16. Żar
Spojrzałem na Rosalyn, która siedziała przede mną, po czym ciężko odetchnąłem. Od razu posłała mi podejrzliwe spojrzenie.
— A wiedziałaś, że szkocka składa się...
— Nie, nie wiedziałam — odrzekła, przewracając oczami. — Nate, nie możesz cały czas rzucać ciekawostkami o szkockiej. Skąd ty to wszystko wiesz?
Lata praktyki. Znaczy chlania.
— Muszę cię o coś spytać. — Trochę zdziwiło mnie to, że nagle przybrała zmartwiony ton. Podejrzewałem, że jej pytanie raczej może mi się nie spodobać. — Kiedy ostatni raz coś brałeś?
— To będą jakieś — zacząłem, po czym spojrzałem na swój zegarek, czym zaniepokoiłem dziewczynę. Nie mogłem powstrzymać się przed cynicznym uśmiechem cisnącym się na moje usta. — Dwa tygodnie.
Oczy wampirzycy niemal od razu rozbłysły.
Prawdą było to, że nawet nie miałem czasu na ćpanie czy picie. Cały czas coś mi wypadało. Tutaj wielka wojna z żabojadami, tutaj iście przyjemna wycieczka do Nowego Oreanu, a potem znowu praca. Chyba schodziłem na psy. Albo zdziadziałem. Albo to i to. Chuj wie.
Na szczęście nie czułem pociągu do używek. Będąc wampirem, było mi się o wiele trudniej uzależnić od czegokolwiek. Oczywiście nie było to niemożliwe, jednak zdarzało się to bardzo rzadko. Może i byłem największym fanatykiem szkockiej, ale z pewnością pozostawało to w granicach rozsądku. Chociaż w sumie... znowu chuj wie.
— Jestem z ciebie dumna, Nate. — O dziwo jej słowa brzmiały na niebywale szczerze. Upiła ze szklanki łyk swojej wody, a potem rozglądnęła się po barze, który o tej porze dnia zazwyczaj pozostawał pusty. Potem od razu powróciła spojrzeniem do mnie. — Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo. Powinniśmy to jakoś uczcić.
— Masz rację — skinąłem głową z uśmiechem. — Powinniśmy się zjarać.
Rosalyn od razu zgromiła mnie wściekłym spojrzeniem. Czy było jeszcze za wcześnie na takie żarty?
Wampirzyca ociężale wstała z krzesła barowego, a potem doczłapała się do drzwi wejściowych niczym rasowy skazaniec. Na odchodne nie obdarzyła mnie ani jednym spojrzeniem, ani żadnym słowem. Sam szybko omiotłem wzrokiem po budynku, orientując się, że zostałem w nim zupełnie sam, co napawało mnie ogromną radością. Nigdy nie byłem fanem spędzania czasu w zatłoczonych miejscach. Może nie przejawiałem w związku z tym jakichś fobii, jednak nie czułem się świetnie w towarzystwie wielu ludzi. Zdecydowanie wolałem siedzieć sobie sam wraz ze szkocką u boku. Dopiero w takich momentach tak naprawdę mogłem się w pewnym stopniu odstresować.
Ostatnie dni nie były łatwe, ale powoli wracałem do normalności. To, że mój wyjazd do Nowego Orleanu nie przyniósł oczekiwanych skutków chyba nie mogło nikogo zdziwić. Właśnie tak często wyglądało moje życie. Momentami było świetne, aby kilka dni później wsadzić mi chuja w dupę i piasek w oczy.
A najgorsze miało dopiero nadejść. Nieubłaganie zbliżał się sezon świąteczny, co oznaczało tylko jedno — srogi zapierdol. Doskonale zdawałem sobie sprawę także z tego, że to właśnie na okres przedświąteczny przypadało najwięcej wypadków drogowych, więc Alfie musiał się sprężyć z zamówieniem części zamiennych. Cholera wie, czemu postanowiłem iść w motoryzację, skoro nawet za nią nie przepadałem. W ostatnim czasie zacząłem poważnie zastanawiać się nad sprzedażą firmy. Chyba zaczynałem tracić na siebie jakikolwiek pomysł.
Ciężko obletchnąłem, gdy uświadomiłem sobie, że do konkursu karaoke pozostało tylko półtorej tygodnia. Byłem w dupie. Zdecydowanie miałem za dużo na głowie.
Upiłem łyk bourbonu, a potem zanurzyłem się w stercie papierów leżących na blacie. Tamtego dnia byłem za ladą sam, ponieważ Philip miał przyjść na swoją zmianę dopiero za kilka godzin. Kiedy spojrzałem na swój zegarek, szybko zorientowałem się, że była pierwsza. Niezbyt mnie to zadowoliło, bo oznaczało to mniej więcej tyle, że mogę sobie pomarzyć o maratonie Simsów. A szkoda, bo ostatnio wgrałem sobie mody na bycie płatnym mordercą.
Podczas uzupełniania zamówienia do baru przed sezonem świątecznym, ekran mojego telefonu nagle się podświetlił. Zaciekawiony, od razu zerknąłem w jego stronę, aby zobaczyć wiadomość od Clary.
Zołza: Nie wiem, co zrobiłeś, ale Haley właśnie jedzie ci nakopać. Jest źle.
Nie rozumiałem, o co mogło znowu chodzić temu małemu szatanowi. Czy zrobiłem coś w ostatnim czasie? Czy może po prostu wkurwiam ją samą egzystencję? Z Martin nigdy nic niewiadomo.
Ja: Jak bardzo źle?
Clara: Bycie twoją siostrą było dla mnie ogromnym zaszczytem.
Ja: Pochowaj mnie z butelką szkockiej.
Nic już więcej nie dodając, schowałem telefon do kieszeni swoich spodni.
Niewiele było na tym świecie ludzi, którzy byli w stanie mnie przerazić. Niewątpliwie jedną z takich osób była babcia Martin. Jednak jej wnuczka wcale nie była jakoś bardzo w tyle. Wściekła Martin bez żadnego problemu była w stanie wybić całe amerykańskie wojsko i pół składu hokeistów. I wcale nie przesadzałem. Ona była, kurwa, przerażająca.
Szybko wróciłem do uzupełniania tabelki. W rubryce zatytułowanej: ile zamówić szkockiej; napisałem po prostu: dużo. Po co się ograniczać?
Chwilę później usłyszałem otwieranie drzwi do mojego baru, jednak nie uniosłem wzroku. W pierwszej chwili myślałem, że do pomieszczenia wkroczyła Martin, ale po chwili uświadomiłem sobie, że to z całą pewnością nie był jej zapach. Nie był to również zapach nikogo z moich znajomych. Nie przejąłem się tym jakoś zbytnio, chociaż byłem nieco zaskoczony, że ktokolwiek chciał przyjść do mojej speluny jeszcze przed drugą.
— Cześć.
Gdy do moich uszu dotarł wysoki głos, oderwałem swoje spojrzenie znad kartek. A kiedy nie dostrzegłem przed sobą zupełnie nikogo, zmarszczyłem brwi. Wtem na krześle barowym usiadł człowiek. Mały człowiek. Potomstwo. Przede mną właśnie rozsiadło się ludzkie dziecko, a ja za nic w świecie nie wiedziałem, co się tutaj właśnie odpierdalało.
— Chce mi się pić — dodała po chwili, zerkając na mnie z uśmiechem.
Nie wiem ile to stworzenie mogło mieć lat, ale z pewnością nie było dorosłe. Było za niskie. I za małe.
Nigdy nie lubiłem dzieci. Chociaż nie lubiłem to spore niedopowiedzenie. Naprawdę ich nienawidziłem. Na ogół nie byłem jakimś wielkim fanem ludzi, jednak ci mali irytowali mnie jeszcze bardziej.
— Gdzie jest twój właściciel? — spytałem po chwili. Naprawdę nie uśmiechało mi się spędzanie czasu z tym małym potworem.
Mały demon spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale chwilę później przybrał na twarz szeroki uśmiech i zaczął machać nogami w powietrzu.
Co ja mam z tym czymś zrobić? Zjeść?
Nigdy nie przeczytałem żadnej instrukcji obsługi ludzkiego dziecka, więc nie wiedziałem, jak się zachować. Dlaczego ludzie w ogóle sprowadzali te małe pasożyty na świat? W takich chwilach naprawdę cieszyłem się z tego, że jako wampir byłem bezpłodny, bo w przeciwnym razie byłbym ojcem większości dzieci z całego Waszyngtonu, Oregonu oraz Luizjany.
— Byłam z Suzie, ale jej uciekłam — odparła po chwili, po czym sięgnęła po moją szklankę.
Gdy tylko zorientowałem się, że mieścił się w niej bourbon, szeroko rozszerzyłem oczy, po czym sprawnie wyrwałem jej szklankę z dłoni. Ponownie. Dobrze, że nigdy nie będę starym, bo prawdopodobieństwo, że przypadkowo upoiłbym swoje potomstwo szkocką, było okropnie wysokie.
Z westchnięciem wyciągnąłem spod lady pustą szklankę, a z małej lodówki przypadkowy sok, którym uzupełniłem naczynie. Przesunąłem je w stronę małego potwora, który łapczywie wypił prawie całą zawartość.
— Suzie to moja opiekuna — zaczęła. — Jest nudna. Nie lubię jej.
— Co ty tu, do cholery, robisz? — spytałem z westchnięciem. Ułożyłem swoje łokcie na ladzie i ze znużeniem przyglądałem się dziecku płci żeńskiej. Chyba. Nie wiem, nie znam się na nich.
— Nie przeklinaj! Nie wolno mówić takich słów! — oburzyła się, groźnie łypiąc na mnie okiem.
Zaraz pojebie mnie ostatecznie. Mam dość. Rzucam to wszystko w cholerę i zamieszkam w lesie.
Nie byłem pewny, co mógłbym zrobić z tym czymś. I niby jak byłbym w stanie znaleźć jej właściciela? Co ona tutaj w ogóle robiła? Miałem się nią zająć? Ale jak?
Dziecko zaczęło rozglądać się po barze z zaciekawieniem. Po chwili wstało z miejsca i ruszyło w stronę sceny. Uniosłem w górę jedną z brwi, kiedy zobaczyłem, że się na nią wspina, a następnie pochodzi do gitary. W rekacji na to uderzyłem głową o blat i kolejny raz dramatycznie westchnąłem. Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie działo się wokół mnie. Kiedy znowu uniosłem wzrok, spostrzegłem, że podchodzi do pianina. A gdy przy nim usiadło i zaczęło naciskać losowe klawisze, myślałem, że wyjdę z siebie, zamorduję połowę miasta, a potem pójdę spać.
Dźwięk, który rozniósł się w pomieszczeniu brzmiał niczym najgorsza tortura.
Po chwili bezsensowna gra na pianinie chyba jej się znudziła, ponieważ zeszła ze sceny i ponownie wdrapała się na krzesło barowe. Sam w tym czasie próbowałem uzupełnić kolejne punkty w tabletce, ale w ogóle nie mogłem się skupić. Znowu obdarzyłem ją pretensjonalnym spojrzeniem, jednak ona od razu je wyśmiała.
— Jesteś fajniejszy od Suzie.
To wiadomo.
— Pobawisz się ze mną? — dodała po chwili. Wlepiłem w nią swoje spojrzenie, a następnie uniosłem w górę jedną z brwi.
— A wyglądam jakbym chciał?
— Tak — rzuciła radośnie. W jednej chwili zeszła z krzesła, pobiegła za bar, a potem chwyciła mnie za rękę i zaczęła za nią ciągnąć. — No chodź!
Co tu się odpierdala?
— Puść mnie, szatanie! — warknąłem wściekle, próbując wyrwać swoją rękę z jej uścisku, jednak ona nie dawała za wygraną.
Rozbawiona dziewczynka zaczęła ciągnąć mnie w stronę sceny, a ja zupełnie nie wiedziałem, co mógłbym zrobić. Nie chciałem zrobić krzywdy tego szkodnikowi, dlatego postanowiłem jakoś bardzo się nie opierać. Z miną męczennika przystanąłem na środku, podczas gdy gówniarz zaczął biegać po pomieszczeniu. Chwilę później zaczął biec wokół mnie. Czy ona odprawiała jakiś rytuał?
— Uspokój się! — Kolejny raz wydałem z siebie krzyk, jednak dziecko nijak na niego nie zareagowało.
W pewnym momencie wbiegło pomiędzy stoły mieszczące się na tyłach baru. Nie miałem pojęcia, co tam robiła, ale gdzieś w głębi duszy liczyłem na to, że zginie marnie.
Nie mam pojęcia, w którym momencie moje życie zrobiło się tak posrane. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkałem ze swoją babcią w Nowym Orleanie i nie przejmowałem się zupełnie niczym. Teraz byłem poważnym przedsiębiorcą, do którego przyczepiło się jakieś bezpańskie dziecko, które właśnie demolowało mi bar. Być może faktycznie mogłem zostać w Luizjanie? Wizja bycia zjedzonym przez przypadkowego krokodyla teraz wcale nie wydawała się taka zła.
A gdy myślałem, że nie może być już gorzej, drzwi do baru otworzyły się z hukiem. Nie byłem pewny, czy przeszedł przez nie demon cuchnący siarką czy może pewna wkurwiona blondynka, która trzymała w dłoni kij golfowy. Na szczęście odłożyła go przy ścianie, dlatego czułem się już odrobinę bezpieczniej.
— Ty skurwielu! — Wydała z siebie bojowy okrzyk, a następnie niebezpiecznie się do mnie zbliżyła. Boleśnie uderzyła mnie w ramię, a potem gniewnie spojrzała mi w oczy. — Nathan, ty jesteś pieprzonym...
— Nie przy dziecku! — fuknąłem, przerywając jej bluzgi. Wskazałem ręką na dziewczynkę, która przyglądała nam się z zaciekawieniem.
Zszokowana Haley spojrzała najpierw na nią, potem na mnie, aby ostatecznie przyłożyć dłoń do czoła i zacząć nerwowo krążyć.
— Boże. Nathan, czy ty porwałeś dziecko?
Nie mogłem ukryć cichego parsknięcia, które uleciało z moich ust. W tamtej chwili zacząłem cieszyć się z tego, że miałem pod ręką małego szkodnika, który uratował mnie przed gniewem Haley Martin.
Dziewczyna zbliżyła się do dziecka, a potem spojrzała na nie z przejęciem.
— Skarbie, czy ty znasz tego pana? — spytała, na co miałem ochotę przewrócić oczami. — Nie zrobił ci krzywdy? On jest nieobliczalny, wiesz? — Założyła jej za ucho wystający kosmyk włosów, ale szkodnikowi chyba się to nie spodobało, ponieważ kopnął ją w łydkę.
Kurwa, komedia.
Haley od razu złapała się za obolałe miejsce, wydając przy tym cichy jęk. Sam w tamtej chwili nie potrafiłem opanować głośnego śmiechu.
Dobrze, szkodniku. Skop ją jeszcze bardziej.
— To jest mój przyjaciel! — krzyknęła oburzona. — On jest super, a ty jesteś beznadziejna!
Blondynka posłała mi rozgniewane spojrzenie, podczas gdy ja w duszy umierałem ze śmiechu. Szybko jednak odchrząknąłem i ponownie przybrałem znużoną minę. Oparłem się o ladę i z zaciekawieniem przyglądałem się już teraz dwóm szkodnikom.
— To jest twoja dziewczyna? — zapytał mniejszy szkodnik, wskazując palcem na Martin, która właśnie kończyła masować obolałe miejsce, a potem się wyprostowała.
— Nie, to jest jakaś wariatka — odparłem z przekonaniem.
Po tej odpowiedzi byłem stuprocentowo pewny, że Haley Martin roztopi moje ciało w kwasie.
Dziecko bez słowa ponownie zaczęło latać po barze, nie przejmując się naszą obecnością. Zrezygnowana Martin zajęła miejsca na wysokim krześle, a ja stanąłem za ladą.
— Mogło być gorzej. Zawsze mogła cię ugryźć — odrzekłem, spoglądając na załamaną dziewczynę. Ta posłała mi rozzłoszczone spojrzenie. — Wiesz, że masz taką minę, kiedy...
— Nie kończ — warknęła wściekle.
— Właśnie wtedy — prychnąłem, po czym zignorowałem żyłę pulsującą na jej szyi. Nalałem do szklanki bourbonu, a następnie przesunąłem ją w jej stronę.
Blondynka opróżniła jej zawartość w jednej chwili, po czym z hukiem odstawiła ją na ladę. Przez chwilę zawiesiła na czymś wzrok, a potem wydała z siebie głośny krzyk, który zwrócił uwagę drugiego szkodnika. Od razu posłałem jej pytające spojrzenie.
— Jezu, ja prowadzę. — Wplotła ręce w swoje włosy, a potem ciężko odetchnęła. Kiedy zauważyła mój cwany uśmiech, zacisnęła szczękę. — Z czego ty się tak cieszysz, frajerze? Chyba dawno nie dostałeś wpierdolu.
Tamtego dnia była bardziej kąśliwa niż zazwyczaj. Zacząłem intensywnie zastanawiać się nad tym, co mogłem jej zrobić. Prawdę powiedziawszy — dostatnio miałem tutaj taki zapierdol, że nie byłem w stanie stwierdzić, czy znowu byliśmy w stanie wojny czy może jednak normalnie gadaliśmy. Jednak sądząc po jej bojowym nastawieniu, prawdopodobnie znowu byliśmy śmiertelnymi wrogami.
— Zostałeś opiekunką? — spytała, gdy dotarł do nas odgłos upadającego krzesła. Tym razem to ona wydała z siebie parsknięcie, a ja zakląłem pod nosem. — Czy może jednak twoje dzieci zaczęły się ujawniać?
— Zabawne — fuknąłem z oburzeniem.
Uśmiech dziewczyny powiększył się jeszcze bardziej.
— No nie do końca. Współczuje im.
— O co ci dzisiaj chodzi, co? — Spojrzałem na nią z wyrzutem. — Wiem, że bycie pretensjonalną zdzirą masz we krwi, ale dzisiaj przekraczasz wszystkie normy. Jesteś strasznie spięta, Martin — zwróciłem uwagę, po czym uniosłem w górę jedną z brwi. — Jeżeli pozbędziesz się szkodnika, to możemy skończyć na zapleczu. Zapewniam, że nie pożałujesz i na pewno się rozluźnisz.
— O co mi chodzi?! — Przyrzekam, że jej krzyk mógłby wybudzić z grobu moje dwie ostatnie szare komórki. — Jesteś zwykłym gnojem! Nie znoszę cię i zaraz podpalę tę twoją budę! Albo cię uduszę! Albo wiesz co? — spytała, a następnie wyciągnęła z kieszeni swój telefon. — Dzwonię do sanepidu.
Kiedy się złościła była urocza.
Zaraz, jaki sanepid? Chyba ją zamorduje.
— Zadzwoń, kurwa, do weterynarza, bo mnie zaraz pogryziesz!
W tamtej chwili nie obchodziło mi to, że szkodnik latający gdzieś pod moimi nogami słyszał naszą rozmowę. Przynajmniej będzie mieć trening bojowy.
— Jebnę ci! — fuknęła, uderzając dłońmi o ladę, czym sprawiła, że kolejny raz parsknąłem śmiechem. — Tak, śmiej się, prosiaku! Jak cię kontrola pracy dopierdoli, to zamieszkasz na ulicy. Kupię ci na urodziny ładny karton.
— Jesteś trochę jebnięta — burknąłem, na co wydała z siebie prychnięcie.
Oboje jesteśmy.
Dziewczyna wstała z miejsca, po czym bez słowa skierowała się w stronę drzwi. Zarówno ja, jak i Haley mieliśmy wybuchowe charaktery, dlatego dziwiło mnie to, że postanowiła opuścić pole bitwy. Miałem wrażenie, że była nawet bardziej zawzięta, niż te kilkanaście miesięcy temu, więc nie rozumiałem, czemu postanowiła odejść. Dostatecznie zamęczyłem ją psychicznie? Szkoda, chciałem bardziej.
Upiłem łyk ze swojej szklanki, patrząc z rozbawieniem na oddalającą się dziewczynę. Przegrała, nic nowego.
Sekundę później wyplułem jednak zawartość szklanki, kiedy zauważyłem, że pochwyciła do ręki kij golfowy.
O jasny chuj.
— Haley, pogadajmy! — rzuciłem błagalnie w jej stronę. Na jej twarzy pojawił się szatański uśmiech. — Tylko spokój może nas uratować!
— Teraz chcesz rozmawiać? — prychnęła wściekle, a następnie zaczęła zmierzać w moim kierunku. — Czas na rozmowy właśnie się skończył, Nate.
Byłem skończony. Nie miałem gdzie uciec. Mogłem jedynie czekać na wyrok.
Ludzki szatan zatrzymał się metr przede mną i dotknął końcówką kija mojego torsu. Była tak wściekła, że z jej uszu prawie leciała para, a mięśnie jej ramion nerwowo się unosiły.
— Ostatnie słowo? — rzuciła, złowrogo się przy tym szczerząc.
A kiedy myślałem, że zostanę zajebany przed porą obiadową, poczułem przed sobą obecność szkodnika. Dziewczynka spojrzała gniewnie na Martin, po czym podskoczyła i złapała za kij. Zrezygnowana blondynka spuściła go na dół.
Znowu przegrała.
— Nie bij go! — wykrzyczała śmiertelnie poważnie, na co miałem ochotę zdechnąć ze śmiechu. — To jest mój przyjaciel!
Żeby było jasne — nadal nie lubiłem małych śmierdzieli, ale ten był całkiem znośny. Przynajmniej uchronił mnie przed atakiem rozwścieczonej furiatki.
Dziewczyna ciężko westchnęła, po czym odłożyła kij na bok, następnie ułożyła łokcie na ladzie barowej, a twarz schowała w dłonie. Wyglądała okropnie. Chciałabym nawet powiedzieć, że jak zawsze, ale okropnie mijałoby się to z prawdą. Haley Martin niestety była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie było mi dane spotkać w swoim długim życiu. Na pewno była jakimś demonem. Na pewno.
Mniejszemu szkodnikowi znowu odpalił się motor w dupie, dlatego zaczął biegać po całym barze, nie przejmując się tym, że jego zachowanie doprowadzało mnie do kurwicy.
— Powiesz mi w końcu co się stało? Mam na tobie przeprowadzić egzorcyzm?
Załamana dziewczyna nie odpowiedziała. W dalszym ciągu żałośnie ukrywała się przed całym otaczającym ją światem. Odnosiłem wrażenie, że jej zachowanie nie było typową jak dla niej odklejką, a raczej wynikało z czegoś poważniejszego. Ale co ja niby znowu zrobiłem?
— Martin, kurwa! — warknąłem z irytacją. Dopiero po chwili przeniosła na mnie swoje spojrzenie. Wydawała się skołowana. — Jeżeli chcesz mnie zabić, to przynajmniej powiedz za co.
Haley ponownie wydała z siebie westchnięcie, a następnie wyciągnęła z kieszeni swój telefon, który natychmiast odblokowała. Coś w nim postukała, po czym wyrecytowała:
— Uważam, że to miejsce ma duszę i bardzo lubię do niego przychodzić. Jedynym minusem jest jedna z pracownic. Ma pretensjonalne podejście do klientów i nie jest zbyt uprzejma — urwała, po czym na mnie spojrzała, ale nie doczekała się żadnej reakcji, dlatego wróciła do czytania. — Do tego uważam również, że nie przestrzega podstawowych zasad higieny pracy. Przypuszczam, że pracuje tam od niedawna, ponieważ nie wyglądała, jakby miała doświadczenie w pracy.
Jest źle, ale jakoś sobie poradzę, nie?
— I co to niby ma ze mną wspólnego? — spytałem, po czym oparłem się za barek za mną. Gdy mina dziewczyny stężała jeszcze bardziej, parsknąłem śmiechem. — Naprawdę myślisz, że ja to napisałem?
— Ja to wiem. — Uniosła w górę brew i bacznie minusie przyglądało. Miałem ochotę odwrócić wzrok, jednak się nie ugiąłem.
— Chuja wiesz — burknąłem po chwili. — Nie możesz rzucać takich oskarżeń bez żadnych dowodów.
Dobrze mi idzie. Chyba.
Prawdopodobnie szło mi fatalnie, ponieważ w oczach dziewczyny zapalił się prawdziwy żar. Kolejny raz uderzyła dłonią o ladę barową, przez co momentalnie się wzdrygnąłem.
— A ile mamy w mieście Nathanów Bloodworthów? — wysyczała przez zęby.
Zszokowany, momentalnie wyrwałem jej z rąk urządzeniem. To nie mogło być prawdą! Nie mogłem być aż tak głupi! Znaczy mogłem. Zacisnąłem usta w wąską linię, ale chwilę później szerzej je rozchyliłem.
— Jezusie — rzuciłem, czując, że zaraz zostanę przerobiony na mielonkę — zapomniałem się przelogować.
Dziewczyna skinęła głową, a następnie oparła się blat. W tamtej chwili nie wyglądała już na złą czy smutną. Wyglądała na zawiedzioną. Odłożyłem jej telefon na ladę, po czym na nią spojrzałem. Tym razem spuściła swój wzrok w dół. Prawdopodobnie nie chciała na mnie patrzeć. Nie wiedziałem, co miałem zrobić. Przeprosić ją? Ale czy było mi w ogóle głupio? No, kurwa, niekoniecznie. Przecież to był tylko głupi żart. Poza tym nie napisałem tam nic mocnego. Co ją tak zdenerwowało?
— Dobra, być może popełniłem błąd — przyznałem po chwili. Dziewczyna ponownie uniosła swój wzrok. — Nie rozumiem, dlaczego jesteś tak okropnie zła i czemu chcesz mnie zajebać za to kijem, ale jeżeli czujesz się z tym źle to mi chyba przykro.
— Chyba ci przykro? — spytała zszokowana.
— I chyba przepraszam.
— Chyba przepraszasz? — Wydała z siebie kpiące parsknięcie.
Mały szkodnik w międzyczasie znowu zaczął ciągnąć mnie za rękę. Przez moje rozkojarzenie znowu udało mu się wyciągnąć mnie na środek baru. W tamtej chwili moim większym zmartwieniem była Haley, która mierzyła we mnie rozżalonym wzrokiem.
— Pobaw się ze mną! — Padło z ust mniejszego szkodnika.
— Nathan, ty jesteś po prostu niemożliwy! — Tym razem głos uniósł większy szkodnik.
Mam dość. Muszę się zalać szkocką. Ta babska mnie wykończą.
Kiedy miałem jakoś odpowiedzieć Haley, drzwi do mojego baru otworzyły się ponownie. Stanęła w nich nieznana mi kobieta, która natychmiast przeniosła swój wzrok na dziecko.
Poczułem ulgę, kiedy na jej twarzy pojawił się nerwowy uśmiech. Prawdopodobnie byłem uratowany.
— Florence! Szukałam cię przez pół godziny! Nie możesz mi tak uciekać!
Dziecko bezczelnie przewróciło oczami, a potem wydało z siebie westchnięcie. Doskonale wiedziałem, że spędzanie czasu z Nathanem Bloodworthem było o wiele bardziej interesujące niż spędzanie czasu z byle nudną niańką, ale Nathan Bloodworth również miał swoje granice. A te akurat zostały już dawno przekroczone.
— Bardzo przepraszam za nią — odparła skruszonym głosem. — Florciu, chodź do mnie, skarbie. Nie możesz mi tak robić! Co w ciebie wstąpiło?
Mały szkodnik puścił moją rękę, a potem ze spuszczoną głową udał się w stronę opiekunki. A gdy na pożegnanie pomachał w moją stronę i oczekiwał tego samego, chciałem się zajebać. Z obojętną miną podniosłem w górę rękę, po czym jej odmachałem. Jej niańka przez kilka następnych chwil znowu zaczęła mnie przepraszać, a potem jeszcze dziękować. Czułem się wtedy strasznie nieswojo. Po jakimś czasie w końcu opuściły bar. Mogłem odetchnąć z ulgą.
Ale nie na długo, ponieważ krwiożercza Haley Martin nadal stała obok mnie. Gdy odwróciła głowę w moją stronę, nerwowo uniosłem w górę kąciki swoich ust.
— Hales, ja...
Dziewczyna przerwała mi, unosząc w górę swoją dłoń. Postanowiłem się z nią nie wykłócać i poczekać na jej reakcję.
— Nie teraz, Nathan. Potem o tym porozmawiamy — burknęła smętnie. Pochwyciła w dłoń swoją torebkę, którą kilka minut wcześniej położyła na ladzie. Po chwili dodała: Florence. Piękne imię. Zdecydowanie nazwę tak swoją córkę.
W odpowiedzi na to głośno parsknąłem.
— Ty sobie najpierw znajdź kogoś, kto ci zrobi tę córkę — prychnąłem, po czym odwróciłem się do niej plecami.
A potem wydałem z siebie zbolały jęk, ponieważ nieznośny ból momentalnie rozszedł się po moich plecach. Haley Martin przywaliła mi kijem golfowym.
Ale tym razem naprawdę na to zasłużyłem.
*****
Ze znużeniem spojrzałem na ekran swojego dzwoniącego telefonu, aby spostrzec, że dzwoniła do mnie Clara. Odłożyłem na bok długopis, po czym chwyciłem urządzenie do rąk.
— Coś ważnego? — spytałem niemal od razu.
— Rezerwuj sobie tydzień na początku marca, mój drogi. — Usłyszałem głos po drugiej stronie słuchawki. Mimo że nie mogła tego dostrzec, uniosłem do góry jedną ze swoich brwi. — Jedziemy do Portugalii.
W takim tempie nigdy nie uwinę się ze swoimi obowiązkami.
— Czemu?
Dziewczyna miała to do siebie, że często wpadała na dziwne pomysły, dlatego bałem się tego, na co mogła wpaść teraz. Oplotłem wzrokiem swoje mieszkanie, orientując się, że na jednej ze ścian znajdowała się mała pajęczyna. Wybornie. W oczekiwaniu na jej odpowiedź rozważałem wszystkie możliwe scenariusze i żaden z nich mi się nie podobał.
Clara była po prostu szalona.
— Zaręczyliśmy się z Philipem.
Clara była po prostu pierdolnięta.
Dzwoniąc do mnie z radosną nowiną, zapewne nie przypuszczała, że po jej usłyszeniu zacznę dusić się własną śliną. Byłem naprawdę głupi, gdy myślałem, że wtargnięcie szkodnika do mojego baru było najdziwniejszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła w tym tygodniu.
Na początku myślałem, że żartowała. Przecież nie mogła wpaść na tak pojebany pomysł! Ale w końcu zrozumiałem, że mówiła poważnie.
O słodki Jezu...
— Co? — dopytywałem. Musiałem upewnić się, że mówiła poważnie.
— No zaręczyliśmy się.
— Kiedy?
— Wczoraj. Planowaliśmy uwinąć się z tym szybciej, ale...
— Ale?! — wtrąciłem, przerywając jej. — Wy się zaręczyliście wczoraj i już sobie wszystko rozplanowaliście?
— Tak — odrzekła, jakby była to najnormalniejsza rzecz na całym świecie. — Chcieliśmy pojechać wcześniej, żeby szybciej zorganizować ślub, ale mam druhnę w gipsie.
Na jej słowa zmarszczyłem czoło i przymknąłem swojego laptopa.
— Kto niby?
— A nawet mi nie mów. — Po chwili usłyszałem jej ciężkie westchnięcie. — Haley poślizgnęła się na liściu. Skręciła kostkę, połamała kolano i prawie złamała rękę.
— Na jakim liściu, do chuja?
Haley Martin miała ze sobą ewidentny problem. Jej problemem było to, że nie była przystosowana do życia w społeczeństwie. Ona ogólnie nie była przystosowana do życia. Już kiedy byliśmy razem te prawie dwa lata temu zdążyłem się przekonać o tym, że była najbardziej pechowym człowiekiem chodzącym po tej planecie. Mógłbym się nawet pokusić o stwierdzenie, iż była urocza w swojej nieporadności, ale po tym jak ostatnio pobiła mnie kijem niczym rasowy pseudokibic, nie byłem w stanie tego stwierdzić. Nie była urocza. Była zwykłym demonem.
— No szła normalnie po drodze i się wywróciła. Ona jest nienormalna — burknęła oburzona. Sam nie byłem w stanie wyzbyć się uśmiechu, który pojawił się na mojej twarzy. — W każdym razie chciałabym wiedzieć, czy będziesz dostępny. Musisz sobie trochę odpuścić, Nate, bo inaczej w końcu się przekręcisz.
Z pewnością.
— Powiedzmy, że będę dostępny — powiedziałem po chwili namysłu. — Ale nadal nie wierzę w to, że się zaręczyliście. Niby jak? Przecież to jest niedorzeczne.
W słuchawce ułyszałem przeciągłe westchnięcie.
— Uważasz, że to błąd? Nate, bądź ze mną szczery. Chociaż przypuszczam, że masz mnie teraz za wariatkę. Ale ja naprawdę jestem szczęśliwa. Oboje jesteśmy. Jeżeli chcesz mi nawrzucać i nazwać mnie idiotką, to proszę bardzo.
— Tak, Claro, jesteś idiotką. Ale to twoje życie, więc rób z nim coś chcesz. Naprawdę mnie to nie obchodzi.
Nie mogłem uwierzyć w to, że moja osiemdziesięcioletnia siostra była głupsza niż przeciętny ludzki szkodnik. Nie chodziło tutaj nawet o to, że jej nie wspierałem, a o to, że okropnie się z tym pospieszyła. Była z Philipem pewnie z ponad rok, co nie stanowiło jakiegoś długiego stażu. Nie rozumiałem również po cholerę chciała z nim brać ślub. Byliśmy wampirami, u nas wszystko działało zupełnie inaczej niż u ludzi.
Rzadko zdarzało się w ogóle to, że krwiopijcy w ogóle szukali drugich połówek, a o ślubach nie było nawet żadnej mowy!
— Serio? Nie mógłbyś mi po prostu pogratulować? — Jej ciężkie westchnięcie przekonało mnie o tym, że moja zdanie niezbyt jej się spodobało. Ale czego ona mogłaby się spodziewać?
— Gratulacje — burknąłem smętnie. — Muszę kończyć, stara. Zgadamy się potem.
— Jasne — odrzekła krótko, po czym rozłączyła się bez żadnego dodatkowego pożegnania.
Była zła. Prawdopodobnie. A ja byłem rozbity. Totalnie.
Ta informacja okropnie mnie zszokowała. Od zawsze wiedziałem, że moja siostra miała nierówno pod sufitem, ale naprawdę nie spodziewałem się takiej bomby. Poza tym nie uważałem, że Philip jest najlepszym kandydatem. Mimo całej swojej sympatii do Collinsa, nie byłem w stanie stwierdzić, że był dobrym chłopakiem. Z pewnością nie był również złym. Był raczej przeciętny. Wielokrotnie widziałem, jak jego wzrok wędrował w stronę atrakcyjnych klientek naszego baru. I jasne, przyglądanie się ładnym kobietom nie było zdradą, ale nie uważałem również, że było w porządku. W końcu po coś miało się tę drugą połówkę. Skoro nie była dla nas całym światem, to po co w ogóle wchodzić w taką relację?
Sam również wychodziłem z takiego podejścia, dlatego nie pchałem się w związki. Bycie singlem naprawdę mi służyło. I tu już nawet nie chodziło o przelotne znajomosci, ale raczej o to, że w ostatnim czasie miałem tyle na głowie, że najpewniej zapomniałbym o tym, że moja druga połówka w ogóle istniała. Kilka miesięcy temu bez pamięci zakochałem się w pracy. Mogłem na nią narzekać i zachowywać się jak marudna dupa, ale praca naprawdę sprawiała mi przyjemność. Była dla mnie pewnym relaksem, co wiele osób mogłoby uznać za dziwne. Czy zaczynałem być pracoholikiem?
Nie mogłem również zapomnieć o kolejnym istotnym aspekcie. Być może ostatnie trzy miesiące sprawiły, że znowu byłem do życia i przestałem zachowywać się jak zwykły buc, ale nie zmieniły tego, że nie byłem w stanie w nikim ulokować swoich uczuć. Ale nie czułem się z tym źle. Ostatnią rzeczą jakiej pragnąłem w tamtej chwili była jakakolwiek bliższa relacja.
Ja chciałam być po prostu sam. No bo po co się ograniczać? Związki to były same problemy.
Z Martin było podobnie. Z perspektywy czasu uważałem, że nie powinienem się z nią wiązać. Przecież nic do niej nie czułem. Zupełnie. Nasza relacja dała mi złudne poczucie szczęścia, jednak z pewnością nie mogła być czymś długotrwałym. Po prostu do siebie nie prasowaliśmy. Ja byłem raczej wolnym duchem, który nie chciał się angażować w zupełnie nic, a ona zbyt emocjonalną osobą, która nigdy nie potrafiła postawić siebie na pierwszym miejscu.
Było lepiej, gdy trzymaliśmy się od siebie z daleka.
*****
Byłem już zmęczony całym tym tygodniem, chociaż była dopiero środa. Nieubłagalnie zbliżał się termin świątecznego karaoke, a my byliśmy w dupie. Martin dostała wpierdol od liścia i zapewne leżała teraz połamana, Clara właśnie zaczynała pierwsze przygotowania do ślubu, a ja czułem, że już naprawdę nic mnie nie zaskoczy.
Właśnie wracałem w wieczornego joggingu, kiedy przystanąłem nieopodal swojej kamienicy. Nie chciało mi się zaglądać do baru, ponieważ wiedziałem, że Collins świetnie da sobie radę. Pragnąłem jedynie tego, aby w spokoju wrócić do swojej sypialni i zagrać w te jebane Simsy.
W jednym momencie poczułem chłód, który owiał moje ciało. Miałem na sobie odzież termoaktywną, którą zapewne już porządnie przepociłem. Właśnie dlatego do listy moich planów na najbliższe kilka minut dopisałem długi prysznic. I zapewne wszystko potoczyłoby się po mojej myśli, ale życie jak zwykle musiało sobie ze mnie zakpić.
Już miałem wchodzić do budynku, kiedy do moich uszu dotarł jakiś pisk. Zdziwiony, zacząłem się rozglądać, jednak nie byłem w stanie dostrzec zupełnie nic. Gdy w końcu udało mi się skupić, zrozumiałem, że pisk dobiega z pobliskich kontenerów na śmieci. Z niechęcią skierowałem się w ich stronę, w duszy modląc się o to, żeby nie był to gang szczurów lub szopów. Gdy stanąłem przed kontenerem, pisk był coraz głośniejszy. Mając z tyłu głowy to, że za chwilę mogę zostać pogryziony przez morderczego szopa, ostrożnie uchyliłem kontener. Po tym jak zorientowałem się, że nic się na mnie nie rzuciło, otworzyłem go całkowicie.
— Co jest? — Momentalnie uszło z moich ust.
Spodziewałem się wszystkiego. Porodu szopa, kolonii szczurów czy nawet płodu kosmity, ale za cholerę nie spodziewałem się tego, że gdy uchylę wieko kontenera na pierdolone śmierci, zobaczę... szczeniaka. Porzuconego szczeniaka.
Bez namysłu włożyłem ręce do środka, nie przejmując się tym, że gdy wrócę do mieszkania, to Rosalyn przekręci się od mojego zapachu. Mała puchata kulka była zupełnie przemoczona i nieznacznie trzęsła się z zimna. Pies, którego właśnie wziąłem na ręce, był również okropnie brudny i niesamowicie śmierdział. Na dodatek cały czas ryczał.
— Kurwa — burknąłem, spoglądając na zwierzaka. — Jaki słodki.
I właśnie w tamtej chwili poczułem się bezsilny. Zupełnie nie wiedziałem, co mógłbym z nim zrobić. Wnioskując po tym, że znalazłem go w obskurnym śmietniku, najprawdopodobniej został do niego wrzucony.
Ludzie to mają ładnie nasrane w głowach.
Jako że na zewnątrz było coraz zimniej, ciężko westchnąłem, po czym ruszyłem do mieszkania, niosąc ze sobą na rękach pchlarza. Wyglądał na przestraszonego i zapewne nie rozumiał, co właśnie się działo. Sam nigdy nie byłem wielkim fanem zwierząt, ale nie mogłem go tak zostawić. Nie zasługiwał na to, żeby umrzeć w pierwszym lepszym śmietniku.
Kiedy tylko włożyłem klucze do drzwi, kolejny raz wydałem z siebie westchnięcie. Na szczęście pies już nie wył jak pojebany, więc nie musiałem się martwić o to, czy moje bębenki to wytrzymają. Po chwili opatuliło mnie ciepło dochodzące z mieszkania. Zamknąłem za sobą drzwi, po czym szybko zorientowałem się, że w salonie właśnie siedziała Clara wraz z Rosalyn.
Jeszcze lepiej.
— Nate, oglądasz z nami... — zaczęła Clara, jednak momentalnie przerwała, gdy tylko mnie zobaczyła. Szeroko rozdziawiła swoje usta, po czym spojrzała najpierw na mnie, a potem na puszystą kulkę, którą nadal trzymałem na rękach. — Nathan, kurwa! Nie możesz zjeść psa! Natychmiast go oddaj!
Zrobię sobie z jej włosów mop, zdecydowanie.
— Ty kretynko! — fuknąłem, oburzony. — Przecież nie chcę go zjeść! Tobie te pierdolone zaręczyny już do reszty wyżarły mózg? Znalazłem go w śmietniku.
— Jak to w śmietniku? Dlaczego grzebałeś w śmieciach? — spytała Rosalyn, wstając z kanapy.
Chwilę później to samo uczyniła Clara. Przystanęła przede mną i zaczęła głaskać przemoczonego psa.
— Rosalyn, masz zadanie bojowe. — Natychmiast przeniosłem wzrok na zszokowaną brunetkę. — Kup temu skurwielowi coś do żarcia i coś, czym mogę go umyć.
Wampirzyca wydawała się niepocieszona, więc id razu ponagliłem ją wzrokiem. Ta wydała z siebie ciężkie westchnięcie, ale posłusznie opuściła moje mieszkanie.
Sam położyłem sierściucha na panelach, licząc na to, że się na nie nie zesra przy pierwszej lepszej okazji. Clara od razu się nad nim nachyliła i ponownie zatopiła ręce w jego sierści.
— Co ja mam z nim zrobić? — Oparłem się o kanapę, spoglądając na uśmiechniętą rudowłosą i jej nowego przyjaciela.
— Chyba będzie najrozsądniej jak go zabierzesz do weterynarza z samego rana. Być może jego właściciele właśnie go szukają.
— Jego właściciele wypierdolili go do śmieci — burknąłem smętnie. — Nie sądzę, że po nim płaczą.
— Chcesz go zatrzymać?
Chuja chcę.
Nawet jeżeli nie znajdę jego właścicieli, będę musiał się go jakoś pozbyć. Ja nawet o siebie nie potrafię zadbać, a co dopiero o jakieś inne stworzenie.
Nie odpowiedziałem tylko wszedłem do swojej sypialni. Zupełnie nie wiedziałem, co miałem zrobić z tym małym problemem. Przypuszczałem, że będę musiał przygotować mu miejsce do spania. Początkowo chciałem wrzucić go do pokoju Rosalyn, ale ona była naprawdę nieobliczalna, więc raczej nie był to najlepszy pomysł. Wyciągnąłem z szafy świeży puchaty koc i ułożyłem go na dywanie obok mojego łóżka.
Po kilku minutach drzwi do mieszkania się otworzyły, co świadczyło o tym, że Rosalyn mogła już wrócić. Na szczęście niedaleko mieścił się mały market, dlatego mogła szybko uwinąć się z zakupami dla sierściucha.
Poleciłem jej, żeby go nakarmiła, co przyjęła z westchnięciem, ale posłusznie nałożyła mu karmę na talerz. Ja w tym czasie wraz z Clarą zacząłem przygotowywać dla niego kąpiel. Na szczęście nie musiałem długo czekać na to, aż zje, więc już po kilku minutach wsadziłem go do wanny. A kiedy podczas polewania go wodą znowu zaczął się drzeć jak opętany, miałem ochotę spuścić bombę na całe Stany Zjednoczone.
Jeszcze nigdy nie widziałem tak ujebanego zwierzaka. Woda, w której się mył momentalnie zrobiła się czarna, dlatego szybko ją wypuściłem i nalałem trochę świeżej. Najgorzej było z szamponem, bo gdy zacząłem go wmasowywać w jego sierść, prawie upierdolił mi palce. Po skończonej męce zawinąłem go w pierwszy lepszy ręcznik, który znalazłem pod zlewem.
Rozsiadłem się wraz z nowym pasożytem na kanapie i nerwowo westchnąłem.
— Mam nadzieję, że u nas nie zostanie — burknęła smętnie Rosalyn. — Nate, on wyglada jak shiba inu. — Po jej słowach posłałem jej pełne niezrozumienia spojrzenie. — To jest rasa pierwotna.
— No i co? Też jestem pierwotny — wypaliłem, spoglądając na owiniętego ręcznikiem psa.
— To oznacza mniej więcej tyle, że sobie z nim nie poradzisz.
Ja sobie nie poradzę? Ze zwykłym pchlarzem? Musiałem jednak przyznać sam przed sobą, że nie dopuszczałem do siebie myśli, iż mógłbym go załatwić. To w ogóle nie wchodziło w grę. Nie lubiłem zwierząt, obrzydzał mnie brud i na myśl o sierści dostawałem aż wścieklizny. A, no i właśnie, obawiałem się również tego, że po ugryzieniu przez psa doszczętnie mnie pojebie.
Postanowiłem posłuchać Clary i po przebudzeniu wziąć gówniarza do kliniki weterynaryjnej. Ale wcześniej musiał zasnąć. Ostrożnie przeniosłem do go swojej sypialni i odłożyłem na koc. Po prysznicu wróciłem do pokoju i spostrzegłem, że pies na mój widok zaczął merdać ogonem. Westchnąłem, po czym ułożyłem się na łóżku. Zgasiłem lampkę nocną, a potem przykryłem się swoją białą kołdrą.
A gdy usłyszałem wycie, sam chciałem zacząć wyć.
— Ty skurwielu — rzuciłem, zapalając przy tym lampkę. Zwróciłem się do psa, który nieprzerwanie skomlał. — No o co ci chodzi?
Chyba nikogo nie mogło zdziwić to, że mi nie odpowiedział. Znowu wydałem z siebie ciężkie westchnięcie. Lekko nachyliłem się nad łóżkiem, aby chwilę później wziąć psa na ręce. Kiedy tylko postawiłem go na łóżku, przestał wyć i wtulił się w kołdrę obok mnie. Kilka chwil później zasnął.
Ciężko westchnąwszy, zgasiłem lampkę nocną i przymknąłem powieki.
Ten mały pchlarz chyba właśnie mnie wybrał. Tylko teraz ja musiałem jeszcze wybrać jego.
*****
Kiedy Clara rano stanęła przed moimi drzwiami i oznajmiła mi, że pojedzie ze mną do weterynarza, miałem ochotę ją wyściskać. Nie miałem pewności, czy byłbym sobie w stanie poradzić sam z tą bestią.
Weterynarz odrobaczył i zaszczepił małego sierściucha. Przepisał mu jakiś lek, bo mały wyglądał na osłabionego. W zasadzie to osłabioną, bo okazało się, że pies był suką.
Sprawnie wpakowaliśmy zbrodniarza wojennego w przebraniu psa do transportera, który również kazałem kupić Rosalyn, a następnie w ciszy ruszyliśmy spod kliniki. Przez następne kilka minut nikt nie chciał podjąć się tego ciężkiego tematu. W końcu Clara jednak cicho westchnęła.
— Co chcesz z nią zrobić, Nate? — Szybko przecięliśmy się spojrzeniami, ale chwilę później wróciłem do obserwowania drogi. — Weterynarz jasno powiedział, że nie ma żadnego mikroczipa ani lokalizatora. Nikt jej nie szuka. Popytam znajomych, może ktoś ją przygarnie — dodała już nieco bardziej przygaszony tonem.
Po jej słowach znowu zapadła cisza. Decyzja została już podjęta i nie było od niej odwrotu.
— Zatrzymam ją — wycedziłem.
Oczy Clary wyrażały ogromne zaszokowanie. Ale nie na długo, ponieważ zaraz po tym lekko się uśmiechnęła.
Moją ostatnią nadzieją było to, że pies mógł zostać porwany, a następnie wyrzucony. Ale nie został. Ktoś po prostu się go pozbył, bo mienił mu się jako problem. Szkoda tylko, że skazał go na cierpienie w śmietniku. Na szczęście — nie wyglądało jakby był jakoś poważnie chory czy miał ukryte wady.
— To cudownie! Właśnie zostałeś ojcem!
I psiarzem w jednym.
Na samym początku tego nie planowałem, jednak nie miałem pojęcia, co mógłbym z nią zrobić. Nigdy nie miałem żadnego zwierzaka, jednak to nie mogło być takie ciężkie, prawda? W końcu sam często zachowywałem się jak zwierzę. Poza tym uznałem, że pies jest całkiem uroczy i na dodatek zmotywuje mnie do tego, żeby ruszyć tyłek sprzed laptopa.
Najgorsze jednak miało dopiero nastać. W końcu musiałem zmierzyć się z Rosalyn i jej gniewem. Ona również nie była fanką zwierzaków. To ciekawe, bo sama często zachowywała się jak rasowa suka.
Przekroczywszy próg mieszkania, natychmiast poczułem jej zapach. Nerwowo zacisnąłem szczękę, po czym odłożyłem transporter z psem na podłodze. Od razu go otworzyłem, dlatego sierściuch mógł spokojnie z niego wyjść. Sam pies wyglądał już znacznie lepiej. Pachniał, był czysty i ruszał się nieco żwawiej. Przez pierwsze godziny obawiałem się nawet o to, że mógł zdechnąć. Szczęśliwie — ten mały dyktator okazał się niezatapialny.
— I co z nim? — spytała ciemnowłosa wampirzyca, która właśnie wyszła ze swojej sypialni. Wnioskując po tym, że miała na sobie szlafrok, prawdopodobnie wstała dopiero przed chwilą. Usiadła przy wysepce kuchennej, po czym spojrzała najpierw na mnie, a potem na Clarę. — Nie wygląda na umierającego.
— To ona — poprawiła ją Clara z uśmiechem.
— Fajnie — rzuciła z przekąsem. — Kiedy się jej pozbędziesz?
Oj stara.
Założyłem ręce na klatce piersiowej i z zacięciem przyglądałem się dziewczynie, która zaczynała posyłać mi zniecierpliwione spojrzenie.
— Zdecydowałem, że ją zostawię — burknąłem, przerywając tym nieznośną chwilę ciszy.
Kilka sekund później po naszym mieszkaniu rozniósł się głośny śmiech brunetki.
— Co zrobisz?
— Ona z nami zostanie — odparłem ze spokojem w głosie.
Rosalyn wstała z miejsca i zaczęła nerwowo krążyć, przekonując mnie przy tym, że była okropnie zła. Ale totalnie tego nie rozumiałem. Co ja niby miałem zrobić? Zostawić go tam na pewną śmierć? Owszem, byłem gnojem, ale nie aż do tego stopnia. Nikt nie zasługiwał na taki los. Nawet te cholerne szopy.
— Ty masz w ogóle rozum, Nate? — parsknęła z kpiną. Potem obdarzyła szybkim spojrzeniem szczeniaka, który plątał się pod jej nogami. — Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, że nie mieszkasz tu sam? Poza tym jesteś okropnie nieodpowiedzialny! Nie możesz sobie od tak brać psa do domu! Przecież się na tym, kurwa, nie znasz.
— Nie dramatyzuj — parsknęła rozbawiona całą sytuacją Clara. W rezultacie brunetka posłała jej mrożące krew w żyłach spojrzenie.
— Nie dramatyzuj? Chyba mam prawo do tego, żeby uznać to za chujowe.
— Nie masz — burknąłem smętnie, po czym ruszyłem w stronę lodówki i wyciągnąłem z niej torebkę z krwią.
Przez wydarzenia z ostatniego tygodnia byłem tak okropnie zabiegany, że aż zapomniałem o tym, że muszę się żywic, żeby nie umrzeć.
Byłem tak okropnie nieogarnięty, że naprawdę nie zdziwiłbym się, gdybym zdechł z głodu.
— Nathan. — Słysząc zacięcie w głosie Rosalyn, odwróciłem się w jej stronę. — Czy ty mnie w ogóle traktujesz poważnie? Czy ja coś w ogóle dla ciebie znaczę?
— Rosalyn, to jest tylko pies.
— Nie, Nate — przerwała mi z parsknięciem. — Tu już nie chodzi o psa. Tutaj nigdy nie chodziło o żadnego psa!
Zaczyna się.
— To o co ci chodzi? — spytałem, opierając się o jeden z blatów.
Na szczęście Clara postanowiła się nie odzywać. Takim o to sposobem na polu bitwy pozostałem wyłącznie sam z Rosalyn. Zupełnie jej nie rozumiałem. Zazwyczaj wszystko pomiędzy nami było okej, jednak czasami potrafiła przyczepić się do najmniej istotnej rzeczy i zrobić mi o to trzecią wojnę światową.
— Ja mam już tego dość, Nate! — warknęła gniewnie. — Mam dość tego, że nie traktujesz mnie jak swojej przyjaciółki, tylko jak pomocnika! Ciągle tylko: Rosalyn zrób to, Rosalyn zrób tamto. Jestem tym zmęczona! Czy ty chociaż raz mógłbyś powiedzieć mi, że coś dla ciebie znaczę? Że jestem twoją przyjaciółką i ci na mnie zależy? — parsknęła z kpiną. Potem obdarzyła mnie bojowym spojrzeniem. — No jasne, że byś nie mógł! Bo po cholerę? Po co mówić swoim bliskim, że są dla ciebie ważni? Żeby poczuli się lepiej? Żeby czuli się docenieni? Nie jestem twoim psem na posyłki, Nate! Jestem twoją przyjaciółką, więc zacznij mnie tak traktować!
O ja jebie. Co tu się znowu dzieje?
Zszokowany, słuchałem słowotoku Rosalyn. Naprawdę nie wiedziałem, co mógłbym jej na to odpowiedzieć. Czy traktowałem ją jak przyjaciółkę? Przypuszczam, że tak. Nie miałem natomiast pojęcia, czy i na ile była dla mnie ważna.
— Nic nie powiesz? — burknęła, wstając z miejsca. — Przypomnij sobie może, kto był z tobą zawsze, gdy tylko tego potrzebowałeś!
— Rose, uspokój się! — Wtrąciła Clara, wyrzucając przy tym swoje ręce w górę.
— A ty się zamknij! To was nie było wtedy, kiedy on — wskazała na mnie — najbardziej was potrzebował! Każdej nocy stałam przy jego łóżku i go pilnowałam, bo czasami miewał takie ataki paniki i koszmary, że przez kolejne kilka dni nie był w stanie normalnie żyć! To ja codziennie przynosiłam mu krew, bo sam nie był w stanie po nią pójść i to ja, do cholery...
— Rosalyn, skończ — przerwałem jej twardo.
Być może po części miała rację i faktycznie mogłem doceniać ją bardziej, ale nie mogła od tak wyrzucać z siebie tych wszystkich słów. Nie mogła przypominać mi o tym okresie od tak. Rozumiałem, że była zdenerwowana, ale to niczego nie usprawiedliwiało.
— Dobrze, Nate. Dalej traktuj ludzi w taki sposób. Zobaczymy ile ich przy tobie zostanie. Ja się z tego wypisuje — odrzekła już nieco łagodniej.
Bez dodatkowych wyjaśnień skierowała się do swojego pokoju, po czym zatrzasnęła za sobą drzwi.
Miałem dość. Odnosiłem wrażenie, że wszystko znowu waliło mi się na łeb. Nigdy nie byłem święty, ale też nigdy nie próbowałem się na takiego kreować. Gdyby Rosalyn nie zaczęła tamtego trudnego tematu, to zapewne byłoby mi jej nawet szkoda i chciałbym z nią o tym porozmawiać.
Nie byłem już tym samym Nathanem, co kilka miesięcy temu. I nie ulegało wątpliwości, że miałem jakieś uczucia. Tyle że te uczucia znowu zostały urażone. Kolejny raz czułem się źle ze samym sobą. Rosalyn przypomniała mi o rzeczach, o których nie chciałem pamiętać. O tym, że byłem słaby.
Clara ułożyła rękę na moim ramieniu, zapewne próbując mnie przy tym uspokoić. Ale nie wiem, czy jakkolwiek to pomogło. W tamtej chwili nic nie mogło mi pomóc. Wtedy marzyłem jedynie o jednym.
Żeby spuścić Rosalyn międzygalaktyczny wpierdol.
Nie musimy się przyjaźnić. Nie musimy ze sobą nawet rozmawiać. Postawiła sprawę jasno. Nie chciałem mieć przy sobie osoby, który podczas zwykłej kłótni potrafiła sprawić, że wrócą do mnie wspomnienia, o których nie chciałem pamiętać. I wtedy już nie miało żadnego znaczenia to, że być może miała rację. Wyciągnęła złą kartę.
Najgorszą z możliwych.
Nie musiałem jej mieć w swoim życiu. Wtedy mialem na głowie większe zmartwienia. Na przykład psa, który właśnie osikał mi buta.
Ciężko westchnąłem i obdarzyłem go zrezygnowanym spojrzeniem. Dobrze, że chociaż on nie potrafił mówić, bo gdyby umiał, to też bez powodu zacząłby się na mnie wydzierać.
*****
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro