Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

18. Ona



Nie zdziwiło mnie to, że cała nasza paczka dostała zaproszenie na Sylwestra do Sandersa. Mimo że nie przepadałem za jego starym i faktycznie planowałem wygrać z nim w najbliższych wyborach, postanowiłem wziąć w udział w najbardziej patologicznej imprezie w całym hrabstwie. Imprezy u Sandersa zawsze wymykały się spod kontroli i nikt nie był w stanie nad nimi zapanować. Doskonale pamietam jak podczas jednej z nich Luke Martin postanowił zrobić sobie ze mnie worek treningowy, a potem bawiłem się w konserwatora dachów i o mało się nie przekręciłem.

Spojrzałem w lustro i lekko się uśmiechnąłem. Stojąca za mną Rosalyn wyglądała jakby właśnie chciała roztrzaskać lustro. Zupełnie nie rozumiałem czemu.

Zgól to, Nate — fuknęła z oburzeniem, przyglądając się mojemu odbiciu. — Wyglądasz jak typowy ojciec po rozwodzie.

Z dumą obserwowałem swój zarost, na który składał się dłuższy wąs oraz krótsza broda.

— Wyglądam jak Henry Cavill z Fallouta.

Nie, wyglądasz jak kretyn — rzuciła, po czym zaczęła nerwowo masować swoją skroń. — Dobra, może nie wyglądasz najgorzej, ale moim zdaniem lepiej ci bez tego cholernego wąsa.

— Powiedz to.

— Niby co? — Założyła ręce na klatce piersiowej i przecięła się ze mną spojrzeniem.

— Że wyglądam jak Henry Cavill w Falloutcie.

Wyglądasz jak debil stojący w łazience i rozmawiający z lustrem — rzuciła, po czym ruszyła w stronę drzwi. — Widziałam, co masz w ulubionych na TikToku. Naprawdę postanowiłeś zapuścić wąsa, bo naoglądałeś się editów z Cavillem?

Nie. To znaczy tak.

Postanowiłem coś w sobie zmienić, a w zasadzie to przemienić się w swoje kolejne alter ego. I zakochałem się w wąsie, serio. I pasował mi tak samo jak Cavillowi, naprawdę. Przynajmniej na to liczyłem.

Do Sylwestra zostało jeszcze kilka godzin, dlatego stwierdziłem, że w końcu porozmawiam z Audrey i Eugene. Zarzucając na siebie czarną koszulę i kolejny raz przeglądając się w lustrze, cieszyłem się tego, że jedyne, co udało mi się w życiu wygrać, to pulę genów. Aż zacząłem żałować, że nikomu ich nigdy nie przekażę.

Przekraczając próg domu, poczułem w pobliżu całej rodziny. Jak się okazało — część z nich przybywała w salonie, a druga w kuchni. Gdy tylko mnie dostrzegli, przenieśli na mnie swoje zaciekawione spojrzenia. Clara o mało nie zachłysnęła się krwią, która właśnie spijała z plastikowej torebki. Eugene uniósł w górę jedną z brwi, a Audrey szeroko się uśmiechnęła.

— Wyglądasz jakbyś szmuglował koką w Kolumbii — powiedział Theo.

— Kochanie — wtrąciła Audrey — wyglądasz bardzo dojrzale.

— Jak idiota! — fuknęła rudowłosa.

— Trochę jak Henry Cavill — odparł Eugene.

Już mu wybaczyłem.

Postanowiłem jednak skupić się na czymś odrobinę ważniejszym. Nie żeby mój wąs nie był ważny, ale w mojej hierarchii ważności aktualnie był na drugim miejscu. Zająłem miejsce na kanapie i zaplotłem ze sobą ręce, po czym oparłem je na kolanach.

Nie chciałem jakoś dogłębnie poruszać tematu swojej babci, bo niby co mogliby mi powiedzieć? Że była pierdolnięta? Owszem, była.

— Wiedzieliście o mojej siostrze? — spytałem prosto z mostu.

Chyba to najbardziej mnie ciekawiło. Nie byłem pewny, czy byłbym w stanie znieść myśl o tym, że mieli świadomość o istnieniu Shirley, jednak mimo wszystko nic z tym nie zrobili. Bo gdyby wiedzieli, to zawsze mogli przemienić także ją. W głębi duszy liczyłem na to, że odpowiedzą przecząco.

Eugene widocznie się spiął, ale Audrey wyglądała na niewzruszoną.

— Nie — odpowiedział w końcu mężczyzna. — Sami dowiedzieliśmy się o niej od Theo.

Miało to jakiś sens. Oby tylko mówili prawdę. Nie wiem, czy zniósłbym kolejne kłamstwo.

— A co do Josephine — westchnęła Audrey — poznaliśmy się przez wspólnego znajomego. Szukała pary, która mogłaby po jej śmierci zaopiekować się wnukiem. Namówiła nas na przemianę ciebie, a my postanowiliśmy się zgodzić. Sprawy trochę się pokomplikowały, ponieważ od razu po śmierci Josephine trafiłeś do innej rodziny, ale o tym już doskonale wiesz. Nie mieliśmy pojęcia o sierocińcu. Uznaliśmy, że skoro nie udało nam się ciebie znaleźć i ktoś się tobą zajął, nasz plan nie ma racji bytu. Odpuściliśmy — założyła ręce na klatce piersiowej, po czym usiadła na fotelu naprzeciwko mnie. Wygląda na rozluźnioną, ale gdzieś na jej twarzy malowało się pewnego rodzaju przejęcie.

— I co było dalej? — dopytywałem.

— Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się o tym, że przebywasz w sierocińcu. Bez konsultacji z Eugenem, poprosiłam jednego z wampirów o to, aby cię przemienił. Niestety okazało się, że był jednym z nich. Na szczęście udało nam się ciebie uratować. Resztę historii już znasz.

Być może wiele osób mogło zszokować to, że nie zamierzałem się z nimi o to wykłócać. Fakt, byłem zły i to bardzo, ale mój gniew nie był w stanie zmienić biegu historii. Musiałem brać życie takim, jakie było. Nadal byli moją rodziną i nadal znaliśmy się od lat, nic nie było w stanie tego zmienić.

Ich zachowanie w istocie było okropne. Nie mogli tak po prostu decydować o czyimś życiu. Mogło potoczyć się w zupełnie innym kierunku. Ale o tym też teraz nie chciałem myśleć, bo naprawdę to nie miało już żadnego znaczenia. Miałem za sobą już najcięższy okres, z którego wyszedłem obronną ręką i nie zamierzałem znowu się nad sobą użalać.

Nasze relacje z pewnością nie będą takie jak dotychczas, ale tym również nie chciałem zajmować swojej głowy.

W drodze powrotnej postanowiłem zahaczyć o antykwariat, żeby znowu poznęcać się trochę nad przekąską. Po drodze wstąpiłem do kawiarni, żeby kupić jej ciasteczka i herbatę. Uznałem, że specjalnie dla niej jestem w stanie przedłużyć dzień dobroci dla zwierząt. Tamtego dnia okropnie padał śnieg i niemal od razu przemoczył całe moje włosy. Z nieba nieustannie sypał biały puch. Przed wejściem otrzepałem swój płacz i ciężko odetchnąłem. Doskonale wiedziałem, że mieliśmy się spotkać wieczorem u Sandersa, ale sytuacja między nami była na tyle dziwna, że musiałem coś z tym zrobić.

I żeby nie było — nadal jej nie lubiłem i nie chciałem mieć jej w gronie swoich przyjaciół, ale w jakimś niezrozumiałym stopniu nie chciałem mieć z nią fatalnych relacji. A odnosiłem wrażenie, że po naszym ostatnim spotkaniu mogło być między nami dziwnie. Nawet nie chcę myśleć o tym, co by było, gdyby do mieszkania nie weszła wtedy Rosalyn wraz z Alfiem. Chociaż nie, dużo nad tym myślałem. I były to raczej pozytywne myśli.

Znowu wygląda dobrze. Zawsze wyglądała dobrze. Kiedy tylko mnie zauważyła, nerwowo przegryzła swoją wargę.

— Co tu robisz?

— Stwierdziłem, że chcę cię trochę pomęczyć — burknąłem, zbliżając się w jej stronę. Od razu ułożyłem na blacie ciasteczka oraz herbatę. — I porozmawiać.

Spojrzała na mnie z niezrozumieniem, ale chyba szybko załapała o co mi chodziło, ponieważ kilka sekund później jej policzki nieco się zaczerwieniły.

Doszczętnie ją zniszczę.

Musiałem podejść do tego strategicznie. Nie mogłem wprawić jej w zakłopotanie i musiałem być delikatny. Nie chciałem jej zawstydzić ani sprawić, że między nami zrobiłoby się jeszcze dziwniej, więc postanowiłem załatwić to subtelnie.

— Nie chciałem się z tobą pierdolić — wypaliłem. Subtelnie jak sam skurwysyn. — Znaczy chciałem i nadal chcę, ale to trochę dziwne, więc załóżmy, że nie chciałem.

Po moich słowach w antykwariacie rozległa się przytłaczająca cisza. Blondynka uchyliła swoje usta i zapewne chciała coś powiedzieć, ale tego nie zrobiła. Odwróciła wzrok i zaczęła udawać, że przegląda półki.

— Po prostu o tym zapomnijmy — odparłem, ale po chwili dodałem: — albo się ze sobą prześpijmy. Są dwie opcje, a ja jestem otwarty wszelaką współpracę. Chociaż nie ukrywam, że druga opcja pasuje mi bardziej.

— Wiesz co, Nate? — warknęła gniewnie. — Jesteś pojebany.

Radośnie się roześmiałem.

— Przecież nigdy temu nie zaprzeczałem — zaoponowałem. — To która opcja bardziej ci odpowiada?

— Możesz stąd wyjść? — spytała, wskazując ręką na drzwi. — Mam dzisiaj dużo pracy, a ty mi przeszkadzasz.

Rozejrzałem się po antykwariacie, orientując się, że byliśmy w nim zupełnie sami.

— No faktycznie, klienci aż wypadają oknami — sarknąłem, po czym ściągnąłem z siebie swój płaszcz, a następnie powiesiłem go na wieszaku.

Antykwariat nadal zdobiły świąteczne dekoracje, które dodawały mu jakiejś tam duszy. Niechętnie musiałem przyznać, że wyglądały dość dobrze. Sama Haley miała na sobie kolejny świąteczny sweter, który był chyba jeszcze brzydszy od tego z jeleniem, ale postanowiłem jej tego nie mówić, bo zawsze mogła mieć pod ręką jakiś awaryjny kij golfowy.

Wydawała się niezadowolona z mojej nieobecności, ale w końcu westchnęła i pochwyciła do rąk torbę z ciasteczkami. Doskonale znałem jej cenę i byłem w stanie stwierdzić, że nie była zbyt wysoka. Wynosiła jakieś pięć dolarów. No może w porywach do dziesięciu.

Spostrzegłem, że na jednej z półek znajdowała się książka w ciekawej oprawie, dlatego niezwłocznie przetransportowałem się w jej stronę. Pochwyciłem do rąk, po czym obróciłem. Godzina czarownic. Nie wiedząc czemu, poczułem dziwny niepokój, podczas bacznego obserwowania okładki. Nie zdziwiła mnie pozycja mieszcząca się na półce, ponieważ mieszkaliśmy w Vancouver, które było silnie zakorzenione ze starymi mitami czy wierzeniami, w związku z czym przywiązanie do wierzeń przodków odgrywało w tym mieście znaczną rolę. A czarownice, znane w naszych kręgach jako Adiłgąshii, były dość powszechnym tematem w literaturze czy innej sztuce, a nawet w życiu codziennym. Sam znałem kilka z nich i miałem z nimi dość pozytywne relacje, chociaż nie byłem jakimś ich ogromnym fanem, bo większość z nich była po prostu wredna.

Postanowiłem nie przedłużać i otworzyć książkę na losowej stronie. Szybko zorientowałem się, że była pewnego rodzaju pamiętnikiem, a jej strony zdobiły ręczne zapiski. Nie miałem pojęcia skąd się tutaj wzięła, ale miałem jakieś dziwne przeczucia. Ruszyłem wraz z nią przed ladę, a potem na niej ułożyłem i podsunąłem w stronę dziewczyny.

— Skąd ją masz?

— Nie pamiętam — przyznała po chwili, gdy zawiesiła na niej wzrok. — A to jest jakoś bardzo istotne?

— Powiedzmy, że tak. — Skinąłem głową. — Możesz sprawdzić, kto ją przyniósł?

— Nie zapisujemy tego, więc nie mogę — przyznała. Widząc moją tęgą minę, zacisnęła usta w wąska linię. — Pamiętam tylko, że w tamtym tygodniu podczas mojej zmiany przyszła jakaś kobieta z pudłem książek. Większość z nich leży na półkach, ale to chyba nic ciekawego. Niektóre z nich są o jakimś ziołolecznictwie, inne to zbiory lokalnych mitów. Raczej nic, co mogłoby zainteresować przeciętnego czytelnika.

— A przyniosła jeszcze książki tego typu? — zapytałem, kiwając głową na książkę w ciemnoczerwonej oprawie. Haley na chwilę się zamyśliła, po czym stanowczo pokręciła głową. — Nie wiem, mam jakieś dziwne przeczucia.

— To tylko książka — burknęła z uśmiechem. — Przecież cię nie zje.

Bez słowa udałem się w stronę następnych półek. Czułem na swoich plecach spojrzenie blondynki, jednak starałem się nim nie przejmować. Musiałem się upewnić, że nie znajdę niczego podobnego. Przez dobre kilka minut przeszukiwałem regały, jednak nie udało mi się niczego znaleźć. Chyba na szczęście.

W pewnej chwili dostrzegłem, że dziewczyna oparła się o regał kilka metrów ode mnie i mi się przyglądała. Przez chwilę przecięliśmy się spojrzeniami.

— Możesz mi w końcu powiedzieć o co ci chodziło z tą opinią? Przecież cię nie zwolnili — prychnąłem, narażając się przy tym dziewczynie, która chwilę później przybrała naburmuszoną minę.

— Czyli nadal nie widzisz w tym problemu? — Westchnęła.

Jaki niby miałem w tym widzieć problem? Po prostu wystawiłem jej słabą opinię, która nawet nie miała żadnego powiązania z rzeczywistością. Totalnie nie czaiłem o co jej znowu chodziło.

— Nadal nie widzę w tym problemu — odburknąłem. — Może spróbujesz mi to wytłumaczyć, słońce? Bo wydaje mi się, że dramatyzujesz.

— Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć — fuknęła.

Od razu uniosłem w górę jedną z brwi. Zdecydowanie nie spodziewałem się po niej takiej reakcji. Fakt, Martin była walnięta, ale to tak w granicach normy. Tym razem jednak znacząco ją przekraczała. Nie było niczym odkrywczym to, że wyglądała na rozgniewaną. Chociaż nie, Haley Martin wyglądała, jakby właśnie chciała wyciągnąć ze swojej kieszeni awaryjny kij i mnie nim zajebać.

— Masz rację, nie musisz — parsknąłem. — A mnie w sumie i tak średnio obchodzą twoje humorki.

— Nie spodziewałam się po tobie niczego więcej.

Ona mnie kiedyś doprowadzi do szaleństwa. Ale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Znowu byliśmy śmiertelnymi wrogami. To już było, kurwa, nudne.

— Nie wiem, czy wiesz, ale jeżeli nie powiesz mi o co chodzi, to sam się tego nie domyślę — odparłem szyderczo, krzyżując z nią swoje spojrzenie. — Najwidoczniej wcale nie powinienem się temu dziwić, bo ty czasami lubisz sobie tak popierdolić zupełnie bez sensu.

— Wyjdź stąd — rozkazała surowym tonem.

— Bo co? — Wydałem z siebie kolejne parsknięcie. — Zadzwonisz do sanepidu? Proszę bardzo. Tylko nie zapomnij im wspomnieć o tym, żeby zamknęli cię w izolatce.

Po tych słowach znacznie zmniejszyła dzielącą nas odległość i stanęła przede mną. Bojowo zadarła głowę do góry, nie uginając się przy tym przed moim spojrzeniem.

Jak nic gdzieś pomiędzy półkami leży kij golfowy, a ja ewidentnie się przed niego pcham.

— Myślę, że jedynym szkodnikiem tutaj jesteś ty, więc będę bardzo szczęśliwa, kiedy w końcu przestaniesz mnie prześladować i stąd wyjdziesz.

Na mojej twarzy pojawił się szyderczy uśmiech.

— A ja myślę, że nadal chcesz wybrać drugą opcję.

— Chryste, wyjdź stąd — fuknęła, po czym złapała mnie za rękę i zaczęła ciągnąć w stronę wyjścia. — No rusz się, bydlaku.

Głośno się roześmiałem, co spowodowało, że żyła na szyi Haley zaczęła niebezpiecznie drgać.

— Jesteś bardzo urocza kiedy się złościsz, wiesz? — zakpiłem.

— A ty jesteś bardzo uroczy, kiedy przebywasz dwadzieścia metrów z dala ode mnie — powiedziała z przekonaniem, w dalszym ciągu próbując siłą wyciągnąć mnie spośród półek. — A jak żyjesz sobie na odludziu w innym stanie to już w ogóle jesteś przeuroczy.

Postanowiłem zaoszczędzić jej zrobienia z siebie jeszcze większego pośmiewiska i sam odnalazłem drogę do drzwi. Ale to oczywiście nie było tak, że ze mną wygrała. Po prostu przebywanie w jej obecności sprawiało, że miałem ochotę wyprać sobie mózg. O ile oczywiście nadal go miałem.

Zatrzymałem się jednak przed samymi drzwiami, aby ostatni raz zmierzyć ją wzorkiem. Spojrzała na mnie ponaglająco, a chwilę później sama otworzyła drzwi.

— Też uważasz, że z wąsem wyglądam lepiej? — spytałem z uśmiechem. Dziewczyna w reakcji na to parsknęła śmiechem.

— Jeżeli chciałeś wyglądać jak Cavill...

— Och, mój Boże — wtrąciłem, nie pozwalając jej dokończyć. — Zostaniesz moją żoną?

— To ci się nie udało — dokończyła z uśmiechem.

— Biorę rozwód — rzuciłem śmiertelnie poważnie, czym zdołałem ją rozbawić. Chwilę później uderzyłem palcami o jej nos, przez co wydała z siebie zrezygnowane westchnięcie. — Do zobaczenia, wiedźmo. Dzisiaj będziesz leżeć pod stołem, zapewniam cię.

— Spokojnie, pociągnę cię za sobą na samo dno. Pod stołem jest miejsce dla naszej dwójki — rzuciła z uśmiechem, po czym brutalnie wyrzuciła mnie przed budynek, a następnie zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Chyba jednak znowu mnie nie lubi.

*****

W tamtym roku mój Sylwester nie wyglądał jak Sylwester typowego mieszkańca Waszyngtonu. Spędziłem go samotnie, zamknięty w czterech ścianach niewygodnego pokoju i nie zastanawiałem się nad tym, czy mógłby wyglądać inaczej. Wtedy to nie miało żadnego znaczenia, bo czułem się okropnie i przeżywałem potworne chwile. Na szczęście z pomocą Emmy powoli o tym zapomniałem.

Zapomniałem również o tym, że usilnie chciałem się zmienić. Już jakiś czas temu doszczętnie straciłem nadzieję na to, że mogę być dobry. Dopiero teraz zaczynałem sobie uświadamiać, że tak naprawdę chciałem być sobą. Niezależnie od tego, czy bycie sobą oznaczało bycie bestią czy też miłośnikiem szczeniaków. Chciałem być Nathanem Bloodworthem, który nie będzie żałować kolejnych mijających lat.

Kilka lat temu, gdy Veronica i Noah jeszcze żyły, spędziliśmy wspólnie Sylwestra w Nowym Jorku. Na Times Square. Osobiście uważałem go za zbyt przereklamowanego. No i, kurwa, był. Wszędzie było pełno turystów, muzyków czy seniorów z pobliskich domów starości. Ktoś próbował wcisnąć mi nawet jakiś kredyt, a ktoś inny sprzedać dziecko. Bez sensu.

Impreza miała zacząć się dopiero o ósmej, dlatego zająłem się sporządzaniem zamówienia na nowe części do ciężarówek, które ostatnio udało mi się wypatrzeć po taniości na jakiejś chińskiej stronie. Głośne pukanie do drzwi sprawiło, że ciężko westchnąłem. Miałem ochotę zagrać w bingo i przekonać się kto tym razem zatruje mi dupę.

Sprawnie otworzyłem drzwi wejściowe, a kiedy dostrzegłem w progu stojącego Ericka Coopera, od razu chciałem zatrzasnąć mu je przed twarzą, ale skurwiel był szybszy i zdążył podłożyć nogę, aby się nie zatrzasnęły. Cudownie. Bez niczego wszedł do środka, jak do siebie, po czym wygodnie rozłożył się na fotelu.

Może ci jeszcze poduszkę podłoże pod nóżki, skurwysynie?

Musisz mi pomóc. Dzisiaj. Teraz. I nie obchodzi mnie to, co powiesz, ale serio musisz mi pomóc. — Wyrzucił z siebie na jednym wdechu.

— Czemu ty nadal jesteś wampirem?

— Miałem pewne — urwał — no komplikacje. Ale to nieważne. Powiem prosto. Musimy dzisiaj coś ukraść. — Gdy posłałem mu przepełnione nienawiścią spojrzenie, nerwowo się uśmiechnął. — Nic specjalnego. Tylko jeden artefakt, który znajduje się za miastem. Bez żadnej mafii i bez świadków.

— Mogłem cię zabić kiedy miałem okazję — warknąłem przez zaciśniętą szczękę. — Nigdzie z tobą nie pójdę, nawet o tym nie myśl.

— W porządku. — Jego zapewnienie zdołało mnie uspokoić, jednak nie na długo. — Możemy też tam podjechać.

— Zabawne — burknąłem z ironią. — Niby dlaczego miałbym kolejny raz nastawiać dla ciebie karku? I znowu nie wiem o co chodzi. Czemu ty zawsze musisz się pojawiać w najmniej oczekiwanych momentach. Przypominam ci, że mamy dzisiaj Sylwester. Planowałem spędzić go odrobinę inaczej.

Tamtego dnia chciałem się po prostu napić w towarzystwie swoich znajomych i zapomnieć o codziennych zmartwieniach. Nie chciałem kolejny raz bawić się w Bonda.

— To zajmie tylko chwilę — nalegał. — Jeżeli powiem, o co mi chodzi, to przemyślisz sprawę? — Po jego pytaniu niechętnie skinąłem głową. — Piasek dusz, Nathanie. Na pewno o nim słyszałeś.

Séí iiʼ sizíinii. Doskonale wiedziałem czym był i do czego służył jednak wolałbym żyć bez świadomości tego, że Cooper chciał coś z nim zrobić. W naszych kręgach używano go do przywrócenia na ziemię zmarłego. Mogło to brzmieć dobrze, jednak wcale do końca takie nie było. Przywrócenia życia zmarłemu to jedno, a sprawienie aby ten mógł w spokoju powrócić do egzystencji to drugie. Zabawa z piaskiem dusz była niebezpieczna i przynosiła więcej szkody niż pożytku. Byłem znany z tego, że często podejmowałem ryzyko, a także nie myślałem o możliwych konsekwencjach swoich czynów, ale z pewnością nie posunąłbym się do czegoś takiego.

W swoim życiu starałem się żyć w zgodzie ze samym sobą, a kradzież piasku dusz z pewnością nie była zgodna z moimi zasadami. Podejrzewałem, że mogło chodzić o jego żonę i szczerze mnie to przerażało. Być może Erick był w stanie posunąć się do wszystkiego, aby tylko znowu się z nią spotkać. I po części naprawdę go rozumiałem, ale z drugiej strony stanowczo się temu sprzeciwiałem.

Z tego będą same problemy, a ja nie chcę brać w tym udziału.

Zapomnij o tym — uciąłem temat. — Nie pozwolę ci na to, Cooper. Ty naprawdę nie masz pojęcia, z jak wielkimi siłami chcesz igrać.

— Posłuchaj mnie, Nate — burknął oschle. — Mogę go zdobyć z tobą albo bez ciebie. Proponuję ci niezapomnianą przygodę, a ty się jeszcze wahasz? Poza tym naprawdę nie masz nikogo, kogo chciałbyś przywrócić do życia?

— Nie.

Jasne, że wolałabym mieć przy sobie Milesa oraz Veronicę, ale nie mogłem na to pójść. To było zbyt ryzykowne.

— I tak to zrobię. — Wzruszył ramionami. — Proszę cię o pomoc i obiecuję, że spłacę dług wdzięczności, kiedy tylko będę w stanie. Jedna akcja, a potem znowu się rozejdziemy.

— Może mi jeszcze powiedz, że to będzie czysty strzał — zakpiłem. — Tak jak ostatnio? Obiecałem rodzinie, że spędzę z nimi Sylwestra i niestety nie potrafię się rozdwoić. Przykro mi.

— Naprawdę chcesz przepuścić taką okazję? Mówię ci, że będę twoim dłużnikiem i zrobię wszystko, o co mnie poprosisz. No i zapewniam, że nic nam nie grozi.

— Mówiłem ci, że się nie rozdwoję! — fuknąłem już nieco ostrzej, po czym założyłem ręce na klatce piersiowej. Mężczyzna nadal wygodnie zajmował swoje miejsce i zupełnie nie przejmował się moim poirytowaniem. — Nawet gdybym chciał, to nie jestem w stanie tego zrobić. Musiałabym mieć chyba brata bli... — Po tych słowach na moich ustach zagościł szeroki uśmiech, ponieważ coś sobie uświadomiłem. — Nate! Wyjdź ze mnie, muszę wyprowadzić cię na spacer.

Wnioskując po minie Coopera, dobór słów nie był raczej odpowiedni.

To jest szaleństwo, po cholerę ty się na to zgadzasz?

No właśnie — po cholerę?

Przed podjęciem ostatecznej dezycji i wsadzeniem na minę drugiego Nathana, postanowiłem wypytać Coopera o kilka istotnych kwestii. W końcu zająłem miejsce na fotelu naprzeciwko niego.

— Bądź ze mną szczery, dobrze? — Gdy odpowiedział mi skinięciem głowy, kontynuowałem: — Dlaczego nadal jesteś wampirem? I do czego dokładnie chcesz użyć piasku dusz?

— Jestem wampirem, ponieważ nie wziąłem udziału w rytuale. Jeszcze. Po naszej eskapadzie do rejonów żabami płynących znalazłem w jakiejś starej indiańskiej książce rozdział o piasku dusz. I to się łączy z tym, dlaczego zależy mi na jego zdobyciu. Chyba łatwo domyślasz się, że chodzi o moją żonę.

— A czytałeś o możliwych konsekwencjach? — Przez dłuższą chwilę mi nie odpowiadał, dlatego wydałem z siebie prychnięcie. — Jasne, że nie czytałeś, bo po co? To prawie nigdy nie wychodzi tak, jak powinno. Dużo zależy od przychylności losu, a przypominam ci, że on lubi poruchać zarówno mnie, jak i ciebie. To jest rosyjska ruletka, Cooper; albo wyjdzie, albo nie.

— Wyjdzie. — Machnął ręką, po czym wstał z miejsca. — Załóż na siebie ładny garnitur. Wrócę za dwie godziny. To naprawdę nie zajmie nam dużo czasu, więc będziesz mógł sobie wrócić do czego tam tylko chcesz.

Nie zamierzałem usilnie przekonywać go do tego, że ten plan jest bez sensu. Skoro chciał igrać z ogniem, to na własnej skórze miał przekonać się o tym, jak bolesne potrafi być oparzenie.

Przynajmniej wtedy tak myślałem. Jak się później okazało — oboje padliśmy ofiarą naszej własnej głupoty i tego, że naiwnie pokładaliśmy wiarę we wszechświecie.

*****

Nathan na początku przetestował, jednak potem dał mi się udobruchać. Przekonała go wizja niezmierzonych pokładów szkockiej, którą miał pochłonąć w domu Sandersa. Plan był wybitnie prosty. Mieliśmy zgarnąć piasek dusz z domu jakiegoś snoba, który z niezrozumiałego dla nas powodu trzymał ten niebezpieczny artefakt u siebie. Potem mieliśmy wrócić, a ja sam miałem odesłać Nathana i zająć jego miejsce na imprezie.

Plan nie był doskonały.

W uszytym na miarę garniturze usiadłem na miejscu kierowcy. Spoczywający obok mnie Cooper ułożył na kolanach czarną walizkę, a chwilę później ją otworzył. Z pewnością nie spodziewałem się tego, że będzie mieć przy sobie pistolet. A raczej dwa. Nie rozumiałem, po co miałyby nam one służyć, w końcu byliśmy wampirami, ale nie zamierzałem w to wnikać. Chcąc czy nie chcąc musiałem brać udział w jego szopce.

Zaparkowałem kilkaset metrów przed posiadłością, z której mieliśmy skraść piasek dusz. Na szczęście Cooper znał rozkład domu, więc nie musiałem martwić się o to, jak się do niego dostaniemy. Padło na tylne drzwi. Zdziwiło mnie to, że tak łatwo dostaliśmy się na posesję nieznanego. Byłem pewny, że plan się nie powiedzie i coś nie pójdzie po naszej myśli, jednak w tamtej chwili mogłem jedynie cierpliwie oczekiwać tego, co miał nam przynieść los.

Sprawnie przedostaliśmy się przed drzwi, omijając przeszkody rozpościerające się na podwórku w postaci krzaków oraz bujnych kwiatów. Pod osłoną nocy nie byłem w stanie wyłapać szczegółów budynku. Wtedy przypominał każdą sporych rozmiarów rezydencję ulokowaną w bogatej dzielnicy za miastem. Zapewne w dzień robił wrażenie, jednak teraz był tylko zwykłym celem.

Cooper nacisnął za klamkę, a drzwi od razu ustąpiły. Co tutaj się, do cholery, działo?

— Wytłumaczysz mi to? — warknąłem gniewnie. — Co ty odwalasz, Cooper?

— Być może nie powiedziałem ci całej prawdy. — Roześmiał się. — To dom mojego wujka i to właśnie jego mamy okraść. Andy zawsze zostawia otwarte drzwi na noc, ponieważ trochę mu odbiło. Po śmierci swojej żony trochę się załamał i...

— Co kurwa? — fuknąłem szeptem. — To po co jestem ci tutaj potrzebny? Czemu znowu wciągasz mnie w jakieś gówno, z którym mógłbyś poradzić sobie sam?

— Powiedzmy, że nie mamy ze sobą jakichś wybitnych relacji. Z resztą to jest nieistotne. Mówiłem, że to będzie czysty strzał i nie kłamałem.

Coś mi tutaj nie pasuje, Nate.

Ta, mi też. A jak wygląda sytuacja u was?

Clara pokłóciła się z Michaelem, więc próbuje ich pogodzić. Na szczęście niczego nie podejrzewają. Sanders już leży pod stołem, a Scott pije z Martinem. Znaczy tym starszym, ponieważ ten młodszy właśnie próbuje pozbyć się Williama. Swoją drogą mam go naprawdę dość. Czy mogę się z nim pobić?

Idziesz? — Ponaglił mnie Erick, gestem ręki zapraszając do środka rezydencji.

Nie miałem wyboru. Już i tak wystarczająco w tym ugrzązłem. Chciałem doprowadzić to do końca i się ulotnić zanim sytuacja zrobi się nieprzyjemna.

Wspólnie przemierzaliśmy nieznane mi korytarze, posługując się przy tym wyłącznie latarkami, które oświetlały nam drogę. Cooper bez problemu dostał się do jednego z pokoi, który najprawdopodobniej był sejfem. Szybko wpisał jakiś kod na panelu obok drzwi, a zaraz potem usłyszeliśmy dźwięk otwierania. Właśnie staliśmy po środku ogromnego — jak wcześniej wywnioskowałem — sejfu. Nikłe światło padające z sufitu rozświetliło stolik, który stał po środku pomieszczenia. Stała na nim zasłonięta waza ze złotymi żłobieniami.

Oczy Coopera natychmiast dziwacznie rozbłysły. Popędził w stronę owego przedmiotu, który pochwycił do rąk.

— Wiesz co dalej mam z tym zrobić?

— Wiem, ale to chyba nie jest odpowiedni moment. Pojedźmy w bezpieczne miejsce.

— Chcę już to mieć za sobą — nalegał.

— Nie. — Mój nerwowy szept z każdą chwilą stawał się coraz bardziej głośny. — Musimy natychmiast...

Nie zdążyłem dokończyć swojej wypowiedzi, ponieważ ten kretyn się zamachnął, a potem cisnął wazą o płytki.

Boże, co za idiota.

Nerwowo wplatałem swoje ręce we włosy, kiedy pył zaczął unosić się ku górze, tworząc przy tym mgłę, przez którą nie byłem w stanie nic dostrzec.

— Ty baranie! To było słychać na cały dom!

— Sprawdź, czy on tutaj nie idzie — polecił, jednak na początku nie doczekał się żadnej reakcji. — No sprawdź!

Nerwowo odetchnąłem, ale zbliżyłem się do drzwi. Odwróciłem się do niego tyłem, aby obserwować czy na korytarzu nie wyłania się jakaś postać.

Szczerze liczyłem na to, że jego podświadomość była wystarczająco silna i będzie w stanie wywołać akurat swoją żonę. Jak wspominałem — z tymi mocami nie można było zadzierać. Wspomnienie o danej osobie musiało być naprawdę mocne, ponieważ piasek dusz żywił się  poniekąd naszymi myślami oraz emocjami.

— Kochanie!

Nie wytrzymam.

Kiedy się odwróciłem, dostrzegłem cień sylwetki leżącej na podłodze. Kobieta natychmiast zaczęła kaszleć. Cooper zbliżył się do niej, po czym przy niej uklęknął.

— Bierz ją i spadamy! — rzuciłem ponaglająco.

Kolejne zdanie wypowiedzenie przez mężczyznę okazało się początkiem mojego końca.

— Kurwa, to nie jest ona. Kim ona jest? — fuknął w moją stronę.

Szybko zbliżyłem się w ich stronę. Po chwili byłem w stanie dostrzec cały zarys jej ciała.

— Kto to jest? Ona musi być od ciebie! To nie tak miało wyglądać! — Krzyknął na tyle głośno, abym zaczął poważnie obawiać się o to, że zostaniemy wykryci. Po chwili wstał na proste nogi i zaczął nerwowo krążyć.

Kobieta w dalszym ciągu cicho kaszlała. W końcu zdołała podeprzeć się na swoich rękach i na mnie spojrzeć. Patrzyła na mnie, a ja patrzyłem na nią. Zastanawiałem się nad tym, czy było to w ogóle możliwe. Nie byłem pewny czy mnie poznała. Wydawała się tak okropnie odległa.

Z szybko bijącym sercem wpatrywałem się w jej ciemne włosy oraz brązowe oczy. W jej twarz, którą przecież tak doskonale znałem.

Veronica D'Abernon.

To nie mogła być prawda. To wszystko musiało mi się po prostu śnić. To nie mogło...

Cooper cofnął się o kilka kroków, w rezultacie stykając się plecami z jakąś szklaną gablotką. W konsekwencji tego w całym domu rozbrzmiał głośny alarm. Szybko wymieniliśmy się spojrzeniami, zdając sobie sprawę z tego, że musieliśmy uciekać. Bez namysłu zbliżyłem się do dziewczyny, a następnie wziąłem ją na ręce. W tamtym momencie nie chciałem tego analizować czy też się nad tym wszystkim zastanawiać. Wtedy liczyliście jedynie to, aby bez problemu wydostać się z tego przeklętego domu.

Nie zarejestrowałem momentu, w którym wydostaliśmy się z rezydencji, a potem przedostaliśmy do samochodu. Byłem w tak ogromnym szoku, że wszystko docierało do mnie z opóźnieniem. Byłem wdzięczny Erickowi za to, że usiadł za kółkiem. Sam wpakowałem dziewczynę na tylne siedzenia i prędko usiadłem przy mężczyźnie, który odjechał spod posiadłości z piskiem opon.

*****

Jeżeli cię to pocieszy, to powiedziałem Williamowi, że jest gnidą.

Nadal nie docierało do mnie to, co właśnie miało miejsce. Albo docierało, tyle że z opóźnieniem. Wraz z Cooperem przyglądaliśmy się dziewczynie, która spała na mojej kanapie.

To nie mogło być prawdziwe.

Zapewne wiele osób na moim miejscu skakałoby z radości, ale ja nie miałem na to ani ochoty, ani siły. W zasadzie to nawet się z tego nie cieszyłem. Przecież wiedziałem o tym, że ta sytuacja nie jest dla nas wygodna. Dla nikogo z nas. Miałem ochotę najpierw wypatroszyć Coopera, a potem siebie. On w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, do czego się przyczynił. Jego plany zupełnie mnie nie obchodziły. Mógł sobie wywoływać i przywracać swoją żonę w nieskończoność, jednak nie chciałem brać w tym udziału. Mężczyzna w ogóle nie zdawał sobie sprawy z powagi tej sytuacji.

— Nie cieszysz się? — prychnął, biorąc do ust łyk wina. — Przecież przywróciłeś ją do życia.

— Nie, Cooper — fuknąłem gniewnie, jednak na tyle cicho, by nie obudzić brunetki. — Do niczego jej nie przywróciłem. Mówiłem ci, że to jest niebezpieczne i jak zwykle mnie nie posłuchałeś. A teraz przez twoją głupotę sprowadziłeś na ziemię dziewczynę, która nie żyje od kilkunastu lat. Co ci w ogóle przyszło do tej posranej głowy, żeby rozbić wazon w sejfie? Naprawdę nie mogłeś poczekać?

— Nie mogłem — odburknął z oburzeniem. — Ty w ogóle wiesz jak to jest za kimś tęsknić? Przypuszczam, że nie.

Przypuszczam, że jak spuszczę mu wpierdol, to jest wrzaski będą słyszalne na Antarktydzie.

Nie będzie mi byle frędzel wmawiać, czy za kimś tęskniłem czy nie. Kij mu w oko i chuj do dupy.

Już w samochodzie zauważyłem, że coś było z nią nie tak. Nieustannie kaszlała, a jej skóra okryta białym płótnem była szara i wyglądała okropnie niezdrowo. Podczas podróży nie odezwała się ani jednym słowem i tylko wodziła wzrokiem po aucie. Była nieobecna i wydawała się przygaszona. Nie była sobą i wyglądała jakby w ogóle mnie nie znała. I jakby był kimś lub czymś całkowicie innym. Powoli zacząłem obawiać się najgorszego.

— Ona tutaj nie zostanie.

— Dlaczego nie? — prychnął z kpiną. — Przecież już ją sprowadziłeś.

— Bo to coś nie jest moją siostrą — warknąłem, nie przebierając w słowach. — Kiedy ty w końcu zrozumiesz, że nie możesz bawić się w Boga? Nie możesz łączyć tego świata z tamtym. Już wystarczająco dużo namieszałeś, a ja nie wiem co mam z nią zrobić.

— Daj spokój — machnął ręką. — Ona przecież tylko śpi. Poleży kilka godzin, otrzepie się i wstanie. Nie przesadzasz może?

— Zamknij — rzuciłem spokojnie — mordę.

Serio mogłem go zabić. Albo zostawić w gnieździe francuzików. Miałem z nim same problemy i nie mogłem się go pozbyć.

Przez kolejne minuty przyglądaliśmy się dziewczynie, która nieustannie spała. Po jakimś czasie postanowiłem wystawić w jej stronę rękę i ją dotknąć. Gdy tylko przesunąłem palcami po jej skórze, nerwowo się zerwała. Niemal natychmiast zaczęła nabierać nerwowe oddechy. Nie znała mnie ani nie wiedziała kim byłem.

A kim była ona?

Nie minęło nawet kilka sekund, a dziewczyną ponownie zawładnęła fala kaszlu. A gdy na jej ręce, którą przyłożyła do ust dostrzegłem czarną maź, zakląłem pod nosem. Właśnie w taki sposób kończyło sie igranie ze śmiercią. Nie mogłem się cieszyć, gdy moja zmarła siostra nagle powróciła do żywych. Wiązało się to z szeregiem różnych przykrych konsekwencji, o których Cooper nie miał zielonego pojęcia. Nawet nie jestem pewny, czy on wiedział w ogóle czym był owy piasek.

Piasek dusz w istocie był zwykłym piaskiem czy też pyłem, jak kto woli. Ciężko określić jego dokładne pochodzenie. Prawdopodobnie powstał podczas różnych indiańskich rytuałów z pyłu z palonych kości zwierzęcych. Wytwarzano go w wielu rejonach Ameryki Północnej, dlatego natrafienie na niego wcale nie graniczyło z cudem. Nie dziwiło mnie to, że rodzina Ericka była w jego posiadaniu. Raczej wszyscy od nich mieli jakiś związek z łowcami wampirów. A oni byli dość dziwni i kolekcjonowali niekonwencjonalne rzeczy.

Z upływem lat o piasku dusz przestało się w ogóle mówić. Informacje o nim można było pozyskać albo ze starych dzienników w miejskich archiwach lub z przekazów ustnych. Sam rytuał nie był już wykonywany od wielu lat, prawdopodobnie zaprzestano na przełomie XIX i XX wieku. Jego istnienie nie stanowiło żadnej tajemnicy, jednak nie był on powszechnie znany. A już w szczególności dla ludzi, którzy nie mieli nawet pojęcia o istnieniu istot nadprzyrodzonych. Co więc Cooper mógł o nim wiedzieć? Wielkie gówno.

A jakież to były jego wady oraz konsekwencje, o których nieustannie mówiłem? Cóż, było ich zdecydowanie więcej niż możliwych zalet. Samo działanie piasku dusz było uzależnione od naprawdę wielu czynników. Żeby mógł poprawnie zadziałać, trzeba było spełnić wiele wymogów, o których ten głupi skurwiel nie miał żadnego pojęcia. I chodziło tutaj o zwykłe pierdoły typu: odpowiednia faza księżyca, odpowiednia pogoda, odpowiednia pora dnia, odpowiednie nastawienie osoby wywołującej i wiele więcej. Mimo że pogoda oraz pora dnia nam sprzyjała, nie byliśmy w stanie przeskoczyć tego, że trzydziestego pierwszego grudnia mieliśmy pierwszą kwadrę, a nie zasrany nów. Poza tym sam nie wiedziałem, jakie miałem do tego nastawienie.

Veronica była jedną wielka tykającą bomba. Mogła zamienić się w bestię łaknącą ludzkiej krwi. Mogła uciec z mojego mieszkania i wyrżnąć połowę miasta. Mogła również po prostu zasnąć i już się nie obudzić. Na ten moment nie wyglądała, jakby była świadoma czegokolwiek. A już z pewnością nie przypominała mojej siostry.

I wcale nie zdziwiło mnie to, że akurat ona została przywołane. Po świątecznym karaoke, wspólnych Świętach z rodziną oraz po wspomnieniach Sylwestra mającego miejsce kilka lat temu, ciągle o niej myślałem. Być może moje wspomnienia było na tyle intensywne, że mogły wyprzeć myśli Ericka. Ale może lepiej, że tak się stało? Nie lubiłem tego kretyna, ale miałem zdecydowanie mocniejszą psychikę od niego. Podczas gdy ja jedynie siedziałem i wpatrywałem się w ciało wampirzycy, on już zapewne ocalchodziłby od zmysłów.

Wyciągnąłem z kieszeni swój telefon i wybrałem numer do Clary. Oczywiście nie odebrała, no bo po chuj? Tak samo Theo. I Rose. I Alfie, który swoją drogą stwierdził, że zrobi sobie z mojego mieszkania bazę wypadową. Została mi jedynie Haley. Nigdy bym nie przypuszczał, że mściwa suka i mój wróg numer jeden w jednym teraz stanie się moim wybawieniem. O ile odbierze.

— Nathan?

Westchnąłem w duszy. Odebrała. Czułem na sobie spojrzenie Coopera, ale ten nijak tego nie skomentował.

— Martin, musisz mi podać Clarę. To bardzo ważne.

Nate, ale...

Co? — Wydałem z siebie westchnięcie. — Haley, ja serio...

Ale ty stoisz kilkanaście metrów ode mnie. — W jej głosie wyczułem nutę skołowania, ale wcale nie mogłem się jej dziwić. — Co tutaj się znowu dzieje, do jasnej cholery?

Musisz mi podać Clarę. Potem wam wszystko wyjaśnię — poleciłem ponaglająco. — Haley, proszę.

Po drugiej stronie rozległo się lekkie westchnięcie.

Poczekaj chwilę.

W oczekiwaniu na to, aż Martin poda mi Clarę, spojrzałem na Ericka. On posyłał mi pokrzepiające spojrzenie, a ja miałem ochotę wsadzić mu w dupę pierwszy przedmiot mieszczący się po mojej lewej. Kaktus, wybornie. W końcu rozległ się jakiś szmer, a chwilę później usłyszałem głos swojej siostry. Tej, która jakimś cudem pozostawała jeszcze żywa.

Co on tutaj robi, Nate? I dlaczego sam nie przyszedłeś? Mogłeś po prostu powiedzieć, że nie chcesz przychodzić, a nie odstawiać jakieś szopki. Zawiodłam się. Rozumiem, że mogłeś czuć się przytłoczony tym miesiącem, ale naprawdę mogłeś nam to powiedzieć.

Moją niewątpliwą zaletą było to, że nie pierdoliłem się w tańcu. Od razu mówiłem to, co ślina naniosła mi na język.

— Cooper namówił mnie na kolejną powaloną akcję, więc pojechaliśmy do jakiegoś domu, w którym był piasek dusz. Już mieliśmy wychodzić, ale wazon się stłukł i zamiast jego żony, przywołaliśmy Veronicę — odparłem na jednym tchu, bawiąc się przy tym nerwowo guzikiem od swojej białej koszuli. — Jedźcie do rezydencji. Tam się spotkamy i coś pomyślimy.

Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, rozłączyłem się. Postanowiłem kolejny raz zignorować Coopera. Pochwyciłem na ręce nieustannie śpiąca brunetkę, a następnie skierowałem się w stronę drzwi, pozostawiając za sobą mężczyznę oraz chrapiącego psa.

— Nate, poczekaj, pomogę ci. — Dotarł do mnie jego głos.

— Chuj ci w ucho, Erick.

— Nate, kurwa! — warknął wściekle. — Pozwól mi sobie pomóc! Wiem, że zawaliłem, ale musisz mnie zrozumieć. Ja chciałem tylko zobaczyć się ze swoją żoną — kontynuował, gdy ja prędko zakładałem buty, jednocześnie trzymając na rękach dziewczynę. — Nie wiedziałem, że to się tak potoczy.

Byłem mu wdzięczny, kiedy potrzymał mi drzwi, jednak nie chciałem się do tego przyznać. Prędko ruszyłem do winny, nie przejmując się tym, że Erick stał obok mnie i nadal mi towarzyszył. Potem otworzył przede mną drzwi do kamienicy i w ciszy pomógł również z wsadzeniem Veronici do samochodu.

Drogę również przemierzaliśmy w ciszy. Do czasu. W końcu jednak Cooper postanowił otworzyć swoją głupią mordę.

— Miałeś już jakieś przygody z piaskiem dusz? — Gdy posłałem mu szybkie spojrzenie, ten tylko wzruszył ramionami. — Wydaje mi się, że masz z nim doświadczenie.

— Spierdalaj — wysyczałem nienawistnie, ucinając przy tym temat.

Gówno go to w ogóle obchodziło. I tak już wystarczająco namieszał. Ale, owszem, miałem. I to wcale nie skończyło się za dobrze.

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy rewolucja seksualna przybierała na sile, temat homoseksualizmu był dość ciężki. Właśnie dlatego Theo przez jakiś czas musiał kryć się ze swoją orientacją. Dopiero gdzieś na początku lat osiemdziesiątych w końcu szczerze z nami porozmawiał i oznajmił nam, że woli facetów. I jakiś czas później kogoś poznał. Miał na imię Bryce i był człowiekiem. Ja sam nie byłem do tego zbyt przychylnie nastawiony, ponieważ miałem już za sobą kilka związków z ludzkimi kobietami. Ale postanowiłem się w to nie wtrącać. Bryce o nas nie wiedział, a sam Theo raczej nie spieszył się do tego, aby wyjawić mu prawdę.

Pewnego letniego wieczora postanowili się ze sobą spotkać. I wszystko by było w porządku, gdyby nie fakt, że wybrali las. A że akurat wtedy przypadała pełnia, na wolności grasowały Maʼiitsoh, czyli wilkołaki. Nie mieliśmy pojęcia o ich obecności pod miastem, więc prawdopodobnie po przemianie przywędrowały tutaj z lasów, które były nieco bardziej oddalone od granic. Sama legenda o tym, że wilkołaki są naszymi największymi wrogami wcale nie jest bezpodstawna. Bo owszem, mamy z nimi ogromny problem. Nie jesteśmy w stanie wyczuć ich zapachu. Z nimi jest zupełnie inaczej niż z ludźmi, innymi wampirami, czy nawet wiedźmami. Po prostu ich nie czujemy. Ale one wyczuwają nas. Właśnie dlatego Theo oraz Bryce padli ofiarą tych najgorszych istot nadprzyrodzonych. Czyli (tfu) wilkołaków. Kurwa, nienawidzę ich bardziej niż siatkarzy.

Jeden z nich tak po prostu zaatakował Bryce'a. Theo od razu rzucił się na włochatego napastnika i próbował pomóc swojemu chłopakowi, jednak nie zdało się to na nic, bo sam porządnie oberwał. Kiedy dotarło do niego to, że nie będzie w stanie mu pomóc, postanowił uciec. I wiem, że wiele osób mogłoby uznać go za tchórza, ale ja wyobrażałem to sobie trochę inaczej. Przecież nie był w stanie mu pomóc. Pieprzony pies tak po prostu rozszarpał go na jego oczach. Mimo że Bryce nie miał żadnych szans, Theo przez kolejne lata cały czas się o to obwiniał. Do tego stopnia, że postanowił przywrócić go do życia za pomocą piasku dusz. I tym razem — wszystko odbywało się tak jak miało. Odpowiedni dzień, pora i okoliczności. Nie wspomnieliśmy o tym ani Audrey, ani Eugene co było naszym ogromnym błędem. Zapewne gdyby o tym wiedzieli, to w żadnym przypadku nie dopuściliby do tego, aby przywrócić go do życia.

Bo w zasadzie to nam się nie udało. Na początku, owszem, bo Bryce zachowywał się dość normalnie. Na wszelki wypadek zamieszkał z nami na jakiś czas, a jego rodzina zapewne odchodziła od zmysłów. Potem było coraz gorzej. Nic nie jadł i nie pił, a pewnej nocy po prostu rzucił się na Theo i zaczął go dusić. Jego oczy były zupełnie puste, a wzrok obłąkany. Mimo że sklejał zdania i wypowiadał się dość normalnie, z pewnością nie był sobą.

Jak można się było domyślić — ta historia nie skończyła się dość pozytywnie. Eugene musiał go zabić. Mimo że od tej sytuacji minęło kilkadziesiąt lat, Theo nadal odczuwał wyrzut sumienia i wciąż obwiniał się za to, że wtedy z nim nie został. Po wypadku dochodził do siebie przez długie tygodnie, gdyż rana zadana przez wilkołaka była dla niego okropnie obciążająca. Miał szczęście, że nie zranił go przy sercu, ponieważ gdyby do tego doszło, mógłby nie przeżyć.

— Przepraszam — wtrącił po chwili Erick. — Naprawdę mi przykro. Ale nie możesz zrzucać całej winy na mnie. Czaję, że jesteś wkurwiony i pewnie nawet zrozpaczony, ale...

— Nie kończ — fuknąłem, mocniej zaciskając ręce na kierownicy. — Po prostu nie kończ.

— Co zamierzacie zrobić?

On jak chuj był głuchy. Albo głupi. Chociaż nie, Erick Cooper był po prostu jebanym debilem.

Porozmawiajmy, Nathan.

— Czy ty możesz przez chwilę skończyć pierdolić? No bo ile można pierdolić? — warknąłem, posyłając mu ciężkie spojrzenie. Kiedy otwierał usta, żeby coś powiedzieć, nagle uruchomił mi się agresor. — Zamknij mordę, zasrańcu! To wszystko to jest twoja wina! Naprawdę chuj ci w ucho, oko i, kurwa, wszędzie! Ty zawsze musisz wszystko zjebać!

— Przestań wrzeszczeć! Uspokój się, do cholery! Wiem, że schrzaniłem, ale musisz się ogarnąć, bo zaraz mnie rozszarpiesz! Przecież to nie jest moja wina, że padło akurat na nią.

Właśnie zbliżaliśmy się do rezydencji, a ja czułem, że jak tak dalej pójdzie, to skończę na najbliższym drzewie.

— Wiesz co? — westchnął z gniewem. — Tobie też chuj w oko! Skoro wiedziałeś, że to jest tak niebezpieczne, to dlaczego mnie nie ostrzegłeś?

Nie no, zaraz serio wjadę w drzewo.

— Nie ostrzegałem?! Przecież ty jesteś, kurwa głupszy od świni! Ostrzegałem cię cały czas, ale mnie nie słuchałeś! Wiesz co? Rucham ci starą.

— A ja twoją!

— Moja stara nie żyje!

Nasza kulturalna wymiana zdań została przerwana przez nagle poruszenie. Nie wyłapałem momentu, w którym Veronica się obudziła. Nagle zacisnęła swoje ręce na szyi Coopera i zaczęła go dusić. Zdezorientowany mężczyzna wydał z siebie głośny jęk.

Wszystko działo się zbyt szybko. Oślepiły mnie światła osobówki nadjeżdżającej z naprzeciwka, a na domiar złego Cooper złapał za kierownicę, jakby miało mu to jakkolwiek pomóc. Potem wszystko podziało się już błyskawicznie. Przymknąłem swoje powieki, po czym poczułem ból rozchodzący się po całym moim ciele. A gdy na jedną sekundę ponownie je uchyliłem, dostrzegłem jedynie drzewo.

Chyba przewidziałem przyszłość.

*****

Wrzask. Szmery. Pikanie.

Leniwie otworzyłem powieki. Obraz przed moimi oczami się zamazywał, a w m uszach nieznośnie mi szumiało. Poczułem krew spływającą po mojej skroni. Gdy moje zmysły po chwili zdołały się wyostrzyć, zorientowałem się, że wrzaski były coraz głośniejsze oraz że w samochodzie znajdowałem się wyłącznie sam. Cholera.

Rzuciłem wzrokiem na widok za oknem. Cooper leżał na ziemi, a tuż na nim nachylała się Veronica, z którą się szamotał. Cholera.

A kiedy już miałem wychodzić, poczułem mocne ukłucie w klatce piersiowej. Spojrzałem więc w dół, aby dostrzec, że naostrzony koniec gałęzi głęboko wbił mi się w tors. Cholera.

Naparłem na drzwi całą swoją siłą (a raczej jej resztkami). Szczęście — udało mi się wydostać z samochodu i upaść na ziemię. Nie miałem czasu na rozważanie nad swoim bólem, więc niemal machinalnie wstałem na proste nogi, ignorując nieprzyjemne uczucie rozchodzące się po moim ciele. Nie miałem pojęcia, ile mogłem w nim tak siedzieć, ale przypuszczałem, że niedługo. Musiałem działać. Fakt, może i mieszkaliśmy na odludziu, a najbliższy dom mieścił się kilkaset metrów stąd, ale krzyki były na tyle głośne, że mogły zwrócić uwagę mieszkańców.

— Zejdź ze mnie, wariatko! — krzyknął Cooper, kiedy Veronica kolejny raz zacisnęła ręce na jego szyi.

Nie lubiłem go, ale nie chciałem dopuścić do jego śmierci. Ignorując rozrywający ból, szybko kucnąłem, aby podnieść jeden z większych kamieni. Znając moje szczęście tamtego dnia, byłem pewny, że to raczej ja zrobię sobie nim krzywdę. Veronica nie zdążyła nawet zareagować, gdy kamień zderzył się z jej głową. Bezwiednie opadła na Ericka, który z kolei prędko rzucił z siebie jej ciało.

— Kurwa, stary! — jęknął, gdy spostrzegł, że połączyłem się z pieprzonym drzewem gustowną gałęzią, która przebiła mnie prawie na wylot. Natychmiast się otrzepał i do mnie podbiegł. Chwycił mnie w pasie, zarzucając przy tym moją rękę na jego bark.

— Weź ją — skinąłem głową w stronę znokautowanej dziewczyny leżącej na śniegu. — Ja sobie dam radę.

Nie byłem tego pewny. W tamtej chwili byłem tak poturbowany, że nie miałem ochoty nawet na rzucenie jakiegoś niewybrednego komentarza w stronę tego dupka.

— Chuj z nią, musimy cię poskładać! — zaoponował, a ja postanowiłem stanowczo się temu sprzeciwić.

Prędko go od siebie odepchnąłem, po czym ruszyłem do przodu. W tamtej chwili nie przejmowałem się tym, że mój ukochany samochód właśnie zmienił się w ruinę. W sumie to ja też.

Cooper zrozumiał przekaz. Popędził więc do Veronici i przerzucił jej ciało na swoje plecy.

A kiedy sam wykonałem kolejny krok, zaczęło mi się kręcić w głowie. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego czułem się tak źle. Przecież byłem nieśmiertelnym wampirem, a ta rana prawdopodobnie nie była na tyle mocna. Dopiero po chwili, kiedy zacząłem odzyskiwać świadomość, kolejny raz zerknąłem w dół. Nie miałem na sobie kurtki, a moje ciało okrywała jedynie biała koszula. Momentalnie pojawiła się na niej czerwona plama. I chyba wtedy zrozumiałem to, co właśnie się działo.

Gałąź przebiła mi klatkę piersiową. Gałąź przebiła mi serce.

Potem dostrzegłem jedynie ciemność i kolejny raz upadłem na przemoczoną od śniegu ziemię.

*****
Clara

Prawdopodobnie złamałam wszystkie przepisy drogowe, ale to nie miało dla mnie większego znaczenia. Nie mogłam uwierzyć w to, w co znowu wpakował się Nathan. Miałam ochotę płakać, krzyczeć i przede wszystkim coś zniszczyć. Mój durny brat przywrócił do życia Veronicę. I naprawdę nie rozumiałam dlaczego. Przecież nie był głupi. Przecież znał konsekwencje tak nieodpowiedzialnego zachowania. On był po prostu pojebany.

Razem ze mną jechała Haley, Rose, Theo oraz drugi Nathan, który swoją drogą idealnie wszedł w rolę tego pierwszego. Philip oraz Alfie zostali u Sandersona z uwagi na to, że w moim samochodzie zabrakło już miejsc.

Sama nawet nie wyczułam momentu, w którym tak po prostu zaczęłam płakać. Na szczęście nikt nie odważył się na to, aby zwrócić mi uwagę. Zapewne zrozumieli, że ta sytuacja nie była dla nas zbyt wygodna. A kiedy myślałam, że już gorzej być nie może, nieopodal domu dostrzegłam rozwalone auto Nathana. Natychmiast wymieniłam się szybkim spojrzeniem z Theo.

— Nate? — Wyrwało się z ust Rosalyn. — Zatrzymaj się! Zatrzymaj się do cholery!

Byłam w tak wielkim szoku, że nie myślałam racjonalnie. W ogóle nie myślałam.

Prędko spełniłam prośbę Rose, orientując się przy tym, że nikogo nie było w rozwalonym samochodzie. Przypuszczałam, że musieli udać się do domu. W tamtej chwili czułam się coraz gorzej, a mój niepokój zdawał się sięgać zenitu.

Otwierając drzwi do domu, nigdy bym nie przypuszczała, jaki obraz zastanę w środku. Eugene oraz Audrey, którzy jak co roku samotnie spędzali Sylwestra, właśnie odchodzili od zmysłów. Dopiero po chwili zorientowałam się czemu.

Na fotelu leżała Veronica, a na kanapie Nathan. Chryste, co tutaj się stało? Chciałam podejść do Ericka, który nonszalancko opierał się o kominek i trzepnąć go w twarz, ale jakoś się pohamowałam. W końcu nie to było teraz najważniejsze.

— Czy on? — jęknął Theo, spoglądając na Nathana.

Audrey od razu pokręciła głową.

— Mieli wypadek i gałąź przebiła mu klatkę piersiową, ale Eugene go poskładał.

— To dlaczego jest nieprzytomny? — wtrąciła Rosalyn.

Chyba jeszcze nigdy nie widziałam jej tak zdenerwowanej. Ale nie mogłam jej się dziwić, ponieważ sama odchodziłam od zmysłów.

Podczas gdy nikt z nas nie był w stanie wykonać żadnego ruchu czy nawet o nic o coś zapytać, Haley wyszła przed szereg i zmartwioną miną popędziła w stronę Nathana. Uklęknęła przed kanapą i wbiła w niego swój wzrok.

I w tamtym momencie od razu coś zrozumiałam. Coś, do czego żadne z nich nigdy by się nie przyznało.

Nie mam pojęcia — odparł Eugene, który zbliżył się w naszą stronę. — Przez chwilę wydawało mi się nawet, że przeszła mu przez serce, ale to jest irracjonalne. Musimy poczekać, aż mu się polepszy. Jeżeli nie, to będziemy musieli wezwać do niego jakąś wiedźmę.

— A co z nią? — spytałam z westchnięciem, po czymś zwróciłam się w stronę Ericka. — Co wam strzeliło do tych pustych łbów?! Nie wierzę, że on się na to zgodził!

— Mieliśmy przywołać moją żonę, ale wyszło jak wyszło.

— Wyszło jak wyszło? — prychnął Theo. — Tylko tyle powiesz? Że wyszło jak wyszło? Eugene — zerknął w jego stronę — co my z nią zrobimy?

Nie musiał pytać. Doskonale wiedzieliśmy, co mieliśmy z nią zrobić. Pozbyć się jej, zanim ona pozbędzie się nas.

Ale niby kto miałby to zrobić? Kto miałby zabić naszą nieżywą siostrę?

— Ja to zrobię.

Wszyscy przenieśliśmy spojrzenie na Nathana, który ociężale wstawał z kanapy.

*****

Zrobiłem w swoim życiu wiele złych rzeczy, jednak nie mogły się one równać z tym, co miałem zrobić teraz. Ale miałem wrażenie, że to było mi już zupełnie obojętne. Że to wszystko było mi obojętne.

Podwinąłem w górę rękawy swojej koszuli. Czułem na sobie oczy wszystkich zebranych w salonie. W tamtym momencie nie mogłem myśleć o niej w kategorii siostry. Przecież ona, a raczej to, nie było moją siostrą. Wbiłem swój pusty wzrok w dziewczynę leżącą na podłodze. Uderzenie było na tyle mocne, że nadal się nie obudziła. Być może niektórzy mogliby uznać, że to było łatwiejsze, ale nie, raczej nie było. To nigdy nie było łatwe.

— Wyjdźcie — zarządziłem stanowczo.

Prawdopodobnie nie zamierzali dyskutować. Wszyscy udali się na górę, pozostawiając mnie zupełnie samego w pomieszczeniu.

Nie pamiętam tego dokładnie. Nie pamiętam, co robiłem i jakimi żądzami się kierowałem. Nie pamiętam z tego zupełnie nic. Może jedynie to, że przekroczyłem próg swojego starego pokoju z pustą głową. W tamtej chwili nie miałem nawet siły na to, aby o czymkolwiek myśleć. Od razu założyłem ręce na klatce piersiowej i zatrzymałem swoje spojrzenie na panoramie miasta. Od zawsze napawało mnie spokojem. O dziwo nawet wtedy.

Miałem wrażenie, że już nic nie mogło mnie bardziej zniszczyć. Życie cały czas podrzucało mi kłody pod nogi, a ja z każdą kolejnym destrukcyjnym wydarzeniem, które miało miejsce, czułem, że na to zasługuje. I że nie zasługuje na lepsze życie. W tamtej chwili wiedziałem, że będę w stanie znieść wszystko. Bo w końcu przeszedłem przez piekło. Chociaż nie. Całe moje życie było piekłem. Już od moich narodzin. I mogłem się z tym nie zgadzać, ale nie byłem w stanie tego zmienić. Nie wiedziałem nawet, czy chciałem coś zmienić.

Drzwi do mojego pokoju się uchyliły, a w progu wyczułem zapach dobrze znanej mi osoby. Powoli kroczyła przez pomieszczenie, aby w końcu stanąć obok mnie. Ona również założyła ręce na piersiach i również wpatrywała się w senne Vancouver. Zostało już kilka minut do północy. Szybko przeciąłem się z nią spojrzeniem, ale zaraz potem powróciłem do oglądania miasta.

— Przykro mi, Nathan. Nie wiem, co więcej mogłabym ci powiedzieć i jak pomóc, ale chciałabym, żebyś wiedział, że jestem tu i możesz na mnie polegać.

Kiedy odpowiedziała jej głucha cisza, udała się w stronę wyjścia. Podążyłem za nią wzrokiem. Nie wiedziałem, czy była odpowiednią osobą, ale jej potrzebowałem.

— Martin.

— Tak? — spytała, ściągając dłoń z klamki.

— Nie chcę zostawać sam.

Przyjęła to skinięciem głowy. A kilka chwil później bez słowa ponownie stanęła obok mnie. Gdy dobiła północ, a niebo rozświetliły fajerwerki, obserwowaliśmy je bez większego zaciekawienia.

W pewnej chwili poczułem, że złączyła nasze dłonie. Przelotnie na nie spojrzałem, jednak nie uwolniłem swojej z jej uścisku. W tamtej chwili po prostu potrzebowałem czyjejś obecności, niezależnie od tego, kim byłaby ta osoba.

A kiedy myślałem, że mam już za sobą najgorszy okres w swoim życiu i nic nie może mnie zniszczyć, ponownie okropnie się pomyliłem. Bo w Vancouver niebawem miała wybić godzina czarownic.

*****

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro