15. Sierociniec
Pośród gęstego oraz z całą pewnością niebywale starego lasu mieścił się sporych rozmiarów budynek. Jego ściany pokrywał mech oraz bluszcz, a sama farba, którą pomalowano ściany, już dawno zmieniła swój kolor. Z uwagi na obecność roślin, biel miejscami wpadała w zieleń. Zdawać by się mogło, że przestarzała elewacja zaczynała się kruszyć, a w murze pojawiało się coraz więcej pęknięć. Na pewno nie był to widok, który mógłby napawać Elisabeth masą przyjemnych odczuć.
Westchnęła z nieopisaną ciężkością, a chwilę później mocniej zacisnęła swoją dłoń na dłoni jej towarzysza.
Tamtego listopadowego poranka pogoda zdawała się nikogo nie rozpieszczać. Mimo że Luizjana słynęła z łagodnych zim, wszyscy byli święcie przekonani o tym, że okres od listopada do grudnia nie będzie łaskawy dla mieszkańców tego stanu. A to wszystko zdawało się zacząć dość niewinnie. Na samym początku sześćdziesiątego trzeciego — w styczniu — pogoda wcale nie odbiegała od normy. Dopiero w lipcu zaczęło się poruszenie, ponieważ ten miesiąc okazał się najzimniejszym lipcem od wielu lat. Było to dość nietypowe ze względu na fakt, że Nowy Orlean posiadał klimat subtropikalny.
Elisabeth mogła jedynie pogodzić się z obecnym stanem rzeczy, zacisnąć zęby, a następnie nałożyć na siebie swój płaszcz i wyruszyć z domu. I właśnie dlatego stała teraz przed ogromnym budynkiem i bacznie go obserwowała. A kiedy poczuła pociągnięcie swojej dłoni, od razu zwróciła wzrok w stronę chłopca stojącego obok niej.
— Nie chcę tam zostać. — Chłopiec wypowiedział te słowa w taki sposób, że pewnością mogłyby złamać niejedno serce.
Jednak serca Elisabeth nie było nawet w stanie zadrapać. Chciała mieć już ten problem z głowy i móc wrócić do swoich prawdziwych dzieci. Chłopiec stojący obok niej był problemem, którego prędko musiała się pozbyć. Przecież nikt nie chciał mieć pod swoją opieką przeklętego dziecka. Chłopiec był zepsuty już niemal od narodzenia. Przynosił pecha wszystkim naokoło i stanowił ciężar dla wszystkich, którzy tylko podjęli się opieki nad nim.
— Zostaniesz tutaj na kilka tygodni, zapewniam cię — odrzekła z pewnością. — Musisz się dobrze zachowywać i nie możesz...
— Sprawiać kłopotów — dokończył za nią znużonym głosem.
Elisabeth lekko się uśmiechnęła i skinęła głową.
Chwilę później ruszyła w stronę sierocińca. Kiedy wraz z chłopcem wspinała się po obdartych schodach, odczuła ulgę.
Nie dość, że Nathan był przeklęty, to na dodatek sprawiał wiele problemów wychowawczych. Elisabeth nie była w stanie dłużej sprawować nad nim opieki. Chłopiec był czystym złem i szatanem w dziecięcej skórze. Właśnie dlatego postanowiła go okłamać i zapewnić, że odbierze go za kilka tygodni. W rzeczywistości miała go nie odebrać już nigdy.
Gdy tylko otworzyła stare, drewniane drzwi, do jej nozdrzy dotarł zapach wilgoci. Na szczęście sierociniec w środku wyglądał o niebo lepiej niż na zewnątrz. W dalszym ciągu przerażał i nie należał raczej do najprzyjemniejszych miejsc na ziemii, jednak Elisabeth postanowiła się tym nie przejąć. Była szczęśliwa, ponieważ jej problemy miały się rozwiązać.
Sprawnie przeszli przez korytarz, który pokrywały zadrapane białe kafelki, a potem zatrzymali się pod jednym z pokoi. Z uwagi na wczesną porę, nie dostrzegli żadnego dziecka błąkającego się po piętrze. Elisabeth zapukała do drzwi i z cierpliwością oczekiwała jakiejkolwiek reakcji. W końcu, po kilku sekundach, które dłużyły się w nieskończoność, stanęła przed nimi młoda zakonnica. Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech, który Elisabeth od razu odwzajemniła. Zakonnica zaprosiła dwójkę do środka i poprosiła o zajęcie miejsca przed jej masywnym biurkiem. Sama kobieta usadowiła się po drugiej stronie. Zaczęła przyglądać się małemu brunetowi, który nerwowo kopał swoimi nogami w powietrzu. Od razu zwróciła uwagę na to, jak wyglądał chłopiec. A nie wyglądał najlepiej.
Był okropnie chudy oraz niski. Na jego twarzy widniało kilka małych blizn, które powstały na skutek jego wybryków, jednak zakonnica w pierwszej chwili pomyślała, że mogły być wynikiem złego traktowania chłopca przez jego opiekunów. Szybko odrzuciła jednak od siebie tę myśl, kiedy tylko powróciła wzrokiem do Elisabeth. Nie wyglądała na osobę, która mogłaby znęcać się nad dzieckiem. Właśnie dlatego wydała osąd. Będziemy mieć z nim problemy, pomyślała, nie zdając sobie sprawy z tego, jak ogromną miała rację.
— To jest ostateczna decyzja? — dopytywała zakonnica. Elisabeth natychmiast skinęła głową. — Słońce — zwróciła się do Nathana — widzisz te zabawki? Możesz się nimi pobawić. Muszę porozmawiać z twoją ciocią.
Nathan miał ochotę przewrócić oczami, ponieważ czuł się niezwykle urażony jej uwagą. Przecież miał już trzynaście lat! Dlaczego traktowano go jak siedmiolatka? Postanowił jednak lekko się uśmiechnąć i odejść od stołu, aby udać się na sam koniec wielkiego pomieszczenia.
— Nie mam już do niego sił — odparła Elisabeth z nutą żalu w tonie. Ułożyła swoje ręce na kolanach i zaczęła nerwowo skubać swoją ciemną spódnicę.
Cudownie się zapowiada, odparła w swoich myślach zakonnica. Musiała jednak zachować pozory i doskonale wybadać grunt.
— Jaki jest?
— Bardzo mądry — odrzekła bez zastanowienia. — Sprytny, ciekawski i żartobliwy. Często jest okropnie narwany i ciągle wpada w jakieś kłopoty. Ja siostrze powiem — wyszeptała, zbliżając się do zakonnicy. Zdziwiona kobieta również postanowiła się nachylić, aby lepiej usłyszeć szept Elisabeth. — To jest antychryst!
— Ten trzynastolatek, który bawi się samochodzikiem? — spytała, w zdziwieniu unosząc w górę swoją brew.
Być może dla wielu Nathan mógł być zwykłym trzynastolatkiem, jednak Elisabeth wiedziała swoje. Doskonale zdawała sobie sprawę, że w tym chłopcu drzemie jakieś zło.
— Jest strasznie wątły — zwróciła uwagę zakonnica. — Będzie najniższy z nich wszystkich.
— Tacy są najgorsi! — wtrąciła Elisabeth.
Zakonnica miała ochotę się zaśmiać, jednak postanowiła zachować powagę. W odpowiedzi zacisnęła usta w wąską linię i pokiwała głową.
Kobieta siedząca za dębowym biurkiem nie mogła wyzbyć się wrażenia, że Nathan miał w sobie coś wyjątkowego. Był jedną wielką zagadką, która tylko czekała na rozwiązanie. Siostra Betthany — mimo swojego młodego wieku — była dość stanowczą oraz doświadczoną życiowo osobą. Od razu była w stanie dostrzec w Nathanie coś więcej, niż tylko figlarnego nastolatka. Chciała go bliżej poznać i nieco się do siebie zbliżyć. Nie ulegało wątpliwości, że była jedną z najlepszych osób w całym sierocińcu. Podczas gdy starsze stażem zakonnice nie widziały żadnego problemu w karceniu dzieci, siostra Betthany wolała raczej szczerą rozmowę niż kary cielesne, które — jej zdaniem — nie prowadziły do niczego dobrego.
Przeniosła swoje zaciekawione spojrzenie na Elisabeth, która niecierpliwie oczekiwała na dalszy rozwój wydarzeń. Na siostry zakonnicy pojawił się lekki uśmiech, tym razem niewymuszony. Zaplotła ręce ze sobą, ułożyła je na biurko, a potem cicho westchnęła. Było jej żal chłopca, ponieważ wiedziała, że Nathan zabawi tutaj na długo. Być może nawet nigdy nie zostanie przez nikogo przygarnięty. I było to dość prawdopodobne, bo rzadko się zdarzało, że starsze dzieci były adoptowane.
— Dobrze. — Zakonnica przerwała chwilę ciszy, podsuwając pod nos Elisabeth formularz oraz pióro. — Ale wolałabym, żeby pani go jednak uświadomiła.
— Zostawiam to w waszych rękach — odrzekła nonszalancko Elisabeth.
Nie chodziło tutaj o trud rozmowy, ale o zawód, jaki Elisabeth zobaczyłaby w oczach Nathana. Mimo że nie była nazbyt czuła, widok dziecka, które właśnie dowiaduje się o tym, że zostało oddane, a raczej porzucone, nie należy do tych przyjemnych.
Betthany również nie chciała przekazywać chłopcu takowej informacji. Osobiście uważała, że to rodzina chłopca powinna się tym zająć. Nie zamierzała natomiast wszczynać niepotrzebnych dyskusji oraz narażać się na gniew kobiety, dlatego uznała, że będzie najlepiej, gdy przystanie na tę propozycję.
A kiedy już miała zabrać głos i dokończyć z Elisabeth wszystkie formalności, usłyszała przeraźliwy huk. Prędko uniosła swój wzrok, aby zmierzyć się spojrzeniem z zakłopotanym chłopcem. Nathan — jak to miał w zwyczaju — nie był w stanie usiedzieć w spokoju. Elisabeth doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Chłopiec zniszczył już niezliczoną ilość rzeczy w jej domu. Począwszy od mebli, na elektronice kończąc. I właśnie dlatego nie była wielce zdziwiona, kiedy spostrzegła odłamki wazonu leżące na wytartej podłodze.
Na szczęście on już nie jest moim problemem, pomyślała Elisabeth. Nathan w tym czasie zrobił zawstydzoną minę. Na jego policzki wpłynął rumieniec. Nerwowo się uśmiechnął i stanął na baczność. Splótł ze sobą swoje ręce i cierpliwie oczekiwał wyroku. Miał szczęście, że siostra Betthany wcale nie zamierzała go za to skarcić.
— Skarbie, nic się nie stało — zapewniła zakonnica. Na jej twarzy pojawił się zrezygnowany uśmiech. — Mógłbyś na chwilę wyjść na korytarz? Muszę jeszcze porozmawiać z twoją ciocią.
Nathan postanowił spełnić jej prośbę i opuścić pomieszczenie. Gdy drzwi za chłopcem się zamknęły, zakonnica odbyła jeszcze krótką pogawędkę z ciocią małego bruneta. Dyskusja nie trwała jednak długo, ponieważ Elisabeth po kilku chwilach również wyszła z pokoju. Kiedy przechodziła obok Nathana siedzącego na krześle mieszczącym się pod ścianą, posłała w jego stronę ostatni wynoszony uśmiech. Na odchodne kolejny raz oznajmiła mu, że jest to tylko przejściowe, i że za kilka tygodni znowu się ze sobą spotkają. Owszem, nie było to zgodne z prawdą, ale Elisabeth uznała, że chłopiec powinien żywic jakąkolwiek nadzieję, aby zupełnie się nie załamać.
Nathan od razu odwzajemnił uśmiech, ale potem spuścił swoją głowę w dół. Trzask drzwi wejściowych utwierdził go w przekonaniu, że kolejny raz został porzucony. Przecież on nie był głupi, doskonale wiedział, co się święciło. Już kilka razy w życiu to przeżył. Nigdy nie poznał swojej matki, ponieważ gdy tylko podrósł na tyle, aby być w stanie świadomie łączyć niektóre fakty, oznajmiono mu, że Eleanor Bloodworth zmarła przy porodzie. Oczywiście znacząco mijało się to z prawdą, jednak ten malec zupełnie nie miał o tym pojęcia, dlatego przez lata żył w przekonaniu, iż smierć matki była jego winą. Potem musiał znosić trud życia ze swoim ojcem, który — mówiąc wprost — był beznadziejnym rodzicem.
James Bloodworth nawet nie próbował udawać, że jakkolwiek obchodzi go los swojego jedynego syna. Często wychodził z domu i przewidywał w pobliskich barach wraz z szemranymi typami. Gdy James zmarł, Nathan trafił pod opiekę swojej babci. O Josephine również nie można było powiedzieć dobrego słowa, ponieważ kobieta w ogóle nie przejmowała się wnukiem. Chociaż w ostatecznym rozrachunku i tak była lepsza niż wiecznie nieobecny ojciec.
Po śmierci babci Nathan czuł się okropnie rozbity. Najpierw trafił pod opiekę wuja z południowej Luizjany, jednak członek rodziny pozbył się go szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Potem jeszcze kilka razy przerzucano go z rąk do rąk, aż w końcu zamieszkał z Elisabeth oraz jej mężem. Na samym początku jego opiekunowie myśleli, że sobie poradzą. Bo niby czemu mieliby się ugiąć przed nastolatkiem? Niestety — jak pokazał czas — ugięli się. Nathan nie chciał sprawiać im problemów, ale nie potrafił się od nich trzymać z daleka. Był pewnego rodzaju magnesem, który przyciągał kłopoty.
Wszystko zaczęło się już niespełna po miesiącu przebywania w domu Elisabeth. Nastolatek już wtedy był strasznie żywiołowy oraz narwany. Często przypadkowo psuł wszelakie sprzęty, meble czy nawet rozbijał szyby w oknach. I być może nie robił tego celowo, ale efekt był taki sam. Tutaj rozbita szyba, tam zabrudzona farbą ściana. Nathan po prostu nie był w stanie się uspokoić i wszędzie było go pełno. Ten młody chłopak nie gryzł się również w język, bo zawsze mówił wszystko to, na co tylko miał ochotę. Z tego też względu bardzo podpadł swojemu wujowi, który bardzo krytycznie przyglądał się jego poczynaniom. I to właśnie on zaproponował jego ciotce to, aby go oddała. Kobieta na samym początku miała co do tego pewne obiekcje, ale finalnie przystała przy tej propozycji.
Kiedy opuszczała posesję, na której mieścił się sierociniec, w końcu odetchnęła z ulgą. Nie miała jednak pojęcia o tym, że porzucenie chłopca nie bardzo spodobało się komuś, komu nie można było podpadać. A o tym miała się przekonać już za kilka miesięcy.
*****
Po godzinie siódmej, kiedy kolacja dobiegała końca, do siostry Betthany przysiadła się jedna z młodszych sióstr. Spojrzała na swój talerz, na którym widniał nieskończony posiłek, a chwilę później uśmiechnęła się do swojej towarzyszki siedzącej tuż obok.
— To ten nowy? — spytała półszeptem, kiwając głową w stronę samotnie siedzącego Nathana. Gdy siostra Betthany skinęła w potwierdzeniu, druga zakonnica zaczęła uważnie go skanować. — Wygląda mizernie.
— Jeszcze się wyrobi — zapewniła z bladym uśmiechem Betthany. Była pewna swoich słów, ponieważ już wcześniej do sierocińca trafiały naprawdę wątłe dzieci. — Mam nadzieję, że jakoś go przyjmą.
— A co z dziewczynką? — Zakonnica od razu odwróciła wzrok w stronę siostry Betthany. — Gdzie ona jest?
Betthany nerwowo przełknęła ślinę, czując, że niesie na swoich barkach pewnego rodzaju ciężar.
— Od trzynastu lat przebywa w Świętej Małgorzacie — odrzekła, w międzyczasie biorąc łyk herbaty. Kiedy odłożyła kubek na dębowy, nieco poniszczony stół, obdarzyła zakonnicę twardym spojrzeniem. — Napominam, że rodzina prosiła o dyskrecję. Chłopiec nie może się o tym dowiedzieć, dopóki rodzina go o tym nie powiadomi.
Czyli pewnie w ogóle się nie dowie, chciała dodać Betthany, ale postanowiła szybko ugryźć się w język.
— Dlaczego robią z tego taki wielki sekret? I czemu ona została oddana już lata temu? To jest dość dziwne — zauważyła zakonnica siedząca obok Betthany, marszcząc przy tym czoło. — Mieli jakieś problemy w domu?
— Nikt nie spodziewał się tego, że jego matka urodzi bliźnięta. — Betthany nie była pewna, czy powinna dzielić się takimi informacjami z drugą siostrą, ale sama szukała kogoś, kto pomógłby jej rozjaśnić tę dziwną sytuację. — Najpierw była mowa o chłopcu i wszyscy spodziewali się chłopca.
— Czyli mam rozumieć, że dopiero przy porodzie dowiedzieli się o tym, że będą mieć również córkę?
Betthany skinęła głową. Potem kolejny raz obdarzyła spojrzeniem Nathana. Niestety przez cały dzień chłopiec siedział samotnie i nie uszło to uwadze zakonnicy. Miała wrażenie, że pierwsze dni w sierocińcu będą dla niego bardzo ciężkie. Dzieci potrafią być naprawdę okrutne, a krążące wokół chłopca plotki z pewnością będą działać na jego niekorzyść. Nathan wydawał się osowiały oraz przygnębiony. Na pewno musiał się tutaj czuć obco i niepewnie. Betthany liczyła na to, że w końcu jakoś się tutaj zaaklimatyzuje, jednak nie była wcale co do tego taka pewna.
— W rzeczy samej — burknęła, w dalszym ciągu nie spuszczając swojego bacznego oka z chłopca. — Jego ciotka powiedziała, że została oddana już po porodzie. Tłumaczyła to biedą w domu. — W końcu ponownie spojrzała na drugą zakonnicę. Dostrzegła w jej oczach żywe zaciekawienie. — Ale to takie dziwne.
— Może faktycznie nie byli w stanie wykarmić dwójki?
— Ale to bez sensu — odrzekła po chwili, marszcząc czoło. — Skąd mieli pewność, że dadzą sobie radę z jednym? Nie zrozum mnie źle, ale nie rozumiem czemu w takim razie nie oddali dwójki.
— A reszta rodziny o nią nie pytała? Nie zastanawiali się nad tym jakoś bardziej?
— Nie wiem, jego ciotka nic o tym nie wspominała. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jego siostra przebywa jakieś dziesięć mil stąd, a on nic o tym nie wie.
I prawdopodobnie się nie dowie, przeszło przez jej myśl.
*****
Kiedy we wspólnym pokoju mieszczącym się na trzecim piętrze zapadła cisza, Nathan uchylił swoje powieki. Było już po dziesiątej, dlatego liczył na to, że wszyscy chłopcy w ich pokoju już zasnęli. Postanowił ściągnąć z siebie niewygodny koc, którym był okryty, a później wychylić swoje nogi na zewnątrz. Miał na sobie jedynie piżamę, więc wiedział, że będzie musiał ubrać płaszcz oraz buty. Szybko wychylił ręce pod łóżko, aby wyciągnąć spod niego obuwie, a następnie — jeszcze szybciej — wstał z materaca i wyciągnął z szafy płaszcz. Szedł na palcach, ponieważ nie chciał nikogo obudzić i już pierwszego dnia narazić się gniew siostry przełożonej.
Miał w tym wszystkim doświadczenie, bo już niejednokrotnie wymykał się ze swojego domu pod osłoną nocy. Nie robił tego, aby zrobić na złość swoim podopiecznym, a dlatego, żeby spędzić ze sobą czas w samotności i poukładać swoje myśli. Uwielbiał przesiadywać na dachu czy też wspinać się na wysokie drzewa. Był w tym wprawiony, ponieważ już od kilku lat praktykował swoje nocne wędrówki oraz wspinanie się po różnych wysokościach.
Gdy upewnił się, że jego krzątanina nikogo nie obudziła, nacisnął za klamkę ciężkich drzwi. Niestety wydały z siebie skrzypienie, co od razu sprawiło, że serce Nathana znacznie przyspieszyło. Chwilę później odetchnął z ulgą, ponieważ zdawało się, że nikt tego nie usłyszał. Przez korytarze wielkiego budynku czmychał niczym agent specjalny, niezauważony i pewny tego, że nie zostanie zauważony. Po krótkiej chwili udało mu się dotrzeć na czwarte piętro, na którym mieściła się pewna sala. Nathan już miał okazję w niej przebywać, gdyż po południu wszyscy chłopcy w jego lub podobnym wieku mieli tutaj lekcje.
Pomieszczenie nie wyglądało niczym typowa sala lekcyjna w szkole, było nieco bardziej przytulne. O ile oczywiście jakikolwiek pokój w tym budynku mógł być określony przytulnym. Miejscami mial obdrapane ściany, jednak wyglądał dużo lepiej niż większość sal w sierocińcu. Podłoga była wyłożona starymi, lekko skrzypiącymi panelami, które lata świetności miały już dawno za sobą. Gdzieniegdzie znajdowały się niewygodne stoliki oraz krzesła. Co ciekawe — ich ułożenie wcale nie było schematyczne czy harmonijne jak w zwykłych szkołach. Niektóre ławki stały pod ścianą, inne na środku, a jeszcze inne pod oknami. Mimo wszystko trzeba było przyznać, że pokój nie odstraszał, był dość zadbany.
Chłopak miał szczęście, że nie spotkał po drodze żadnej zakonnicy ani księdza, który tutaj stacjonował. Zapewne wszyscy już spali. A nawet gdyby nie spali, to przez myśl by im nie przyszło, że ich nowy wychowanek właśnie planuje wdrapać się na dach kompleksu. Nathan uśmiechnął się, gdy przez okna zauważył światło palące się na jednej z wież mieszczącego się obok kościoła. Pewnym krokiem ruszył w ich kierunku, a potem rozchylił do góry. Do pomieszczenia natychmiast wdarło się chłodne powietrze. Tamtej nocy wiatr wydawał się okropnie porywisty, ale nawet to nie zdołało odwieść go od ryzykownego pomysłu. Ze stale powiększającym się uśmiechem przerzucił nogę przez okno, a następnie drugą. Chwilę później zsunął okno, nie zapominając o tym, aby zostawić małą szczelinę w razie gdyby nie chciało się ponownie otworzyć. Jego plan raczej nie zakładał porażki. No bo skoro nikt go nie przyłapał, to niby co mogłoby mu się przydarzyć?
Okna mieściły się tuż nad lekkim ukosem, dlatego młody brunet mógł z łatwością przemieścić się na sam szczyt dachu. Gdy tylko wszedł na jedno z lekkich podwyższeń, złapał swoją dłonią za wystającą cegłę. Jedną ze stóp ułożył na kolejnej, aby finalnie podciągnąć się w górę i skończyć na najwyższej partii dachu. Wstał z przykucnięcia, a potem otrzepał swoje szare piżamowe spodnie. Rozglądnął się wokół siebie, aby nieco zapoznać się z otoczeniem. Budynek otaczał gęsty oraz ciemny las. Jedynym źródłem światła była rozświetlona kościelna wieża. Postanowił się do niej zbliżyć, aby obejrzeć okolice sierocińca. Uważnie stawiał swoje kroki, rozkładając przy tym ręce na boki, by zachować równowagę. Starał się skupiać jednie na ścieżce, a nie na tym, że właśnie znajduje się kilkanaście metrów nad ziemią. Niby nie miał leku wysokości, ale odległość dzieląca go od mokrej ziemi mogła wprawić w przerażenie prawie każdego.
Kiedy dotarł na koniec dachu, zauważył, że pomiędzy dachem sierocińca a kościoła jest kilka metrów przepaści. Postanowił się wycofać, aby wziąć rozbieg, a potem skoczyć. Oderwał się od dachu z niebywałą łatwością, a później z równą łatwością sprawnie wylądował na drugim dachu. Wziął głęboki oddech, orientując się, że jego skok właśnie się udał.
— Cholera — odparł z nieskrywaną radością.
Był z siebie dumny, ponieważ dokonał prawie niemożliwego. Z uwagi na jego posturę, nikt nigdy nie pokładał w nim jakichś większych nadziei. Wszyscy uważali, że chłopak nie jest raczej stworzony do żadnych sportów. Jednak Nathan uwielbiał zaskakiwać i był naprawdę sprawny.
Miejsce, które miało być jego domem, na pewno robiło wrażenie. Cały kompleks budynków zajmował sporą powierzchnie. Nathan nie był świadomy tego, ile dokładnie chłopców tutaj pomieszkiwało, ale podejrzewał, że całkiem sporo. W samym jego pokoju spała siódemka chłopców, a tych pokoi było dość sporo. Dzielił pomieszczenie z chłopcami w jego wieku, dlatego gdzieś wewnątrz siebie żywił nadzieję na to, że może jakoś się dogadają.
Po kilkunastu minutach spędzonych na siedzeniu na krawędzi, ciężko odetchnął, a potem uznał, że powróci do łóżka. W drodze powrotnej, kiedy już miał zejść z wyższej partii dachu i skierować się w stronę otwartego okna, boleśnie zranił się w okno. Głośno zasyczał, gdy poczuł, że krew spływała po jego nodze. Był na siebie zły, bo wiedział, że pobrudzi swoje spodnie. Zdawał sobie sprawę z tego, że siostry szybko się zorientują i będą szalenie ciekawe, w jaki sposób je zabrudził. Spuścił swoją głowę w dół, a następnie wszedł przez otwarte okno. Jak to miał w zwyczaju — zapomniał o tym, aby je zamknąć. Całkowicie zajął swoje myśli obdartą nogą. W końcu jakoś udało mu się dotrzeć do pokoju i ściągnąć z siebie płaszcz oraz buty. Mimo pieczonego bólu, ostatecznie udało mu się usnąć i przespać znaczną część nocy.
O szóstej nad ranem, kiedy wszyscy chłopcy wybudzali się ze sny, Nathan ziewnął, a potem przetarł swoje zaspane powieki.
— Ty nowy — zwrócił się do niego jeden z chłopców. — A tobie co? — Skinął głową w stronę rany Nathana. Ten od razu lekko się speszył, ale nie pozwolił tego po sobie poznać.
— Przewróciłem się. — Wzruszył ramionami, ucinając przy tym temat.
— Łamaga — prychnął z pogardą.
Niestety reszta chłopców od razu mu zawtórowała. Jednak Nathan wcale nie zamierzał się tym przejmować. Od zawsze miał o sobie wysokie mniemanie i dość dużą pewność siebie. Pomimo że wydawał się skryty i introwertyczny, dużo zyskiwał przy bliższym poznaniu. Był również dość wrażliwy i czuły. Uwielbiał poprawiać innym dzień i pomagać w trudnych sytuacjach. Zdecydowanie zasługiwał na o wiele więcej niż miał. Fakt, miał swoje za uszami, ale na pewno był dobrym chłopakiem z trudną przeszłością.
— Nie przejmuj się nimi.
Nathan uniósł wzrok, gdy rozniósł się nad nim nieznany głos. Myślał, że kilka chwil wcześniej został sam, i że wszyscy chłopcy właśnie wyszli z pokoju. Dlatego też trochę się zdziwił, kiedy przed nim wyrósł wysoki blondyn.
— Jestem Leo.
— Leo? — dopytywał Nathan. Ściągnął z siebie koc, wstał z łóżka, a potem złożył w kostkę nakrycie, pod którym spał. Jedyne co dobrego wyniósł z domy babci to zamiłowanie do czystości.
— Leonardo — prychnął rozbawiony blondyn. — Ty jesteś Nathan? — Kiedy chłopiec skinął głową, uśmiech ba twarzy Leo powiększył się jeszcze bardziej. — Najgorszy jest Brian. — Wydał z siebie zrezygnowane westchnięcie. — Przyjaźni się ze starszymi, więc każdy boi się mu podskoczyć. Powinieneś mieć z nim dobre relacje, naprawdę.
— Powinienem? — parsknął z ironią. — Raczej się go nie boję — odparł z przekonaniem, w międzyczasie podchodząc do jednej z szaf.
Wyciągnął z niej brązową parę spodni oraz ciemną koszulę. Każdy z chłopców po przybyciu do sierocińca dostawał kilka ubrań, które zupełnie się od siebie różniły. Sam sierociniec przyjmował je od ludzi dobrej woli, którzy co jakiś czas oddawali im stare ubrania. Były za duże i niewygodne, ale chłopak nie mógł liczyć na nic dobrego. Szybko omiótł wzrokiem swoje posiniaczone oraz rozcięte udo, ale uznał, że wcale nie będzie się nim przejmował. Krew zdążyła już zaschnąć, więc Nathan postanowił, iż zajmie się raną dopiero wieczorem. Być może trochę piekła, ale w tamtym momencie miał na głowie większe zmartwienia.
— Tylko doradzam — burknął Leo. — Oni nie lubią takich jak ty.
— Takich jak ja? — Jedna z brwi Nathana wystrzeliła do góry. Nie wiedział jakie intencje mógł mieć Leonardo, ale przeczuwał, że chłopak nie zostanie jego ulubieńcem.
— Krążą plotki — wyjaśnił, zakładając ręce na klatce piersiowej. Brunet od razu posłał mu ponaglające spojrzenie. — Czy to prawda, że jesteś przeklęty?
— Niby kto ci to powiedział?
— Kilka tygodni temu cały sierociniec żył tym, że trafi do nas jakiś chłopiec. Potem wszyscy zaczęli o tobie rozmawiać. Ktoś kiedyś rzucił, że jesteś jakiś opętany czy przeklęty. No wiesz — urwał, zagryzając swoją wargę — ja nie chcę problemów z Brianem, więc lepiej, żebyś się z nim dogadał i za bardzo nie wychylał. On tutaj rządzi.
Chyba rządził, pomyślał Nathan. Jednak nie chciał wdawać się z niepotrzebne rozmowy z chłopakiem, dlatego tylko skinął głową, a potem wraz z Leonardo ruszył w stronę pomieszczenia pełniącego funkcję stołówki.
Nathan przeczuwał, że kolejne tygodnie będą wyglądać właśnie w taki sposób — okropnie niewygodne materace, stare ubrania, obrzydliwe jedzenie. Nie chciał narzekać, bo raczej nie miał tego w zwyczaju, ale naprawdę chciał wrócić do swojej rodziny. Czyli w zasadzie gdzie? Nie tęsknił za babcią czy ciocią, bo nie były dla niego zbyt życzliwe. Najbardziej brakowało mu chyba matki, której nawet nigdy nie poznał. Nie wiedział, jaka mogła być, ale uważał, że na pewno byłaby najlepsza z nich wszystkich. Czy mama mogłaby stworzyć dla niego dobry dom? Pewnie tak, natomiast musiał żyć tym, co miał teraz.
Zajął miejsce przy Leonardo, który z kolei usiadł obok Briana. Reszty chłopaków nie zdążył jeszcze poznać, ale kilku z nich było z ich pokoju, a z kilkoma minął się na korytarzu. Zaczął powoli przeżuwać swój posiłek, w myślach katując się za to, że w ogóle tknął tego czegoś. Niestety obiady w sierocińcu również nie zapowiadały się dość obiecująco. Może nie było to niebo w gębie, ale raczej było pożywne.
— Co jest z tobą? Naprawdę jesteś przeklęty? — zagaił Brian, w międzyczasie przełykając kęs śniadania.
Nathan miał ochotę przewrócić oczami, jednak postanowił się przed tym powstrzymać. Nie chciał wyjść na nieuprzejmego.
— Nie jestem — stanowczo zaprzeczył, siląc się na słaby uśmiech.
Chłopców jednak to nie przekonało. Jeden szatan, nieco wyższy od Nathana, prychnął z pogardą. Później zerknął na Briana, oczekując od niego aprobaty. Brian jednak postanowił to zupełnie zignorować i całkowicie skupić się na Nathanie, który ogromnie go fascynował. Nie to żeby go polubił, bo był od tego wielce daleki, ale chłopak wydawał się dla niego chodzącą zagadką.
— To czemu cię nie chcieli?
— Jestem tutaj tylko na chwilę — odrzekł niepewnie Nathan. — Za kilka dni po mnie wrócą.
Być może to myślenie było głupie i naiwne, ale Nathan naprawdę żywił resztki nadziei na to, że może nie został kolejny raz porzucony.
Jego odpowiedź zdawała się w ogóle nie przekonać Briana.
— Jasne. — Chłopak roześmiał się szyderczo. — Po każdego z nas mieli wrócić. Jesteś głupcem. Nie licz na to, że kogokolwiek interesujesz.
Być może większość chłopców puściłaby te uwagi koło uszu, ale Nathan nie mógł. Słowa rówieśnika go zabolały, więc wziął tacę z jedzeniem do rąk, wstał z miejsca i ruszył w stronę kolejnego stołu, przy którym siedział jakiś samotny chłopak. Nie miał ochoty z nim rozmawiać, ale nie chciał również siedzieć w kompletnej ciszy. Głośno odchrząknął, a potem obdarzył rudowłosego chłopca przenikliwym spojrzeniem.
— Nathan — odrzekł, wystawiając dłoń w jego stronę.
Chłopiec spojrzał na niego z pewną rezerwą i nie odważył się na to, żeby również wystawić dłoń.
— Jesteś przeklęty? — Pytanie padło z jego ust.
Nathan jedynie westchnął, a potem ponuro ułożył swoją głowę na łokciach opierających się o dębowy stół. Nic nie zapowiadało się dobrze. Czuł się niczym wyrzutek. Był pewny, że nie znajdzie tutaj swojej bratniej duszy, która pomoże mu przetrwać ten ciężki okres.
*****
Kolejne tygodnie spędzone przez Nathana w sierocińcu miały podobny schemat. Chłopcy wstawali ze swoich łóżek około godziny szóstej, potem zajmowali się poranną toaletą oraz pędzili na śniadanie. Do południa mieli pierwsze zajęcia: podstawy matematyki i gramatykę języka angielskiego. Potem udawali się na codzienne nabożeństwo do kościoła mieszczącego się tuż przy sierocińcu. Po nabożeństwie mieli trochę wolnego czasu, jednak nie na długo, ponieważ ich plan dnia w istocie był dość napięty. Gdy odbyli kolejne lekcje, kierowali się na obiad. Następnie znowu mieli odrobinę czasu na rozmowy czy zabawy. Po kolacji uczestniczyli w wieczornych modlitwach, a w pół do dziewiątej każdy z nich musiał leżeć w swoim łóżku.
Nathan nie czuł się zbyt komfortowo w owianym złą sławą sierocińcu. Może i zdołał wkupić się w łaski chłopców ze swojego pokoju, jednak w dalszym ciągu czuł się samotny. Stracił już wszelakie nadzieje na to, że ciotka Elisabeth będzie skora po niego wrócić. Musiał przystosować się do nowej rzeczywistości, w której był zdany wyłącznie na siebie. Mimo że rówieśnicy z jego pokoju zdawali się go polubić, starsi chłopcy nie pałali do niego zbytnią sympatią. A ich przychylność była o tyle istotna, o ile Nathan chciał poczuć się tutaj względnie spokojnie.
Zasadniczym problemem Nathana było to, że powoli przestawało mu zależeć. Zaczynał czuć, że utknie tu na długie lata. I z pewnością miał rację, ponieważ nikt nie kwapił się do tego, aby go do siebie przygarnąć.
W zasadzie to rzadko kiedy decydowano się na adopcję nastoletniego dziecka. Większość wychowanków tego sierocińca nie widziało dla siebie jakichś Iepszych perspektyw, dlatego też znaczna część chłopców decydowała się na wstąpienie do zakonu. Jeżeli woleli założyć rodzinę lub też żyć samotnie, ale z dala od życia zakonnego, zazwyczaj zaciągali się do wojska lub pracy w fabryce czy farmie. z pewnością nie był to szczyt marzeń przeciętnego chłopca, ale obecna sytuacja na świecie nie pozwalała na to, żeby mogli rozwinąć swoje skrzydła. Od końca wojny, która zebrała krwawe żniwo i spustoszyła znaczną część świata, minęło ponad trzynaście lat. Pomimo iż życie toczyło się do przodu, konsekwencje wojny były widoczne nawet w życiu codziennym.
Jakie perspektywy na życie mógł mieć Nathan? Być może mogło to zaskoczyć wiele osób, jednak Nathan miał pewne marzenie. Plany te ciągnęły się za nim od kilku lat i zostały na jeszcze dłużej. Mianowicie — chciał zostać nauczycielem matematyki. Być może zupełnie to do niego nie pasowało, jednak chłopak już od najmłodszych lat wykazywał niezwykle umiejętności związane z tym przedmiotem. Właśnie dlatego dość dobrze radził sobie z nauką w sierocińcu. Został ulubieńcem jednej z sióstr, która nauczała tego przedmiotu. Niestety nie było mu to na rękę, ponieważ starsi chłopcy dostrzegli w tym dodatkowy pretekst do tego, aby uprzykrzać mu życie.
W połowie grudnia, kiedy pogoda zdawała się wrócić już do normy, a mróz trochę zelżał, Nathan przechadzał się po ogrodach sierocińca wraz z Leonardo.
— Mnie oddali tutaj siedem lat temu. — Jasnowłosy przerwał chwilę ciszy. Nathan od razu posłał mu zdziwione spojrzenie. W międzyczasie schował swoje dłonie do kieszeni ciemnego płaszcza.
Do tej pory nie mieli okazji porozmawiać o przeszłości Leo. Chłopak sam nie kwapił się do tego, aby rozdrapywać swoją przeszłość. Nathan uznał, że zamierza go wysłuchać, ponieważ z niezrozumiałego dla niego powodu po prostu chciał poznać jego przeszłość.
— Na początku łudziłem się, że po mnie wrócą, ale nigdy nie wrócili — odparł z westchnięciem. — Moi rodzice po prostu mnie nie chcieli.
— Nie chcieli czy nie mieli możliwości?
Leonardo prychnął z pogardą.
— Gdyby chcieli mieć mnie przy sobie, to zawsze znaleźli by jakiś sposób.
— Może chcieli dla ciebie dobrze?
Nathan próbował to jakoś racjonalizować, ponieważ nie był w stanie uwierzyć w to, że rodzice mogli od tak porzucić swoje dziecko. Według niego nie miało to sensu. Przecież rodzice kochają swoje dzieci bezwarunkowo, prawda? A nawet jeśli ojciec jest nieobecny, to przecież nie bez powodu mówi się o tym, że miłość matki jest najmocniejsza. Przynajmniej tak chciał to sobie tłumaczyć. Był pewny, że gdyby jego matka żyła, to wszystko potoczyłoby się inaczej.
— Nawet nie próbuj mnie denerwować, Nathanie — burknął gniewnie. — Albo się kogoś kocha, albo nie. Albo się kogoś chce, albo nie. Mnie nie chcieli i tyle. Nie próbuj tego tłumaczyć.
Nathan skinął głową w zrozumieniu. Nie chciał już więcej ciągnąć tego tematu, ponieważ nie zgadzał się z Leonardo. Dla niego to wszystko nie było takie oczywiste.
— Co z nami będzie? Myślisz, że ktoś nas zechce? Chciałbym mieć dom. I psa. I na pewno chciałbym być chciany.
— Nikt nas nie przygarnie, nie bądź głupi — obruszył się. Zatrzymał się przed drzwiami do sierocińca, a potem wbił swój wzrok w pobrudzone buty Nathana. Zbliżała się pora obiadu, dlatego wszyscy chłopcy przebywający na zewnątrz powoli zaczynali wchodzić do środka. — Po prostu tu zostaniemy.
— A co planujesz potem?
— Potem? — Uniósł w górę jedną ze swoich brwi. — Zjeść obiad i zagrać w szachy. Dlaczego mam myśleć o tym, co będzie? Minie wiele lat zanim zacznę się przejmować tym, co przyniesie los.
*****
Lato w sierocińcu wyglądało nieco inaczej niż zima czy nawet w ciągu roku szkolnego. Chłopcy nadal mieli zajęcia, ale było ich trochę mniej. Siostry skupiały się na tym, żeby zorganizować im więcej wolnego czasu na zewnątrz, więc wpadły na pomysł zorganizowania konkursu. Wygrany, który najszybciej miał pojawić się na mecie, mógł wygrać słodycze, które w sierocińcu były na wagę złota.
Nathan postanowił wszystkich zaskoczyć i zgłosić się do maratonu. W zasadzie to nikt nie pokładał w nim żadnej nadziei, ponieważ nadal był okropnie wątły. Nie wyróżniał się posturą na tle innych chłopców. Wprost przeciwnie — wielu jego rówieśników czy nawet młodszych chłopaków przerastało go nawet o głowę.
Nastolatek usadowił się na jednym z krzeseł i z westchnięciem zaczął wiązać swoje buty.
— Chcesz zrobić z siebie pośmiewisko? — Dotarł do niego tubalny głos.
Uniósł wzrok, aby napotkać się spojrzeniem z dwa lata starszym od niego chłopakiem. Prawdopobnie miał na imię Barry. Albo Jerry. Kogo by to w ogóle obchodziło? Owy chłopak mógł być dla Nathana nawet Isabellą.
Wesoło się uśmiechnął, a potem powiedział:
— Myślę, że ta rola zdecydowanie bardziej pasuje do ciebie.
— Myślisz, że zrobisz na mnie wrażenie? — prychnął z irytacją. — Jesteś zwykłym szaleńcem, którego nikt nie chciał i nikt cię nigdy nie przygarnie.
Nathan odebrał to jako cios poniżej pasa. Gorączkowo zaczął się rozglądać w każdą możliwą stronę.
— Za czym ty niby tak patrzysz? — parsknął pogardliwie.
— Ja? Za kolejką, która ustawia się po ciebie.
W ciągu kilku miesięcy Nathan zaczął być znany ze swojego ciętego języka. Mimo swojego młodego wieku był w stanie z łatwością odgryźć się kilka lat starszym chłopcom. Być może nie powinen tego robić, jednak nie mógł się powstrzymać. Uwielbiał być kąśliwy wobec osób, które nie były dla niego uprzejme.
— Mówiłeś coś, opętańcu? Mam ci obić twarz? — fuknął.
Nathan kolejny raz przybrał na swoją twarz triumfalny uśmiech.
— Spróbuj — sugestywnie poruszył brwiami — tylko uważaj, żebym nie rzucił na ciebie klątwy.
Chłopak nie chciał wdawać się w dalszą dyskusję z Nathanem, dlatego postanowił ruszyć do przodu. Jednak ostatecznie postanowił przygarnąć w miejscu i z parsknięciem obdarzyć Nathana ostatnim spojrzeniem.
— Połamania nóg, Bloodworth. Mam nadzieję, że tym razem naprawdę się połamiesz.
Nathan jedynie przewrócił oczami. Wstał z krzesła, a następnie udał się przed sierociniec. Posłał Leonardo konspiracyjne spojrzenie, a potem ustawił się na prowizorycznej linii. Obok niego stanęło kilku innych chłopców. Był jedynym czternastolatkiem, który brał udział w zawodach. Nikt inny nie chciał się zgłosić, ponieważ doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie mieli szans ze starszymi chłopakami.
Sam Nathan nie wiedział czemu zgłosił się do zawodów. Nie zależało mu na słodyczach, ponieważ szczerze za nimi nie przepadał. Chyba po prostu podświadomie próbował udowodnić innym, że jest w stanie pokazać się z dobrej strony.
W oczekiwaniu na znak jednej z zakonnic, wziął głęboki oddech. Gdy siostra uniosła w górę swoją dłoń, ruszył do przodu. Już na samym początku wyprzedził trzech chłopaków. Gdzieś w tyle słyszał głos Leonardo, który zagrzewał go do dalszego biegu. Postanowił jednak wyrzucić go z głowy i całkowicie skupić się na biegu. Jego celem była linia mety. Mieli wykonać pięć okrążeń wokół sierocińca. Po trzech Nathan czuł się już lekko zmęczony. Przy czwartym myślał, że umiera. Chciał się poddać, ale stwierdził, iż musi wygrać z tym Barrym czy Jerrym.
Zmęczenie mocno dawało mu się we znaki i przypuszczał, że nie da rady dobiec do końca. Motywowało go jedynie to, że z dziesięciu zawodników, którzy startowali na samym początku, teraz została jedynie ich trójka. Kiedy zaczął ostatnie okrążenie, uznał, że się nie podda. Zmusił się do tego, żeby biec, mimo że jego nogi powoli zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa.
Ostatnie sekundy.
Zapewne wszystko poszłoby po jego myśli, gdyby nie mściwy Barry czy tam Jerry, który, w przepływie furii, postanowił zepchnąć bruneta w bok. Nathan na początku nie zrozumiał, co właśnie się wydarzyło. Kiedy uchylił swoje powieki, dostrzegł, że świat, na który spogląda, jest nieznacznie zamazany. Wydał z siebie zbolałe syknięcie, a następnie zwinął się w kulkę. Jego rozwalone kolano bardzo go piekło, a rozcięte udo niemiłosiernie pulsowało. Nie słyszał już dopingujących go krzyków ani niezbyt miłych przezwisk, wszyscy na chwilę ucichli. Dopiero po kilku dobrych sekundach poczuł na sobie dotyk siostry Betthany.
— Nathan! Co cię boli? — Nathan byłby głupcem, gdyby nie usłyszał w jej głosie przerażenia. — Uderzyłeś się w głowę?
— Noga — fuknął ociężale. Nie był w stanie wydusić z siebie nic więcej, ponieważ ból rozchodzący się po jego ciele wyłączył jego logiczne myślenie.
— Logan! Andy! Weźcie go do pokoju sanitarnego! Natychmiast!
Potem wszystko działo się zbyt szybko. Poczuł na sobie dotyk chłopców, którzy sprawnie podnieśli go w górę. Potem ciepły wiatr owiał jego rozgrzaną skórę, powodując nieprzyjemne dreszcze. Ból rozchodzący się po ciele Nathana nie był na tyle mocny, aby chłopak mógł postradać zmysły, ale na tyle intensywny, żeby całkowicie przegapił moment, w którym zostaje wnoszony do sierocińca, a potem do pokoju sanitarnego.
Jak się okazało — obrażenia nie były na tyle groźne, żeby wzywać do niego lekarza. Poza tym Nathan i tak stanowczo by protestował. W ostatecznym rozrachunku wcale nie lubił się nad sobą użalać i uważał się za o wiele twardszego, niż był w rzeczywistości. Nathan czuł się jednak zawiedziony. Starszy chłopak wykorzystał swą siłę, aby go zdeklasować i poniżyć. Szczęśliwie — z uwagi na to, że przed metą biegł jako pierwszy — został okrzyknięty zwycięzcą. Stanowiło to dla niego niejako pyrrusowe zwycięstwo, gdyż tytuł wygranego wcale nie zmazywałem tego, że był potwornie obolały i przygnębiony.
A najgorsze miało dopiero nadejść. Barry (bo faktycznie był Barrym, nie Jerrym) zaczął coraz częściej dogryzać Nathanowi. A obok samego Nathana zaczęły dziać się niewytłumaczalne rzeczy.
*****
Piętnastoletni Nathan znacznie różnił się od swojej trzynastoletniej wersji. Zarówno pod względem wyglądu, jak i charakteru. Był znacznie wyższy, chociaż nadal należał do najniższych chłopców ze swojego roku. Nie był przesadnie umięśniony, ale zdecydowanie nie należał już do grona wątłych oraz mizernych. Jego twarz zaczęły zdobić niedoskonałości, które były rzeczą normalną, ponieważ w tym okresie cera nastolatków z reguły nie był czysta i nieskazitelna. Nathan jednak wcale się tym nie przejmował. Wiedział jak działa biologia i był świadomy tego, że dorastanie było naturalną koleją rzeczy. Jego włosy nieznacznie pociemniały, a gdzieniegdzie zaczynały się nawet lekko falować. Chłopak szczerze tego nie lubił, dlatego nie dopuszczał do tego, żeby owe włosy były przydługawe. Z pewnością był przystojnym młodzieńcem, który miał wyrosnąć na jeszcze bardziej przystojnego mężczyznę.
Chłopak stał się również bardzo stanowczy. Owszem, był w stanie chodzić na ustępstwa, jednak często wolał pozostać przy swoim. Stał się również trochę bardziej markotny i zamknięty w sobie. Było to spowodowane tym, że większość chłopców znowu się od niego odwróciła. Największym ciosem dla Nathana było to, że Leonardo — który wydawał się jego serdecznym przyjacielem — również się od niego odsunął. Nie rozmawiał praktycznie z nikim oprócz siostry Betthany.
Kiedy pewnego październikowego wieczora opierał się o barierkę na schodach i spoglądał z góry na drugie piętro, poczuł lekkie pchnięcie. Od razu odwrócił głowę, aby zmierzyć się ze spojrzeniem roześmianego Briana.
— Opętaniec znowu stoi sam? — prychnął z pogardą, a chłopcy stojący obok od razu mu zawtórowali.
Nathan nie chciał zaczynać z nimi jakichkolwiek dyskusji, ponieważ wiedział, że i tak nie zdoła im nic przegadać. Postanowił jedynie zacisnąć szczękę, a potem ich ominąć i ruszyć do przodu. Niestety nie było mu to dane, ponieważ Barry, który nagle pojawił się znikąd, chwycił go za łokieć i pchnął w stronę jednej ze ścian. Wydawać by się mogło, że ci chłopcy zawiązali przeciwko Nathanowi pewnego rodzaju pakt.
— Przestań — fuknął ostrzegawczo Nathan, co okropnie rozbawiło Barry'ego, Briana oraz do tej pory milczącego Leonardo.
— Przeklniesz mnie? — prychnął z pogardą Barry.
— Tak, ciebie i twoją matkę niezależnie od tego, gdzie teraz jest — odrzekł kpiąco. Złapał się za obolały łokieć, a potem skierował się w stronę korytarza.
— Jesteś odmieńcem! Nikt cię tu nie chce! Może w końcu to zrozumiesz i sam stąd odejdziesz?
— Nie prowokuj mnie! — warknął, zbliżając się w stronę Barry'ego. Zatrzymał się dwa metry przed chłopakiem.
— Co mi zrobisz? Jestem bardzo ciekawy! Opętasz mnie? Zabijesz? — rzucił, w międzyczasie zakładając ręce na klatkę piersiową. — Otrujesz? Idź tam gdzie jest twoje miejsce.
Młody brunet postanowił, że właśnie w tym momencie kończy rozmowę. Ponownie odwrócił się na pięcie i ruszył w swoją stronę.
Gdybym tylko mógł, to naprawdę bym cię przeklnął, pomyślał. Był tym wszystkim zmęczony i miał ochotę schować się przed całym światem. Nie uszedł jednak daleko, ponieważ zatrzymał go głośny trzask oraz przerażający krzyk. Kiedy tylko spojrzał się przez ramię, dostrzegł panikę malującą się w oczach Leonardo oraz Briana.
— Jesteś chory!
Wrzask Briana zdołał powrócić Nathana do rzeczywistości. Szybko zamrugał powiekami, aby potem opleść wzrokiem widok rozpościerający się przed sobą. Barry właśnie leżał na samym dole schodów, nie ruszał się. Nathan nie rozumiał, co dokładnie się stało, ale przypuszczał, że chłopak wykonał o jeden krok w tył za dużo.
I znowu — nie zrobił nic złego, natomiast cała wina spadła właśnie na niego. Czy na pewno nie zrobił?
Siostra przełożona powoli przestawała wierzyć w dziwne przypadki mające miejsce obok Nathana. Oliwy do ognia dolał fakt, że dwa tygodnie po feralnym zdarzeniu na schodach zakonnica dowiedziała się o tajemniczej śmierci cioci Nathana, Elisabeth. Przecież to musiało być ze sobą powiązane! To nie mógł być przypadek!
Na szczęście siostra przełożona postanowiła się w to nie zagłębiać i nie drążyć, w końcu tak było jej wygodniej. Barry został przeniesiony do innego sierocińca, ponieważ jego nogi stanowczo odmówiły mu posłuszeństwa. Mimo że siostry zbagatelizowały sprawę, chłopcy jeszcze mocniej utwierdzili się w przekonaniu, że z Nathanem było coś nie tak. On sam zaczynał odchodzić od zmysłów.
Jedyną osobą, która bezgranicznie rozumiała Nathana, był Jimmy Edwards. Dzieliła ich spora różnica wieku wynosząca aż cztery lata, ale nie przeszkodziło to im w zawarciu pięknej przyjaźni opartej na wzajemnej trosce i szacunku. Nathan troszczył się o Jimmy'ego, a sam Jimmy traktował Nathana niczym starszego brata.
Owszem, pobyt w sierocińcu był jednym z najgorszych przeżyć Nathana, ale mała osóbka, którą poznał całkiem przypadkowo, okazała się jedną z tych najważniejszych i tych, za które mógłby oddać swoje życie. A takich osób w jego prawie osiemdziesięcioletnim życiu było bardzo niewiele.
*****
Mając osiemnaście lat, Nathan nauczył się wielu rzeczy. Przede wszystkim wiedział, że już do końca życia będzie mógł liczyć tylko na siebie. Skoro w wieku trzynastu lat potrafił wziąć za siebie odpowiedzialność, to dlaczego w przyszłości miałoby się to zmienić? I dlaczego nagle miałby pojawić się ktoś, kto całkowicie odmieni jego los? On już w to wszystko nie wierzył. Skoro nikt go nie chciał, to nie zamierzał obrażać się za to na cały świat, tylko zmotywować i odmienić swoje życie. Niby podświadomie wiedział o tym, że nie powinien obwiniać wszystkich naokoło za to, że jego życie potoczyło się w taki sposób, natomiast chłopak już nie był w stanie komukolwiek zaufać.
I niestety nie zmieniło się to przez długie lata.
Sierociniec był dla Nathana jedynie okresem przejściowym. Za kilka miesięcy miał opuścić jego progi i wkroczyć w dorosłość. Był w gronie szczęśliwców, którzy mieli pracować w fabryce. Los chyba uśmiechnął się do niego po raz pierwszy, kiedy to ksiądz stacjonujący w sierocińcu obiecał mu, że odezwie się do właściciela fabryki i zapyta go o pracę. Sierociniec — bez cienia wątpliwości — był miejscem, w którym umierała dusza, a ciało jedynie odliczało kolejne do dni opuszczenia tego miejsca. Nie był bezpieczną przystanią, do której każdy chciał wracać. To miejsce nie tworzyło pięknych wspomnień. I opinia Nathana nie była odosobniona, ponieważ większość chłopców z sierocińca nie nazwałabym go swoim domem. Być może faktycznie każdy chciał jedynie odbębnić te lata, a potem schować wspomnienia związane z tym miejscem do papierowego kartonu nonszalancko wyrzuconego na strych.
Plan był dziecinnie prosty, ponieważ Nathan miał powoli zacząć się usamodzielniać. Prawdopobnie za kilka miesięcy zdołałby wyprowadzić się z ochronki i zacząć żyć na własnych zasadach. Prawdopodobnie. Niestety nigdy nie poznał odpowiedzi na pytania dotyczące jego możliwość przyszłości. Wszystko legło w gruzach pewnego grudniowego popołudnia.
Jedenasty grudnia zaczął się dość pospolicie. Nathan jak zawsze wstał wcześnie rano, przebrał się w swoje wyjściowe ubrania, a potem popędził do siostry Betthany.
— Dzień dobry — przywitał się, kiedy przeszedł przez próg jednego z pomieszczeń, w którym zazwyczaj stacjonowała zakonnica. Od razu ciepło się do niego uśmiechnęła. Wskazała dłonią na miejsce przed biurkiem, zapraszając tym samym Nathana do odbycia z nią krótkiej pogawędki.
— Witaj, Nathanie. Już na nogach?
— Taa — burknął, lekko zaspany. Usiadł na niewygodnym krześle, a potem wbił spojrzenie w zegar wiszący na ścianie. Wskazywał piątą trzydzieści.
— Pamiętasz może naszą rozmowę na temat konkursu talentów? Dalej chciałbyś mi pomóc?
Nie pamiętam, pomyślał.
— Oczywiście — wygiął usta w szerokim uśmiechu. — Jasne, że pamiętam.
Siostra Betthany parsknęła śmiechem, a następnie pokręciła głową z niedowierzaniem.
— Nie pamiętasz, prawda? — spytała. Gdy uśmiech na twarzy Nathana znacznie się powiększył, zakonnica skinęła głową. — Kochanie, doskonale wiesz, że nie musisz mi pomagać. Pomagasz mi już zanadto dużo.
— To nic wielkiego — zapewnił. Mimo że czuł się trochę przytłoczony obowiązkami, które na nim ciążyły, nie był w stanie odmówić ulubionej zakonnicy. — Damy radę.
— Jestem ci wdzięczna, naprawdę. Szkoda, że pozostali nie podchodzą do spraw jak ty. W każdym razie chciałabym ci jeszcze o czymś powiedzieć. Wiem, że masz dzisiaj starannie zaplanowany cały dzień i nie chcę ci psuć humoru, ale nie chcę również zatajać przed tobą prawdy — odrzekła, po czym wzięła łyk mocnej kawy.
Nathan zaczął obawiać się rewelacji, które miały paść z ust zakonnicy. Miał pewną przypadłość, która doszczętnie potrafiła skołatać mu nerwy. Niczego nie znosił bardziej niż omijania tematu i budowania przesadnego napięcia. Często analizował wszystko zbyt przesadnie oraz dogłębnie. Kiedy dana osoba powiedziała mu, że chce z nim porozmawiać, ten wymyślał najgorsze scenariusze, które w zasadzie nie miały nic wspólnego z rzeczywistością.
— Coś poważnego?
— Twój wujek chciałaby się z tobą widzieć.
— Edward? — zapytał. Zakonnica natychmiast skinęła głową. — Niby dlaczego? Po pięciu latach nagle postanowił sobie o mnie przypomnieć?
— Wiem, jak to wygląda, kochanie. Być może warto dać mu szansę? Powiedział siostrze przełożonej, że chciałby cię przygarnąć. Byłbyś mu potrzebny w gospodarstwie.
— To nie jest w porządku — oburzył się. Betthany doskonale go rozumiała, ale w tamtej chwili postanowiła nie obierać żadnej ze stron. — Teraz jestem mu potrzebny, bo chce sobie ze mnie zrobić parobka. Gdzie był przez te wszystkie lata? Czemu mnie oddali, skoro i tak miałem zostać ich niewolnikiem?
— Nathanie — zakonnica burknęła trochę surowiej — rozumiem twoje niezadowolenie i wiem z czego ono wynika. Uważam jednak, że powinieneś się nad tym zastanowić. W zamian za pomoc w gospodarstwie, Edward byłby w stanie zapewnić ci edukację. Musisz myśleć przyszłościowo. Czy praca w fabryce do końca życia będzie dla ciebie satysfakcjonująca? Jesteś naprawdę kumatym chłopakiem i bez problemu byłbyś w stanie zdobyć lepsze wykształcenie.
— Za cenę honoru? — Uniósł w górę jedną z brwi, a potem wyjrzał za okno z grymasem. Obserwował noc przemieniającą się w dzień.
— Pamiętaj, Nathanie, że honorem nie wykarmisz siebie, swojej żony i swoich dzieci — zaznaczyła z troską w głosie.
— Żony i dzieci? — prychnął brunet, wodząc wzrokiem po twarzy zakonnicy. — Chyba o czymś nie wiem.
— Powinieneś to przemyśleć — nalegała.
— Czy to będzie w porządku wobec innych?
— Nie zrozum mnie źle Nathanie, ale czy oni byli w porządku wobec ciebie? Być może mi jaki siostrze nie wypada mówi takich rzeczy, ale doskonale widzę w jaki sposób jesteś traktowany.
Betthany miała rację, jednak Nathan nie chciał sobie tego uświadomić. Mimo przykrości, jakiej doświadczał na co dzień w sierocińcu, nadal wierzył w to, że w każdym znajduje się cząstka dobra.
— A Jimmy? — zapytał z nutą smutku w tonie.
Powoli zaczynało do niego docierać to, że powinien wrócić do swojego wujka, ale bal się tego, że Jimmy nie poradzi sobie bez niego. Miał tylko czternaście lat i — podobnie jak Nathan — nie cieszył się zbytnią sympatią innych wychowanków.
— Jeżeli będziesz mieć warunki, zawsze możesz go adoptować.
Dopisać.
*****
Po obiedzie Nathan postanowił pozałatwiać kilka spraw w centrum Nowego Orleanu. Założył na siebie płaszcz, odbył krótką rozmowę z Jimmym, a potem wyszedł z sierocińca. Do sklepu z antykami dziwiło go jakieś siedem kilometrów, które musiał przejść na piechotę. Nie zamierzał marnować swojego czasu, dlatego pewnym krokiem ruszył w stronę miasta, w międzyczasie zakładając na głowę ciemny kaszkiet. Idąc przez las rozmyślał nad rozmową z siostrą. Naprawdę nie miał ochoty wracać do wujka Edwarda, ale świetnie zdawał dobie sprawę z tego, że była to dla niego ogromna szansa. Którą jednak zamierzał wykorzystać.
Przez cały dzień czuł się jakoś dziwnie. Obco. Wydawało mu się, że ktoś usilnie próbował nim sterować. Czy to w ogóle było możliwe, aby ktoś bacznie obserwował każdy jego ruch? Nathan ciągle odwracał się za siebie, a przez jego głowę przelatywały nieznośne myśli. Kiedy wszedł do antykwariatu, odetchnął z ulgą, ponieważ dziwne uczucie zdawało się go opuścić.
— Nathanie!
Chłopak szczerze się uśmiechnął, kiedy dotarł do niego głos znanego sprzedawcy, pana Hacketta.
— Dzień dobry — grzecznie się ukłonił, a następnie uścisnął dłoń sędziwego staruszka.
Z uwagi na to, jak często bywał w tym miejscu, pan Hackett nie mógł go pomylić z nikim innym. Nigdy nie mial swoich wnuków, dlatego z radością przyglądał się zmianom zachodzącym w odwiedzających go chłopcach z sierocińca. Sam Nathan darzył go wielkim szacunkiem, ponieważ Hackett mial ogromne serce i często od tak dawał mu interesujące go książki. Sprzedawca poznał Nathana, gdy kilka lat temu był najniższym i najwątlejszym chłopcem z całej placówki. W wieku osiemnastu lat Nathan wyrósł jak na drożdżach, gdyż mierzył prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów, co było rzadkością. Wydawało się, że los się do niego uśmiechnął i obdarzył go anielską urodą. Miał niezwykle łagodne oraz szlachetne rysy twarzy. Falowane włosy w odcieniu jasnej czekolady zazwyczaj zaczesywał do tyłu. Niewątpliwie kolejnym z jego atutów były oczy w odcieniu pochmurnego nieba, które były w stanie zahipnotyzować niemal każdego. Chłopak sam ich nie znosił, ponieważ od zawsze marzył o oczach w kolorze brązowym.
— Mam dla ciebie ciekawą pozycję — odrzekł z uśmiechem Hackett. Staruszek ruszył w stronę jednej z półek, a następnie zaczął ją przeszukiwać. Nathan nie odstępował go nawet na krok. Postanowił ściągnąć z głowy niezbyt wygodny kaszkiet. Musiał poprawić swoje włosy, ponieważ nieco przydługawe kosmyki już zdążyły się poplątać. — Du Bois. Znasz? — Wystawił w jego stronę książkę, którą Nathan od razu przyjął. Uniósł w górę jedną z brwi i w skupieniu przyglądał się The Quest Of The Silver Fleece.
— Czyż to nie jest zanadto kontrowersyjne?
— Można ją rozpatrywać pod wieloma względami, chłopcze. Jestem pewny, że odnajdziesz sens skryty pod jej stronicami. Może nawet odnajdziesz w niej siebie.
Z pewnością musiał ją przeczytać, ponieważ Hackett polecał mu jedynie warte uwagi dzieła. Serdecznie pożegnał się z mężczyzną, a następnie udał się do wyjścia. Załatwienie niektórych spraw w mieście zajęło mu sporo czasu, dlatego kiedy wracał do sierocińca, zrobiło się już ciemno.
Nathan mógłby przysiąc, że przez chwilę ponownie poczuł się obserwowany. Uznał, że najlepiej będzie, gdy przyspieszy kroku. Każdy szmer, trzepot skrzydeł ptaka czy trzask gałęzi wzbudzał w nim niepokój. Na szczęście po kilku minutach zdołał się uspokoić. Zaczął nucić pod nosem tylko sobie znaną melodię. Droga w końcu przestawała mu się dłużyć. W tamtej chwili marzył jedynie o cieplej herbacie, a także lekturze nowej książki. Jego marzenia miały jednak zaraz lęgnąć w gruzach. Kiedy dostrzegł przed sobą sylwetkę postawnego mężczyzny, nie czuł niepokoju. Bo niby czemu miałby go czuć? Wielokrotnie na tej drodze napotykał innych przechodniów, więc widok mężczyzny nie zrobił na nim żadnego wrażenia.
Mężczyzna, do którego się zbliżał, wydawał się nieobecny. Tępo wgapiał się w jeden punkt przed sobą i nie zdobył się na to, żeby spojrzeć w stronę zbliżającego się do niego nastolatka. Kiedy chłopak był już niecałe trzy metry od mężczyzny, ten w końcu zaczął przekręcać głowę w jego stronę. Nathan nie wiedział dlaczego przystanął a miejscu. Coś nie pozwoliło mu na to, aby mógł ruszyć do przodu.
Chłopak żył na tym świecie osiemnaście lat, ale nigdy nie widział tak ciemnych oczu, mógłby to przysiąc na swoje życie. Coś było nie tak.
Wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko. Dotyk mężczyzny, ból, przymykanie się powiek. Nathan czuł, że zaczyna odpływać, a krzyk ugrzązł mu gdzieś w gardle. Wbił swój wzrok w zaciemnione niebo, czując, że patrzy na nie po raz ostatni. Niczego z tego nie rozumiał, ale był pewny, że właśnie umiera. W końcu zamknął swoje powieki i pozwolił na to, żeby jego ciało poddało się sile mężczyzny. Książka wypadła z jego dłoni i osiadła na przemoczonej ziemi. Szumy oraz inne szmery ustały, a cisza stawała się przytłaczająca.
Mężczyzna, który go zaatakował, czuł, że coś było nie tak. Ta krew smakowała nienaturalnie, zupełnie inaczej niż wszystkie inne, których do tej pory próbował. Oderwał się od rozgrzanej skory chłopaka, aby zauważyć pewną anomalię. Krew młodzieńca nie miała szkarłatnej odcieniu. Ona była czarna niczym smierć. Krwiopijca z przerażeniem zorientował się, że ma do czynienia z kimś, kto nie jest zwykłym człowiekiem. Momentalnie poczuł palenie w gardle. Krew, która na początku smakowała całkiem dobrze, teraz boleśnie wypalała mu przełyk. Mężczyzna natychmiast chwycił się za szyję i zaczął brać łapczywe oddechy. Kiedy tylko spostrzegł, że Nathan nie daje jakichkolwiek oznak życia, postanowił jak najszybciej stamtąd uciec.
W tamtej chwili Nathan właśnie umierał, aby za kilkadziesiąt godzin odrodzić się na nowo. Mimo że później nie był tego świadomy, w tamtej chwili w swojej wyobraźni widział kilka par oczu. Jasnoniebieskie, przypominające najczystszy ocean, będące jego pierwszą zgubą. Jasnobrązowe, dla których miał przepaść kilka lat później. Kolejne w odcieniu ciemnego brązu oraz ostatnie — bliźniaczo podobne do jego ciemnoniebieskich, które posiadał jako człowiek. Były identyczne.
Jak się później okazało, dwie ostatnie pary, które widział podczas przemiany, należały do osób, które później miały stać się całym jego światem.
*****
— Pierdolone szopy! Jebcie się.
Nathan nerwowo warknął, kiedy w końcu udało mu się od siebie odgonić wścibskie zwierzęta. Z niepokojem spojrzał na swoją kostkę, na której widniał świeży ślad po ugryzieniu.
Jeżeli dostanę wścieklizny, to zrobię sobie z ich całej populacji dywan pod kominek, przeszło przez myśl rozgniewanego bruneta. Nie mógł w stanie pojąć tego, że został brutalnie pokonany przez małe wredne futrzaki. Chociaż w sumie, to raczej one po tym ugryzieniu dostaną wścieklizny.
Miał już naprawdę dość tamtego dnia. Nie dość, że musiał przez kilka dobrych godzin lecieć w niewygodnej metalowej puszce, to okazało się, że w piwnicy rezydencji należącej do Eugene i Audrey zobaczył coś na kształt szczura. W zasadzie nie było to szczurem, tylko jakąś pozwijaną szmatą, ale Nathan wiedział swoje, dlatego postanowił spędzić kilka nocy u starej znajomej wiedźmy. Na domiar złego — kobieta mieszkała na dwunastym piętrze, a winda tamtego dnia odmówiła posłuszeństwa. Właśnie dlatego zmęczony podróżą Nathan musiał wdrapywać się na sam szczyt bloku na swoich nogach. Nie szło mu to zbyt dobrze. W dumie to szło tragicznie.
Biedak poległ już na pierwszym piętrze i wyłożył się jak długi. Dobre dziesięć minut przeleżał na środku klatki schodowej. Dopiero po tym czasie uznał, że w zasadzie to wypadałoby podnieść swój tyłek i ruszyć do przodu.
W tamtej chwili myślał jedynie o słowach babci Martin, która od zawsze ostrzegała go przed tymi bezczelnymi szopami. Miała rację, te bydlęta miały tupet.
Nathan zupełnie nie wiedział od czego mógłby zacząć poszukiwania swojej zaginionej siostry, ale uznał, że najrozsądniej będzie, gdy uda się do sierocińca dla dziewczynek mieszanego się kilka kilometrów od tego, w którym przybywał. Nie wierzył w to, że przez kilka lat mógłby żyć zaledwie kilka kilometrów od swojej siostry i nic o tym nie wiedzieć, ale musiał zbadać ten trop. Właśnie dlatego zmierzał w stronę sierocińca pod wezwaniem Świętej Małgorzaty. Zarówno ten, jak i jego nadal były prowadzone. Do swojego nawet nie chciał zaglądać. Jakoś za bardzo się do tego nie kwapił. Poza tym co niby miałby tam robić? Pochodzić i powspominać miłe czasy? No nie do końca. Ponarzekać? Owszem, Nathan od czasu do czasu narzekał niczym stara baba, ale na co dzień raczej nie miał tego w zwyczaju.
Jako że od sierocińca dzieliło go jeszcze z pół kilometra, wyciągnął ze swojego płaszcza telefon i wybrał jeden z numerów.
— Stęskniłeś się? — Kiedy do uszu Nathana dotarł głos zaspanego Alfiego, nieznacznie się uśmiechnął. — Dzwonisz jako szef czy przyjaciel?
— Dzwonię cię opierdolić — odrzekł po chwili. Sekundę później usłyszał westchnięcie krwiopijcy.
— Czyli jak zawsze. Co tym razem zrobiłem? Czy ja mam w ogóle szansę na tytuł pracownika miesiąca?
— Miałeś ogarnąć karaoke i nadal tego nie zrobiłeś. Wiesz, że w każdej chwili mogę wymienić cię na Rosalyn? — powiedział z uśmiechem.
— Wiesz, że jesteś chamem i prostakiem, prawda?
To jest powszechnie znana wiedza, miał ochotę odrzec Nathan. Postanowił jednak docisnąć nieco bardziej swojego przyjaciela, ponieważ naprawdę zależało mu na tym głupim karaoke. Znaczy nie jemu, a Haley. Nie to żeby Nathana przejmowało jej zdanie, co to to nie. Oczywiście, że nie.
— Ale mam też dobre informacje, najdroższy przyjacielu — parsknął Alfie. Nathan powoli zaczynał bać się rewelacji, które miał przekazać mu blondyn. — Da się zorganizować, tylko musimy to ogarnąć przed dwudziestym. Nie mamy za dużo czasu, więc będzie najlepiej, gdy do was przyjadę i wspólnie się tym zajmiemy.
— W porządku, sam to ogarnę. Chciałem tylko wiedzieć, czy będziemy w stanie to zorganizować.
— Od kiedy zrobiłeś się tak ogromnym miłośnikiem karaoke?
— Grabisz sobie stary, utnę ci pensję — zagroził rozbawiony Nathan. Pomimo wielu nieprzyjemności tamtego dnia, miał całkiem nienajgorszy humor. Zdawało się, że nawet ugryzienie szopa nie zdołało go popsuć. — A przypominam, że masz naprawdę niską. Za niedługo nie będę mieć z czego ciąć.
— A powiesz mi o co chodzi z tym karaoke?
— A nie powiem. Wracaj do pracy i skończ się opierdalać — powiedział, patrząc w stronę budynku, który właśnie zaczął wybijać się spomiędzy drzew.
— Będziesz mi opłacać terapię. Nigdy nie miałem gorszego szefa.
— Dobra, nie pierdol, cześć. — Nie czekając na odpowiedź Alfiego, Nathan się rozłączył, a następnie wsadził telefon do kieszeni swoich spodni.
Nathan nie wiedział, co mógłby zrobić. Bo nawet jeżeli jakimś cudem udałoby mu się zdobyć informacje o Shirley, nie było przecież wiadome, gdzie kobieta aktualnie mogła mieszkać. Nie było również wiadome, czy kobieta w ogóle żyje. Istniało naprawdę wiele scenariuszy, które z pewnością mogły nie spodobać się Nathanowi.
Kiedy w końcu dotarł pod sierociniec, obdarzył go szybkim spojrzeniem. Święta Małgorzata była wizualnie bardzo podobna do sierocińca, w którym pomieszkiwał. Wydawać by się mogło, że w tym miejscu czas stanął w miejscu. Białe ściany były zarośnięte gęstą warstwą bluszczu, a sam żeliwny płot otaczający posesję powoli zaczynał się rozpadać. Nad drzwiami mieścił się ogromny napis sierociniec dla dziewcząt. Nathan westchnął, po czym pociągnął za klamkę. Wnętrze wyglądało już znacznie lepiej. Nathan miał wrażenie, że miejsce w ciągu kilku lat przeszło gruntowny remont, ponieważ wydawało się miłe dla oka. Nie trudząc się rozglądaniem po przybytku, wampir ruszył prosto w stronę portierni. Za ladą stała młoda zakonnica. Kiedy tylko poczuła obecność nie znajomego, szybko uniosła swój wzrok w górę, aby zmierzyć się z jego ciężkim spojrzeniem.
Bloodworth wiedział, że mógłby ją zahipnotyzować i w taki sposób uzyskać dostęp do potrzebnych informacji, jednak postanowił trochę się nad nią poznęcać, jak to miał w zwyczaju.
— Pan jest do kogoś umówiony?
— Jeszcze nie wiem. Zobaczymy jak potoczy się ta rozmowa. — Sugestywnie uniósł w górę swoją brew, czym speszył zakonnicę.
— Słucham?
— Pracuję dla twojej konkurencji, ale myślę, że się dogadamy.
Zdobył się na szarmancki uśmiech, co kolejny raz wpędziło zakonnicę w zakłopotanie.
— Nie rozumiem — oponowała, przybierając na policzki czerwony odcień.
Dlaczego Nathan Bloodworth był w stanie jednym uśmiechem owinąć sobie wokół palca nawet zakonnicę? To było niedorzeczne!
Pochwycił w swoją rękę drobną dłoń kobiety, a potem złożył na niej pocałunek.
— Nathan Bloodworth, niezwykle mi miło.
W zasadzie to nie, ale nie mogę wyjść z roli, pomyślał.
Zszokowana zakonnica nie była w stanie oswobodzić swojej ręki. Albo nie chciała. Szefowi to się chyba nie spodoba.
— Dlaczego tak piękna kobieta siedzi tutaj zamiast korzystać z życia? Wychodzę z założenia, że każda kobieta jest zdolna do tego, aby zawładnąć światem. Szczególnie tak cudowna. Kobiece piękno zawsze mnie zadziwia. Wasza wrażliwość jest nieoceniona — rzucił, unosząc jeszcze wyżej kąciki swoich ust.
— Ja...
— Jeżeli będzie chciała siostra dopuścić się ze mną jakiegoś grzechu, to bardzo chętnie zostawię jej swój numer. — Powiedziawszy to chwycił do rąk leżący na ladzie długopis, a potem napisał ciąg liczb na jednej z kartek.
— Pan nie może...
— Nie mogę? — prychnął, posyłając jej przy tym elektryzujące spojrzenie. — Ja mogę wszystko, najdroższa.
Zakonnica czuła, że krew odpływa z jej twarzy, kiedy Nathan zawiesił wzrok na jej ustach. Posłał w jej stronę kolejny uśmiech, po czym się nad nią nachylił. Czuł szybsze bicie jej serca, kiedy jego ciepły oddech owiał policzek kobiety. Potem przybliżył usta do jej ucha, po czym wyszeptał:
— Gdzie macie archiwum?
— W piwnicach — odrzekła drżącym głosem.
Nathan natychmiast się od niej oddalił.
— Za pięć minut jestem u siostry z powrotem — powiedział na odchodne zalotnym tonem.
Skołowana zakonnica nie była w stanie jakkolwiek na to zareagować. Nawet gdy odchodził i kierował się w stronę piwnicy, nadal czuła, że jej serce wybija niespokojny rytm. Nathan w tym czasie sprawnie zszedł po nieco stromych schodach, prawie się na nich wywracając. Oj ostatnio jego kondycja naprawdę nie była w dobrym stanie...
Zauważył, że drzwi są zamknięte na klucz, ale nawet nie chciał się tym przyjmować. Ustawił się bokiem do drewnianej płyty, a potem bezpardonowo ją wyważył. Po chwili jego oczom ukazało się sporych rozmiarów pomieszczenie, które wyglądem bardzo odbiegało od całości budynku. Nathan był pewny, że stało nietknięte od wielu lat. Zaczął wodzić wzrokiem po półkach, które sięgały niemal do sufitu. Gdy odnalazł albumy z lat czterdziestych, na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Od razu chwycił do rąk książkę w czarnej oprawie, na której widniała data 1945.
Przekartkował kilka stron, a następnie zatrzymał się na jednej z nich.
Shirley Edwina Bloodworth.
Natychmiast wyrwał stronę z albumu, po czym go zamknął. W uwagach dodatkowych nie dostrzegł niczego, co mogłoby zainteresować. Dowiedział się jedynie, że miała ciemnoniebieskie oczy. Niezbyt pocieszające, prawda?
Ciężko westchnął, kiedy zorientował się, że czeka go kolejne przekopywanie się przez strony innych dzienników. Powoli zaczął powątpiewać w to, że uda mu się znaleźć cokolwiek. Ale przecież gdzieś musiała widnieć informacja o jej losach! Na zdjęciu wyglądała na osiem czy dziewięć lat, dlatego szybko domyślił się, że nie została adoptowana prędko. O ile w ogóle została.
Jego oczy prędko zabłyszczały nadzieją, kiedy po kilku minutach myszkowania pośród półek dostrzegł album poświęcony dzieciom, które zostały adoptowane. Mimo że miał do dziesiątki stron, postanowił się nie poddać. Album kończył się na roku sześćdziesiątym. Ku swojej uciesze — od razu rozpoznał twarz na jednym ze zdjęć. A podpis pod zdjęciem upewnił go, że jego siostra faktycznie została adoptowana. Znowu wyrwał z albumu kartkę, a następnie schował ją do kieszeni swoich spodni. Postanowił działać natychmiast.
Na kartce znajdował się adres. Jeżeli żyła i nie wyprowadziła się z Nowego Orleanu, był w stanie ją znaleźć.
*****
Kiedy stał pod niebieski drzwiami, czuł narastający niepokój.
Miał szczęście, że udało mu się niepostrzeżenie wydostać z sierocińca, ponieważ nie chciał skończyć na dywaniku u siostry przełożonej. Nie martwił się również zakonnicą, której podał numer, ponieważ gdy wychodził z sierocińca, ta nie stała już na portierni. Nathan — jak to Nathan — musiał wywinąć jej niezbyt zabawny żart i podać numer do sklepu z akcesoriami erotycznymi, który dostrzegł na jednym z banerów w centrum miasta.
W końcu nerwowo odetchnął, a później zapukał do drzwi. Przez dłuższą chwilę na jakąkolwiek reakcje, aż w końcu usłyszał kroki. Kiedy drzwi się przed nim otworzyły, zacisnął usta w wąską linię.
Kobieta, która przed nim stała była nią. Siostrą, o której istnieniu nie miał pojęcia. Miała dokładnie takie same oczy jak on przed przemianą. I zdecydowanie nie wyglądała jak większość osiemdziesięciolatek, z którymi miał do czynienia. Z ręką na sercu mógłby przysiąc, że wyglądała na maksymalnie sześćdziesiąt lat. Miała bystre, ale i łagodne spojrzenie oraz miłe rysy twarzy, które sprawiały, że większość mogła czuć się przy niej swobodnie. Miała na sobie sportową opaskę oraz kolorowy strój do ćwiczeń. W wyobrażeniach Nathana właśnie tak wyglądały spoko babcie.
— Mogę w czymś pomóc? — spytała po chwili, ocierając swoje czoło z kropel potu.
— Pani Shirley?
Kobieta zmarszczyła brwi i niepewnie skinęła głową.
— A o co chodzi?
Myśl, skurwielu, myśl. O co mam ją zapytać?, kłębiło się w głowie Nathana. Kiedy cisza zaczynała być niezręczna, szybko zareagował. Ale chyba niekoniecznie tak, jakby chciał.
— Czy korzysta Pani z odnawialnych źródeł energii?
— Nie, nie potrzebu...
— Mam dla pani świetną ofertę — przerwał kobiecie. — Pani dach wygląda, jakby potrzebował paneli słonecznych. Została pani wylosowana spośród kilku tysięcy mieszkańców Nowego Orleanu, więc chcemy zamontować na pani dachu zupełnie nowe panele.
Od razu spojrzała na niego jak na debila, którym niewątpliwie był. Sam miał ochotę zapaść się pod ziemię.
— Nic nie wiedziałam o takim konkursie — odrzekła, zakładając ręce na klatce piersiowej.
— Bo to taka forma niespodzianki. Jeżeli zdecyduje się pani na przyjęcie oferty, możemy się spotkać i...
— Chce pan wejść? — przerwała mu. Jej propozycja okropnie go zdziwiła, co kobieta od razu wyłapała, ponieważ posłała mu uśmiech. — Mam problem z komputerem, jeżeli zechce mi pan pomóc, to mogę pana wysłuchać i dać panu trochę ciasta.
Nathana zamurowało. Zupełnie nie spodziewał się tego, że jego siostra stanie się typową babcią. Był również zszokowany tym, że starsza kobieta była w stanie od tak wpuścić do domu obcego mężczyznę. Przecież to nie miało żadnego sensu.
— Mamo? Z kim rozmawiasz?
Za kobietą stanął mężczyzna, który mógł mieć około pięćdziesiąt lat. Na jego widok Nathan poczuł dziwne ukłucie w sercu, którego nijak nie mógł wytłumaczyć. A gdy praktycznie pod nogami przebiegła mu dwójka dzieci, szybko zrozumiał, że prawdopodobnie byli jej prawnukami.
— Alexy, załóż czapkę na głowę i przestań szturchać siostrę! — krzyknęła w stronę dzieci, a potem ponownie zwróciła się w stronę Nathana. — Wejdzie pan? Mój syn naprawdę nie może poradzić sobie z tym cholernym komputerem. — Mimo że szczerze się do niego uśmiechnęła, brunet nie był w stanie odwzajemnić uśmiechu.
— Przykro mi. Muszę już iść.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i ruszył schodami na dół. Zaskoczona kobieta od razu za nim zawołała:
— Mieliśmy porozmawiać!
Nie odpowiedział.
Szedł dopóki nie zniknął z pola widzenia staruszki. Zatrzymał się pod jednym z drzew i z bezpiecznej odległości przyglądał się budynkowi, w którym mieszkała Shirley.
To nie było tak, że Nathan nie cieszył się jej szczęściem, bo naprawdę odczuwał ogromną ulgę, kiedy uświadomił sobie, że kobieta mogła mieć dobre życie. Bolało go to, że wiodła jest z daleka bez niego. Zapewne nawet nie miała pojęcia o jego istnieniu. Kiedy stal oparty o drzewo, poczuł jak jego oczy lekko się szklą. Finalnie nie był jednak wykrzesać z siebie żadnej łzy.
Dawno nie czuł się tak źle.
To był bardzo zły pomysł. Czego on się spodziewał? Tego, że powie prawie osiemdziesięcioletniej kobiecie, że jest jej bratem? Może miałoby to sens, gdyby nie był wampirem i wyglądem nie przypominał dwudziestolatka. Po co w ogóle tutaj przyjeżdżał? Czy chciał ją jedynie zobaczyć? Czy chciał jedynie upewnić się, że żyje i miała udane życie?
Czuł, że jego serce rozdziera się na pół. Przemierzył kilka tysięcy kilometrów do znienawidzonego miasta, chociaż podświadomie wiedział, że jego plan spełznie na niczym. Po co on sobie to robił? Czemu się tak katował? Czy był w tym jakikolwiek sens?
Dlaczego jego życie musiało wyglądać właśnie w taki sposób? Znowu zaczął odczuwać palący żal. W idealnym świecie pewnie żyłby gdzieś nieopodal swojej siostry i przychodził do niej co drugi dzień wraz ze swoimi wnukami, aby wspólnie zjeść ciasto. Idealny świat nie istniał.
Wiele razy czuł się w swoim życiu samotny, nawet jeżeli w rzeczywistości nie był sam. Nieustannie czegoś mu brakowało. Być może chodziło o życie, którego miał już nie odzyskać, a może o rodzinę, której nie zdążył poznać. Nie zmieniało to jednak jednego faktu.
Tamtego dnia Nathan Bloodworth czuł się tak bardzo samotny jak jeszcze nigdy dotąd.
*****
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro