomych, kiedy to dziewczyna złapała mnie za rękaw kurtki.

— No i czego ty znowu chcesz? — Z niezadowoleniem przyglądałem się dziewczynie, która z nieodgadnionym wyrazem twarzy ciągle na mnie zerkała. Chwilę później nieznacznie się wykrzywiła. — Daj spokój, Martin, przecież nie chciałem, żeby...

Przerwałem dokładnie w momencie, kiedy dziewczyna zgięła się w pół i na mnie zwymiotowała. Zszokowany spojrzałem na swoją kurtkę, a potem na dziewczynę, która z bezsilności ułożyła swoją głowę na moim torsie. Nie była w stanie stać na własnych nogach, dlatego szybko ją podparłem.

— Chyba naprawdę mnie nienawidzisz — rzuciłem zrezygnowany.

Była dokładnie taka sama jak Poppy, która kiedyś zarzygała całe łóżko Rosalyn. A może i nawet gorsza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro