Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13. Moreau


KOCHAM TEN ROZDZIAŁ!!!!!!

Chyba byłem na to wszystko zbyt trzeźwy. Zdecydowanie. Przede mną właśnie stał Erick Cooper, mój ukochany były sąsiad z nieco sadystycznymi zapędami, który kilka lat temu z zimną krwią próbował mnie zamordować.

Robi się coraz ciekawiej.

— A co to za grobowe miny? Przecież wróciłem z martwych! — Roześmiał się mężczyzna.

Bez żadnego ostrzeżenia usiadł na kanapie i nonszalancko założył jedną z nóg na drugiej.

Potrzebuję szkockiej. Może być nawet bez lodu.

Chyba czegoś nie rozumiem — odparłem skołowany. Uniosłem w górę swoją dłoń i wskazałem palcem na mężczyznę przyodzianego w czarny płaszcz. — Wy to widzicie? Chyba ostatecznie mnie coś popierdoliło — burknąłem, kładąc jedną z dłoni na swoim czole.

Clara stała przede mną niczym wryta. Chyba nie była w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Theo najpierw spojrzał na mnie, potem na Coopera, potem znowu na mnie i kolejny raz na mężczyznę. Erik wydawał się zupełnie niewzruszony naszą reakcją. A najgorsze w tym wszystkim wcale nie było to, że kilka lat temu doszczętnie zniszczył moją psychikę czy nawet to, że powinien wąchać kwiatki od spodu. Najgorsze było to, że Erick był jednym z nas.

— Ducha zobaczyliście? — Roześmiał się ciemnowłosy.

— To nawet zabawne — przyznałem po chwili. Mężczyzna od razu spojrzał na mnie z niezrozumieniem. — Jak na wybitnego łowcę wampirów przystało, skończyłeś jako jeden z nas. Brawo, Erick. Od zawsze wiedziałem, że jesteś błyskotliwy trochę inaczej.

Mężczyzna postanowił puścić moją uwagę koło uszu. Przetarł swoją twarz rękami i wydał z siebie ciche westchnięcie.

Musiałem przyznać, że wyglądał znacznie lepiej niż kiedyś. Jego zmarszczki wydawały się o wiele mniejsze niż dotychczas, a krzywy do tej pory nos, teraz wyglądał niemal nienagannie.

Zastanawiało mnie jedynie to, dlaczego właśnie siedział na mojej kanapie. Dlaczego on, do chuja, w ogóle żył. Po jego ataku, Miles oznajmił mi, że się nim zajął. No i jak widać — zajął, jednak chyba nie tak, jak mógłbym to sobie wyobrażać.

Chyba wykopię jego zwłoki i pośmiertnie mu naklepię. Cholerny Miles James.

Mam propozycję, Nathanie. Czy jesteś zainteresowany współpracą? — spytał, łagodnie się do mnie uśmiechając.

— Nie, pierdol się — odparłem bez namysłu.

Clara posłał mi spojrzenie pełne uznania, a Theo cicho parsknął. Erick nie wydawał się zadowolony z takiego obrotu sytuacji. Ale czego mógł się spodziewać? Tego, że obalimy razem flaszkę i powspominamy stare czasy?

— Właśnie to w tobie lubię, Nathanie — odparł, siląc się na uśmiech. — Masz silny charakter. To się ceni.

Niemal natychmiast przewróciłem oczami. Miałem ochotę po prostu stamtąd wyjść i utopić się w przypadkowym jeziorze. O dziwo jego widok nie wywołał we mnie jakiegoś większego szoku. Owszem, byłem zdziwiony jego obecnością, ale szczerze powiedziawszy, to miałem go gdzieś. Już dawno przepracowałem to, co wydarzyło się pewnej jesiennej soboty.

W swoim życiu przeżyłem o wiele więcej dziwnych sytuacji. Chyba byłem już na to nieźle uodporniony.

— Nie skusi cię nawet butelka szkockiej?

Od razu zacisnąłem usta w wąską linię. Grał nieczysto.

— Nie skusi go! — fuknęła rozzłoszczona Clara. — Jak to możliwe, że ty w ogóle żyjesz? I czego znowu od nas chcesz? — Wściekle wyrzuciła swoje ręce do góry.

— Cóż — zaczął rozbawiony reakcją dziewczyny — wasz przydupas uznał, że zabicie mnie mu się nie opłaca. Stwierdził, że przemieni mnie w jednego z was, jednak muszę przyznać, że to życie niezbyt mi odpowiada. I właśnie dlatego postanowiłem zawrzeć z wami rozejm i poprosić was o małą przysługę.

Ześlijcie mi tu jeszcze moje wszystkie byłe, Bruce'a i Noah. Śmiało, teraz już nic mnie nie zdziwi.

A gdy myślałem, że już nie może być dziwniej, drzwi do rezydencji się otworzyły, a do salonu wszedł ten gorszy Nathan.

Chłopak posłał w stronę Coopera zdziwione spojrzenie. W zasadzie to nie byłem w stanie stwierdzić, który z nich był bardziej skołowany. W salonie nagle rozległa się irytująca cisza, której nikt nie był w stanie przerwać. W końcu jednak Nathan cicho odchrząknął. Przybliżył się do mnie i spojrzał na mnie z pewną rezerwą.

— Nate — fuknął w moją stronę — czy my mamy schizofrenię?

Chyba popierdolenie.

Was jest dwóch? — spytał zszokowany Cooper. — To świetnie się składa! Oboje się przydacie.

Matko jedyna, co się tutaj dzieje?

Nie byłem pewny, czy to wszystko działo się naprawdę czy może nadal byłem zjarany. To było już dla mnie zbyt wiele. Zdecydowanie.

— Czego, do cholery, chcesz? — warknął niepocieszony Theo. Mężczyzna kolejny raz się roześmiał.

— Przede wszystkim nie chcę być nieśmiertelny — oznajmił, wstając z kanapy.

Od razu się roześmiałem, co nie umknęło jego uwadze.

— Widzisz? — prychnąłem. — Kto pod kim dołki kopie — urwałem, ponieważ nagle dostałem jakiegoś dziwnego zaćmienia — a chuj, nie pamiętam. — Machnąłem ręką.

Nathan stojący obok mnie parsknął pod nosem. Posłałem mu lekki uśmiech. Mężczyzna stojący przed nami wydawał się znużony naszym zachowaniem.

Zupełnie nie wiedziałem, czego mógł od nas wszystkich chcieć. Pewne było jedynie to, że w ogóle nie spodoba mi się propozycja biznesowa Coopera. Ten zasraniec to miał w ogóle niezły tupet. Dwa lata temu próbował mnie zabić, a teraz wszedł do naszego domu jak do siebie. Wiem, że mógłbym go teraz stamtąd wywalić, ale byłem naprawdę ciekawy tego, co go do nas sprowadza.

Od razu zwróciłem uwagę na jego czarne oczy. Jak na człowieka, który okropnie brzydził się krwiopijcami, zajebiście skończył.

— Wszyscy na tym skorzystamy — zaczął po chwili. — Plan jest prosty.

— Jaki, do chuja, plan? — wtrąciłem, niezadowolony.

— W niedzielę robimy napad na dom aukcyjny Moreau — odparł bez żadnych ogródek.

W pierwszej chwili myślałem, że się przesłyszałem. Od razu spojrzałem na niego w niezrozumieniu, przez co uśmiech na twarzy mężczyzny znacznie się powiększył. Mimo że nie chciałem tego przed sobą przyznać, jego pomysł podobał mi się coraz bardziej. Musiałem jednak poznać wszystkie szczegóły.

— Moreau? — dopytywałem. Oparłem się plecami o kominek, a następnie założyłem ręce na klatkę piersiową. Gorszy Nathan zrobił to samo, na co w duszy przewróciłem oczami. — Chodzi ci o tych francuzików?

— W rzeczy samej — odrzekł radośnie. Wygodniej rozsiadł się na kanapie, kładąc przy tym ręce na swoich kolanach. — Słynna rodzina Moreau z Ambroisem Moreau na czele.

Clara głośno odchrząknęła. Byłem pewny, że jej ten pomysł wcale nie przypadł do gustu.

— Gdzie to jest? — spytała.

Uśmiech na twarzy Bruce'a nie zwiastował niestety niczego dobrego. Nerwowo zagryzłem wargę.

Tylko nie Paryż, błagam. Przypominam, że mam tam dożywotni zakaz wstępu.

Okolice Prescott — odrzekł mężczyzna.

— Którego? — Musiałem o to dopytać, ponieważ nie byłem pewny, gdzie dokładnie ten skurwiel chce mnie wyciągnąć.

— Cóż — radośnie się roześmiał. — Arizona, Nathanie, Arizona.

Wybornie.

Ty dupku! — fuknęła rudowłosa. — Zjawiasz się tutaj bez zapowiedzi. Żadnego dzień dobry, do widzenia ani nawet chuj w dupę, a teraz chcesz ciągnąć mojego brata po całym zachodnim wybrzeżu?

Mogło być gorzej. To zawsze mógł być ten obrzydliwy Paryż, nie?

Dokładnie tak — parsknął. — Plan jest prosty. Wchodzimy w garniakach, zgarniamy to, co nasze i wychodzimy. Co może pójść nie tak? Zapewniam, że pomyślałem o wszystkim.

Theo, który do tej pory jedynie przyglądał się temu wszystkiemu z pewną rezerwą, teraz parsknął śmiechem. Wykonał kilka nerwowych kroków do przodu, a potem bezwiednie opadł na fotel.

— Po pierwsze — wtrąciłem. — Przecież to jest nielegalna aukcja. Mam się w pierdolonego Bonda bawić?

Niby nie miałbym nic przeciwko temu, ale z drugiej strony było to cholernie ryzykowane. Już sama wizja wyjazdu do Arizony była dla mnie totalnym kosmosem.

— Tak.

Teraz to ja głośno się roześmiałem. Spojrzałem na Nathana stojącego obok. Nie wydawał się zbytnio przekonany, co do tego pomysłu. Z resztą sam byłem coraz mniej.

— A co ja z tego w ogóle będę mieć? — fuknąłem, rozzłoszczony. — Bo narazie wchodzisz tutaj bez niczego i tylko stawiasz warunki, ty roszczeniowy skurwielu. — Gniewnie wyrzuciłem ręce w powietrze.

Do czego to doszło, że poważny prezes firmy i właściciel prestiżowego baru ma się bawić w agenta zero zero siedem? Chyba zszedłem na psy.

— Przygodę — rzucił po chwili.

Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad — odparłem bez namysłu.

Erick Cooper głośno się roześmiał. Miałem wrażenie, że moja reakcja w ogóle go nie zdziwiła.

— A ty tak zawsze musisz chodzić i cytować Tolkiena?

Tak, a co?

Nagle w pokoju dało się usłyszeć głośny śmiech Nathana. Natychmiast obdarzyłem go zdziwionym spojrzeniem. Chłopak spojrzał na Coopera z pewnym zacięciem, a potem posłał mi szybki uśmiech.

— Wiesz, Ericku, czasem niebezpiecznie jest wyjść z domu, gdy staniesz na drodze, nigdy nie wiadomo, dokąd cię nogi poniosą.

Nie mogłem ukryć rozbawienia, kiedy ten gorszy Nathan również postanowił załatwić Coopera Tolkienem. Ericka jednak nie wydawał się zbyt przejęty naszymi nieśmiesznymi zagrywkami. Skinął głową, a potem wstał z kanapy. Zaczął chodzić po salonie i przyglądać się obrazom widzącym na ścianach.

Właśnie takim o to sposobem w pokoju nastała niewygodna cisza, której nikt nie chciał przerwać. Clara nieco się do mnie zbliżyła, a Theo nadal siedział w fotelu. Modliłem się jedynie o to, aby nie wszedł tutaj Eugene czy Audrey, ponieważ ciężko by było im to wszystko jakoś rozsądnie wytłumaczyć. W zasadzie to ja sam niczego z tego nie rozumiałem.

— A właśnie — zacząłem, gdy o czymś sobie przypomniałem. — No bo mam rozumieć, że chcesz mnie zaciągnąć do Arizony, żeby nadziać się na całą francuską mafię, która będzie obstawiać dom aukcyjny, nie? — spytałem, na co Cooper bezwstydnie kiwnął głową. — Ale po co? Musisz mi to wytłumaczyć, bo naprawdę nie wiem czy ty jesteś może doszczętnie pierdolnięty, czy może tylko trochę. 

Mężczyzna kolejny raz ciepło się do mnie uśmiechnął.

— Potrzebuję pewnego artefaktu.

Spojrzałem na niego ponaglająco, jednak ten nie chyba nie chciał dodać niczego więcej. Ciężko westchnąłem, zastanawiając się nad tym, czemu w ogóle z nim rozmawiałem. Na szczęście uratował mnie Theo.

— Fajnie. A jakiego? — spytał z wyczuwalną pretensją w głosie.

— Noża Kaina.

Jeżeli wcześniej myślałem, że w pokoju panowała grobowa cisza, to naprawdę nie wiem, jaka cisza zapanowała teraz. Zszokowany, rozszerzyłem swoje usta.

W wielu wierzeniach to właśnie Kaina uznaje się za pierwszego wampira. To on — według Księgi Nod — przelewając krew swojego brata, ściągnął na siebie pewnego rodzaju klątwę. Sama Księga Nod jest przez niektórych uważana za biblię wampirów. Nie ma to jednak dużo wspólnego z prawdą, ale faktycznie ostrze Kaina jest ponoć w stanie odwrócić przebieg klątwy wampiryzmu. Sam nigdy się tym nie interesowałem, ponieważ nie rozważałem powrotu do swojej ludzkiej formy.

Dopiero w tamtej chwili doszło do mnie, że mogłem mieć wiele wspólnego z Kainem. W końcu miałem już doświadczenie w mordowaniu rodzeństwa.

Rozbawiony, pokręciłem głową.

— Serio? — prychnąłem. — Chcesz zdobyć ostrze Kaina? Ale ty chyba sobie zdajesz sprawę z tego, że wszystkie jego kopie zginęły gdzieś w Europie na przełomie siedemnastego i osiemnastego wieku.

— Trochę poszperałem — przyznał po chwili. — Jedna z kopii ma być wystawiona na licytację w ten piątek. Nie zgadniecie gdzie — sarknął z ironią.

— Nadal nie widzę powodu, dlaczego miałbym ci pomóc — odrzekłem zgodnie z prawdą. — Mam nadstawiać dla ciebie karku i nic nie dostać w zamian? To tak nie działa, Cooper. Jeżeli nie masz mi nic do zaoferowania, to znajdź innego jelenia. Nie będę twoim podnóżkiem.

Po tych słowach odbiłem się od kominka i skierowałem w stronę drzwi.

— Chodź, Nate — zwróciłem się go tego gorszego. Chłopak na szczęście nie zamierzał protestować.

— A co byś chciał w zamian? — wtrącił Erick.

No i właśnie tutaj pojawiał się problem, bo za cholerę nie wiedziałem, czego mógłbym od niego zapragnąć. Ogólnie to sama wizja tego całego skoku nie wydawała się zła, ale musiałem od tego wszystkiego odpocząć. Mieliśmy jeszcze kilka dni na przemyślenie niektórych spraw, więc zamierzałem spędzić je na pracy i śnie.

— Na pewno coś wymyślisz.

Opuszczając rezydencję D'Abernonów, miałem szczerą nadzieję na to, że Cooper zaproponuje mi współmierną zapłatę. Nie byłem pieprzoną organizacją charytatywną i wcale nie zamierzałem się w nią zamieniać.

Wszystko ma swoją cenę. A już w szczególności mój czas.

*****

Gdy do moich uszu dotarło pukanie do drzwi, leniwie wstałem z kanapy. Nie wiedziałem, kto stał za drzwiami, ale ubolewałem nad tym, że właśnie przerwał mi grę w Simsy. A byłem w trakcie palenia jednego Sima.

Mimowolnie przeczesałem swoje włosy ręką, a potem położyłem dłoń na klamce. Dopiero wtedy dotarł do mnie zapach osoby stojącej po drugiej stronie. Przede mną właśnie stała Haley Martin. Odniosłem wrażenie, że przyszła do mnie na piechotę, ponieważ miała lekko zaczerwienione policzki oraz nos. Nieśmiało się do mnie uśmiechnęła, co od razu odwzajemniłem. Gestem ręki zaprosiłem ją do środka. Dziewczyna natychmiast przeszła przez próg i skierowała się do salonu.

Dopiero wtedy przypomniałem sobie o tym, że zostawiłem na stole włączonego laptopa. Usłyszałem ciche parsknięcie blondynki.

— Sul sul, Nathan.

Pokręciłem głową z rozbawieniem.

— Sul sul, Martin.

— Nie wierzę. — Pokręciła głową z rozbawieniem. — Czy ty zrobiłeś siebie jako wampira? — zapytała ciepłym tonem.

— A co? Miałem zrobić syrenę? — prychnąłem, zakładając ręce na klatce piersiowej. Dziewczyna kolejny raz się do mnie uśmiechnęła. — Jestem podobny? — Skinąłem głową w kierunku laptopa.

Dziewczyna od razu pokręciła głową.

— Przecież on wygląda okropnie.

Ta to umie pocieszyć.

Chcesz usiąść? — Wskazałem dłonią na kanapę. Haley skinęła głową.

Zaczęła ściągać z siebie swój mokry płaszcz, więc postanowiłem jej pomóc. Sprawnym ruchem pomogłem jej wyciągnąć rękę, która właśnie zaplątała się w jeden z rękawów. Oczywiście nie szczędziłem sobie przy tym parsknięcia śmiechem. Gdy udało nam się uporać z morderczym płaszczem, pochwyciłem go do rąk, a potem odwiesiłem na wieszaku. Dziewczyna wygodnie rozsiadła się na kanapie i z uśmiechem obserwowała rozgrywkę.

— Mogę go poprawić? — Padło z jej ust. Rzuciłem jej pytające spojrzenie. — On naprawdę wygląda tragicznie.

Mogę ją zjeść?

Nie przesadzaj, przecież nie jest tak źle — odparłem. Gdy tylko zauważyłem jej rozśmieszone spojrzenie, przewróciłem oczami. — Dobra, rób z nim co chcesz. Napijesz się czegoś?

— Herbaty.

Prędko przeszedłem do kuchni oddzielonej od salonu małą wysepką. Wyciągnąłem z szafki pierwszy lepszy kubek, potem włączyłem czajnik, a następnie zacząłem buszować wśród herbat. Większość z nich należała do Rosalyn, dlatego nawet nie wiedziałem, co miałem w swoim asortymencie. Miałem do wyboru cytrynową, zwykłą lub malinową. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że była ogromną fanką tej ostatniej, więc wybór wcale nie był ciężki.

W ciszy przyglądałem się dziewczynie, która z wielkim zapałem zmieniała wygląd mojej postaci. Osobiście nie uważałem, że Nathan w wersji cyfrowej wyglądał jakoś tragiczne, ale nie zamierzałem się upierać.

Po kilku chwilach w końcu mogłem zalać herbatę. Pewnym krokiem ruszyłem do salonu, a potem rozłożyłem się na kanapie. W międzyczasie postawił kubek przed dziewczyną.

— Dziękuję — odrzekła z uśmiechem. Chwilę później wróciła jednak do przerabiania mojej postaci.

— Martin — zacząłem ostrzegawczym tonem. Blondynka od razu na mnie spojrzała. — Przecież ja nie mam takich włosów.

Haley jeszcze bardziej powiększyła swój uśmiech. Wcale nie wydawała się przejęta moją reakcją.

— Ale takie mi się podobają — odparła z entuzjazmem. Potem przyglądnęła się moim włosom. — Pomyśl nad tym, serio.

— A właśnie — rzuciłem po chwili, zupełnie ignorując jej bolesną uwagę na temat moich włosów. — Mam nadzieję, że propozycja pomocy przy konkursie nadal jest aktualna.

Haley odwróciła się w moją stronę i właśnie przerwała swoją rozgrywkę. W spokoju przyglądała się mojej twarzy, podczas kiedy ja posłałem jej zaczepny uśmiech. Przybliżyła do swoich ust kubek, po czym upiła z niego łyk.

— Cholera, chyba się wkopałam.

— Oj tak, wkopałaś — burknąłem, siląc się na cwany uśmiech.

— Czyli jednak? Myślałam, że kategorycznie to wykluczyłeś.

— Bo kategorycznie to wykluczyłem — wyjaśniłem. — Ale stwierdziłem, że przyda mi się darmowa siła robocza.

Blondynka radośnie wywróciła oczami, a chwile później oparła swoją głowę o kanapę. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami.

— Być może się zgodzę — rzuciła zaczepnie. — Jeżeli pomożesz mi w antykwariacie. Skoro mam być twoją darmową siłą roboczą, to ty też musisz nią zostać. Tylko następnym razem — zaczęła, po czym spojrzała na plaster mieszczący się na moim czole — postaraj się unikać morderczych szkatułek.

— Ja mam zostać twoją darmową siłą roboczą? — zapytałem oburzony. — Już nią byłem. A tak poza tym to nie zachowałaś odpowiedniej higieny pracy, więc twój podwładny prawie kopnął w kalendarz. — Na moje słowa posłała mi kolejny uśmiech. — Z jakiej racji, Martin?

Zauważyłem, że jej wcześniejsze rumieńce powoli zanikają. W międzyczasie zdążyła upić sporą część herbaty.

— Z takiej, D'Abernon, że to ja byłam pomysłodawcą karaoke, więc nie masz tutaj nic do gadania.

No jeżeli nie mam nic do gadania, to nie pogadasz.

Wystawiłem w jej stronę dłoń, którą z radością uścisnęła.

— Dobra, pokaż mi go — odparłem po chwili, po czym nachyliłem się nad laptopem i spojrzałem na swojego Sima. — Martin — spojrzałem na dziewczynę — jestem przystojniejszy. I poza tym nie mam takiego nosa. No i nie chodzę w takich ubraniach.

— Kurwa, jak ty narzekasz — fuknęła rozgniewana, przez co parsknąłem śmiechem. — No i dodałam ci do rodziny pięć kotów.

Aha, no to zajebiście. Oficjalnie zostałem kociarzem.

Przez kolejne minuty narzekałem na to, że Nathan wcale nie wygląda jak Nathan, ale Haley cały czas usilnie starała mi się wytłumaczyć, że jest lepszy od tego poprzedniego. W sumie to nawet nie wiem czemu, ale relacje panujące pomiędzy nami wydawały się dość poprawne. Totalnie tego nie rozumiałem. Myślałem, że po trzech miesiącach mojej nieobecności dziewczyna nie będzie chciała mieć ze mną nic wspólnego.

Sam w zasadzie zastanawiałem się nad tym, jak Clara oraz Theo zareagowali na rewelacje, które przekazała mi Rosalyn. Przez pierwsze godziny czułem się z tym dość chujowo, ale potem zaczęło do mnie docierać, że w końcu powinni się dowiedzieć. A ja powinienem ogarnąć dupę i przyjąć ich pomoc.

Moje rodzeństwo uważało, że mam problem z narkotykami. Ja widziałem to trochę inaczej. Mianowicie — sądziłem, że problemem jest to, że nie mam ich skąd teraz ogarnąć.

Nie chciałem zwracać się z tym do Willa, bo w ogóle nie darzyłem go jakąkolwiek sympatią. Poza tym przeczuwałem, że wampir wcale nie ma dobrych intencji. Niestety moje przeczucia często się sprawdzały. Mogłem tylko czekać na to, aż w końcu coś odwali. Podejrzewałem, że zaczęli się z nim trzymać, ponieważ im mnie przypominał. Nie wiedziałem czy go lubili, ale z pewnością mogłem stwierdzić, że Clara raczej za nim nie przepadała.

Poza tym dziwiłem się, że tyle rzeczy wokół mnie się zmieniło. Znaczy pośrednio nie powinienem się dziwić, w końcu nie było mnie tutaj prawie dwa lata. Ale to było tak cholernie dziwne i nierealne. Clara zaczęła spotykać się z Philipem, a Haley znalazła kolejnego wampirzego przydupasa. Miles zaczął się z kimś spotykać, a Luke umawiać z Mią Howards. To wszystko było strasznie posrane.

Czasami miałem wrażenie, że stałem w miejscu. Że moje życie w ogóle nie poruszało się do przodu. No bo niby okej — miałem firmę i własny bar, ale przy tym masę problemów ze samym sobą. Wiedziałem, że nie znikną od tak, ale chciałem się ich pozbyć. Nie chciałem znowu budzić się w nocy z krzykiem, ponieważ przyśniło mi się coś pojebanego. Nie chciałem zamykać się w czterech ścianach i gapić się w pieprzone tabelki. Ale w tamtej chwili nie widziałem dla siebie innej opcji. Praca pozwalała mi na to, żebym mógł odciągnąć się od nieprzyjemnych wspomnień. A używki sprawiały, że chociaż na chwilę mogłem znowu zacząć żyć.

Nie chciałem być zdołowanym chujem, ale doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że przebrnąłem przez naprawdę powalone rzeczy. I niestety cały czas będę o nich pamiętać.

— Nathan? Słuchasz mnie?

Przed oczami mignęły mi ręce Haley, przez co lekko sie wzdrygnąłem. Dziewczyna wydawała sie zaniepokojona.

— Zamyśliłem się, przepraszam — odparłem zgodnie z prawdą.

Chyba naraziłem się na jej gniew, bo totalnie jej nie słuchałem. No mózg się wyłączył. Dość często tego doświadczałem.

Wszystko w porządku? — spytała przejęta. Od razu skinąłem głową. — Może jesteś zmęczony? Nie pracujesz za dużo?

Zmarszczyłem czoło i obdarzyłem ją zdziwionym spojrzeniem. Totalnie nie rozumiałem jej dziwnej troski skierowanej w moją stronę.

— Jest okej — burknąłem z zacięciem w oczach. Dziewczyna chyba od razu poczuła, że nie powinna o to pytać.

Wtem rozległ się dzwonek jej telefonu, który leżał tuż przy laptopie.

Dzwonił William.

Skurwiel.

Dziewczyna szybko wyłączyła telefon, a potem obdarzyła mnie szybkim spojrzeniem.

— Muszę lecieć, Will po mnie przyjechał — oznajmiła z uśmiechem.

Jebaniec.

W porządku — odparłem. Chuja, nie było w porządku. Wstałem z miejsca i skierowałem się w stronę wieszaka, aby podać jej płaszcz.

Blondynka ruszyła zaraz za mną.

— A właśnie. Przyniosłam ci twoje okulary — powiedziała, sięgając do swojej torby.

Podała mi plastikową torebkę, w której mieściły się okulary. Zupełnie o nich zapomniałem.

— Odbił ci się tusz na policzku — odparłem po chwili. Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę. — Zobacz sobie w łazience. — Dziewczyna od razu pokiwała głową. Zanim zdążyła ruszyć, zatrzymał ją mój głos: — Mogę ci potrzymać płaszcz i torbę — zaproponowałem z uśmiechem.

— Ratujesz mi życie — odparła rozbawiona.

Odprowadziłem ją wzrokiem do łazienki, a potem wydałem z siebie ciche parsknięcie. Bezpardonowo wrzuciłem torebkę z okularami do jej torby, a potem nonszalancko oparłem się ścianę.

Tak łatwo się mnie nie pozbędzie.

Po chwili wyszła z łazienki. Na jej twarzy malowało się pewnego rodzaju zacięcie.

— Gdzie ty tam widziałeś tusz, zjebie? — prychnęła. — To jest rozświetlacz, Nathan. Mam ci przeliterować? Jak mogłeś to pomylić?

— Uspokój się, zdziro — parsknąłem z uśmiechem. Dziewczyna również uniosła w górę kąciki swoich ust.

— To do zobaczenia, Nathan — pożegnała się, po czym wyszła z mieszkania.

Mam nadzieję, że jebaniec wdepnie w psie gówno.

*****

Ostatnią osobą, której mógłbym spodziewać się w moim mieszkaniu w czwartek rano był Erick pieprzony Cooper. Z ciężkim westchnięciem wpuściłem tego skurwiela do środka, w duszy katując się za to, że byłem tak bardzo głupi.

A chyba najgorsze w tym wszystkim było to, że ja sam chciałem pobawić się w Bonda. Oczywiście nigdy nie powiedziałbym o tym na głos. Sama wizja latania po nielegalnych domu aukcyjnym w idealnym garniturze i z słuchawką w uchu, nieziemsko mi się podobała. Pojawiał się niestety tylko jeden problem — nie mogłem sprzedać się tak łatwo. Musiałem chociaż stwarzać pozory trudnego.

— Co dostanę w zamian? — spytałem od razu.

Mężczyzna posłał mi swój specyficzny uśmiech, a potem — ku mojemu zdziwieniu — zaczął przyglądać się mojemu mieszkaniu.

— Siadaj na dupie, Cooper — warknąłem wściekle, gdy Erick zaczął uważnie badać obrazy wiszące na moich ścianach. — Jestem zajęty. Takich ofert codziennie dostaje po kilkadziesiąt. Nie imponujesz mi.

— Kilkadziesiąt? — prychnął prześmiewczo.

Chyba trochę przesadziłem. Nie dostaję ich kilkadziesiąt. Dostaje ich, kurwa, zero.

Tak — odparłem pewnie. — Co dostanę? Możesz mi coś zaproponować?

— Moją dozgonną wdzięczność? — zapytał z nadzieją. Gdy zobaczył, że moja mina wyraża skrajne obrzydzenie, zacisnął usta w wąską linię. — A co byś chciał dostać, Nathanie? Czy jest w ogóle coś, czego pragniesz? Bo na ten moment nie podajesz mi żadnej ceny. Nie wiem czego, do cholery, możesz ode mnie oczekiwać? Pieniędzy? Szkockiej? Jakiegoś innego artefaktu? Zacznij w końcu ze mną rozmawiać i się na coś zdecyduj, bo nie zamierzam wybierać za ciebie.

Tylko czego mógłbym sobie zapragnąć, skoro mogłem mieć wszystko? Mogłem posiąść większość materialnych rzeczy, pieniędzy, alkoholu czy kobiet tego świata. Nie było nic, czego bym pragnął.

Chyba że...

W porządku, już wiem czego chcę.

— Czego pragniesz? — spytał z uśmiechem.

— Nie czego, Cooper. — Roześmiałem się piekielnie. — Kogoś. Pragnę kogoś.

*****

Piątek, 07:16

Decyzja zapadła. Właśnie oczekiwaliśmy na nasz lot. Do naszego konspiracyjnego planu został włączony Theo, Philip oraz moje rozdwojenie jaźni.

Cooper nadal nie był w stanie zrozumieć tego, że ten gorszy Nathan wcale nie istniał, tylko był częścią mnie, która czasami lubiła ze mnie spierdalać i komplikować niektóre sprawy w moim życiu. W zasadzie to ja sam nadal tego nie rozumiałem. Dopóki Nathan nie chodził za mną wszędzie niczym bezpański pies, to był nawet znośny. Na szczęście nie pojawiał się zbyt często.

Zapewne wiele osób mogłoby zdziwić to, że postanowiłem współpracować z tym skurwielem. Owszem, dwa lata temu zgotował mi niezłe piekło, jednak było to niczym w porównaniu do tego, co musiałem przeżyć później. I chyba właśnie takim o to sposobem, miałem zupełnie gdzieś naszą wspólną przeszłość. Przecież nie mogło być już gorzej, prawda?

— Jeżeli zastanawiasz się nad tym, jak wyglądały moje pierwsze miesiące, to tak jak przypuszczasz — wtrącił nagle Cooper, który właśnie usiadł na plastikowym krześle obok mnie. Mimowolnie przeniosłem na niego swoje zaciekawione spojrzenie. — Wiem, co sobie myślisz. Wielki łowca wampirów, który skończył jako jeden z was. Żałosne, prawda?

W istocie.

Ale nie chcę być jednym z was — dodał po chwili. — Macie naprawdę słabe życie. Ciągle tylko ta krew, krew i krew. Jestem jak zwierzę. I naprawdę cierpię za każdym razem, kiedy kogoś zabijam. — Po tych słowach nerwowo zagryzł szczękę. — Czuję się z tym okropnie, Nathanie.

— Cooper, byłoby mi naprawdę przykro — odrzekłem z lekkim uśmiechem — gdyby tylko mnie to obchodziło.

Mężczyzna wydawała się zszokowany moją odpowiedzią. Uniósł w górę jedną z brwi i uważnie zeskanował moją twarz. Ja w tym czasie przymknąłem swoje powieki i próbowałem uspokoić swoje skołatane nerwy.

Nienawidzę samolotów.

Odnoszę wrażenie, że jesteś jeszcze większym skurwysynem, niż ostatnio.

W końcu mogłem się z nim w czymś całkowicie zgodzić. Czułem jak moje usta wykrzywiają się w uśmiechu. Naprawdę nie mogłem dostać lepszego komplementu.

— Zastanawia mnie tylko jedno, Cooper — odrzekłem. — Czemu akurat ja? Dla przypomnienia pragnę wtrącić, że zeżarłem twoją żonę.

Nie miałem pojęcia, co odczuwał mężczyzna w stosunku do mnie. Przypuszczałem, że musiał być cholernie zdesperowany, skoro prosił o pomoc akurat mnie. Miał do wyboru tyle innych krwiopijców, a prosił o pomoc gościa, który pozbawił życia jego kobietę.

I to niby ja jestem pierdolnięty.

Dziękuje, Nathanie, prawie o tym zapomniałem — rzucił z przekąsem. — Przez cały ten czas działałem sam. Niby poznałem kilku innych, ale postanowiłem, że nie będę z nimi trzymać. Padło na ciebie, bo podejrzewałem, że będziesz na tyle stuknięty, żeby się zgodzić. No i się nie myliłem.

— Nie robię tego za darmo — zaznaczyłem stanowczo.

— Znam twoją cenę, Nathanie. Muszę przyznać, że nieco mnie zdziwiła, ale nie zamierzam wdawać się w szczegóły. Tylko zastanawia mnie jedno. Czy ona jest dla ciebie ważna?

Nie wiedziałem, jak mógłbym odpowiedzieć mu na to pytanie, dlatego po prostu wzruszyłem ramionami. W tamtej chwili chciałem skupić się wyłącznie na tym, żeby jakoś przeżyć ten piekielny lot.

Mimo że raczej nie należałem do tych strachliwych, miałem w swoim życiu kilka naprawdę paskudnych lęków.

Dokładnie trzy.

Nikogo nie zdziwi to, że pierwszym z nich są szczury. Co ciekawe — kryje się za tym pewna historia. Jeszcze kiedy mieszkałem w sierocińcu, często podałem ofiarą niezbyt górnolotnych żartów. Często w ramach poniżenia mnie, starsi wychowankowie wtrącali mnie do piwnicy, w której aż roiło się od tych jebanych szkodników. I pewnie dla większości osób szczury mogą nie wydawać się zagrożeniem, jednak to właśnie one od zawsze napawały mnie lękiem. Doskonale pamiętałem długie godziny spędzone w brudnej piwnicy, podczas których modliłem się o to, aby nie zobaczyć żadnego gryzonia. Często przede mną uciekały, ale niekiedy przemykamy centralnie przede mną. Było to niesamowicie stresujące i nie mogłem wymazać z pamięci widoku tych szkodników, które zbierały się wokół mnie i obserwowały z wyraźnym zaciekawieniem. Zazwyczaj zamykałem wtedy powieki i myślami wędrowałem zupełnie gdzie indziej. Byle tylko uciec od tych przeklętych stworzeń.

Panicznie obawiałem się również samolotów. Nie mogłem jednak znaleźć żadnego konkretnego powodu, dlaczego miałbym się ich bać. Nie miałem żadnej traumy związanej z tym środkiem transportu, ale zawsze wewnętrznie odczuwałem jakiś niepokój, kiedy miałem wejść na pokład. Zazwyczaj podczas lotu próbowałem spać, co szło mi raczej miernie, bo tutaj słyszałem ryki jakiegoś gówniarza, a tutaj narzekania obcokrajowców w ich ojczystym języku. Dlatego próbowałem się wtedy skupić na czytaniu książek, ale również z miernym skutkiem. Finalnie zazwyczaj kończyło się na tym, że tylko wgapiałem się w fotel przede mną.

Od zawsze obawiałem się również utraty kontroli. Jeszcze kiedy nie byłem jednym z chʼį́įdii, cholernie obawiałem się tego, że pewnego dnia stanę się jednym z nich i złe moce zawładną moją duszą. Teraz — będąc już chʼį́įdii — boję się tego, że pewnego dnia ataki furii powrócą, a ja skrzywdzę kogoś, na kim mi zależy. A naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął było skrzywdzenie kogoś z moich bliskich.

Od zawsze powtarzałem, że byłem skurwysynem, chamem i prostakiem, ale naprawdę ceniłem sobie spokój. Niestety został on zachwiany przez informację o tym, że jestem jednym z nich. Na samym początku myślałem, że bałem się samego zostania chʼį́įdii, ale potem szybko przekonałem się o tym, że to wcale nie to przerażało mnie najbardziej. Na szczęście w ciągu ostatnich miesięcy przekonałem się o tym, że bycie chʼį́įdii wcale nie było takie straszne, jak przypuszczałem.  Strasznie był raczej sam fakt tego, że niestety nie panowałem nad furią. Jako że nie miglem zrobić zupełnie nic, gdy się pojawiała, uznałem, że po prostu spróbuje jej zapobiec. I właśnie dlatego nadal piłem te swoje ziółka, które — o dziwo — bardzo mi pomagały.

Kiedyś miałem cztery lęki.

Czwarty z nich był dla mnie osobiście najgorszy. Pocieszało mnie jedynie to, że był już przeszłością i miał nigdy do mnie nie wrócić. Już się go nie bałem.

Już nie było czego.

A co zrobimy jeżeli to wszystko chuj strzeli? — zapytałem dopiero po dłuższej chwili. Musiałem o to zapytać, bo cholernie zastanawiało mnie to, czy Cooper faktycznie miał w zanadrzu jakiś zapasowy plan.

— Nie nastawiaj się na to, że nie wypali. Naprawdę wszystko przemyślałem.

Mężczyzna siedzący obok mnie wydawał się całkowicie rozluźniony. Wyglądał na zadowolonego i zupełnie niewzruszonego.

— Kiedy poznamy szczegóły tego wybitnego planu? — prychnąłem z niechęcią.

— Wtedy, kiedy wyładujemy, Nathanie.

— Nie chcę być pesymistą, ale doskonale wiesz, że nim jestem. Co jeżeli, Cooper? Co jeżeli nic nie załatwimy albo damy się złapać? — dopytywałem. — To nie jest takie proste. Przecież zawsze możemy się na czymś wyjebać.

Czasami ciężko było mnie zrozumieć. Zazwyczaj działałem impulsywnie, czego dowodem mógł być fakt, że kilka miesięcy zainwestowałem bar, w którym rozwinęła się szczurza cywilizacja. Jednak w sytuacjach kryzysowych, starałem się zachować zimną krew i do wszystkiego podchodzić z rozwagą.

— No zawsze jest na to jakaś szansa, ale w życiu nie przewidzisz niczego. — Erick ułożył swoje ręce na kolanach, a następnie wbił swój wzrok w zdezelowane płytki mieszczące się pod siedziskami. — Kiedyś miałem brata. Zginął w wypadku. Przykra sprawa — prychnął z ironią. — Wiesz co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? Niemal od dziecka rodzice wpajali nam, że nie powinniśmy się bawić na ulicy, że powinniśmy unikać nadjeżdżających aut. Wystarczyła tylko jedna chwila, tylko jeden dzień. Bawiliśmy się przy ogrodzeniu, a mój brat wykopał piłkę na ulicę. Mieszkaliśmy na dość spokojnym osiedlu, gdzie na godzinę może przejeżdżały z trzy auta. Wyszedł na zewnątrz i zgarnął piłkę. No i wtedy został potrącony. Ale nie, nie przez samochód. Przez rowerzystę, który rozwoził gazety. Potem pękł mu tętniak, ot cała historia. Pewnie zastanawiasz się nad tym, czemu w ogóle ci o tym powiedziałem, no i słusznie. Słuchaj, możemy być przygotowani na każdą ewentualność w życiu, ale nie możemy uciec przed przeznaczeniem. Mojemu bratu zostało przeznaczone to, że miał zginąć z powodu głupiej piłki. Nam będzie przeznaczone jeszcze co innego. Nie mamy wpływu na wszystko, Nathanie.

— Dlatego uważam, że szczęściu zawsze trzeba pomóc — burknąłem w odpowiedzi. — Tak, nie mamy żadnego wpływu na to, co nas spotka gdzieś po drodze, ale możemy nie dopuścić do niektórych sytuacji.

— No ale co niby mamy zrobić, jeżeli los będzie chciał dla nas inaczej? Jasne, obmyślimy dobry plan, który z pewnością nam pomoże, ale musisz mieć na uwadze to, że ryzykujemy. No i sam zgodziłeś się na to, żeby podjąć to ryzyko. Więc przestań zastanawiać się nad tym, co jeśli. Zawsze możesz się jeszcze wycofać.

Gdy odpowiedziała mu jedynie głucha cisza, westchnął ociężale. Sam skupiłem swój wzrok na Theo, który właśnie siłował się z jednym z automatów. Towarzyszący mu Philip Collins wydawał się niezbyt wzruszony próbą walki Theo. Myślałem, że Erick Cooper w końcu da mi spokój, jednak ten kolejny raz odchrząknął.

— Nie odpowiedziałeś mi na moje pytanie — spostrzegł. — Czy ona jest dla ciebie ważna?

Nerwowo zagryzłem wargę.

— Tego jeszcze nie wiem.

Naszą rozmowę przerwało pojawienie się Theo, który zajął miejsce obok mnie. Philip przystępował z nogi na nogę, posyłając mi przy tym zaciekawione spojrzenie.

— Szefie.

Od razu posłałem mu pytające spojrzenie.

— A co my będziemy z tego mieć? Może jakaś premia, co?

Jeszcze, kurwa, czego.

— Philipie, przypominam ci o tym, że podpisałeś ze mną umowę — odrzekłem pewnie. — Aktualnie jesteś w pracy.

— Ale w umowie nic nie było o tym, że sporadycznie mam z tobą lecieć na drugi koniec zachodniego wybrzeża, żeby kraść jakieś artefakty z nielegalnej licytacji z domu francuskiego gangstera — zaoponował z rozbawieniem. — Co proponujesz?

— Dobrze — westchnąłem przeciągle. — Proponuję ci butelkę bourbonu i odpierdolenie się ode mnie.

Przymknąłem swoje powieki, czując, że zdecydowanie pożałuje tego wyjazdu.

*****

Piątek, 20:03

Z uśmiechem przyglądałem się czarnemu pokrowcowi, który bezwiednie leżał na moim łóżku. Delikatnym ruchem rozsunąłem zamek, a potem pochwyciłem do rąk mój strój. Garnitur, który właśnie dzierżyłem w swojej dłoni, prezentował się nienagannie.

Składała się na niego wysokiej jakości biała koszula, granatowa mucha oraz tego samego koloru dodatki takie jak mankiety czy poszetka. Sam garnitur miał czarny kolor i był wykonany na miarę. Nie chodziłem zbyt często w garniturach, ponieważ na co dzień stawiałem po prostu na koszule, jednak lubiłem czasami wystroić się jak szczur na otwarcie kanału.

Szczur...

Do pokoju wszedł Nathan, który również miał na sobie jeden z moich garniturów. Na szczęście udało mi się znaleźć w swojej kolekcji dodatki, które wyglądały niemal identycznie do moich.

Cieszyłem się z tego, że postanowił nam pomóc. Razem z nim mieliśmy małą przewagę, ponieważ chłopak mógł zmylić przeciwnika i w każdej chwili dać nogę. Wyszedł ze mnie dopiero po dotarciu do Prescott, co uważałem za dość logiczne, bo średnio chciałaby mi się płacić za bilet lotniczy mojego bliźniaka, który na dobrą sprawę nawet, kurwa, nie istnieje.

Sam także postanowiłem przymierzyć swój garnitur. Gdy stanąłem przed lustrem mieszczącym się w pokojowym hotelu, musiałem przyznać, że wyglądałem dobrze. Chłopak stojący obok mnie lekko się uśmiechnął.

Boże, wyglądamy dosłownie tak samo.

Jeżeli miałbym być szczery, pewnie sam miałbym problem z tym, aby nas rozróżnić. A najciekawsze w tym wszystkim było to, że od zawsze chciałem mieć bliźniaka. Tylko że kiedy już faktycznie los postanowił go na mojej drodze, miałem ochotę wsadzić mu łeb do kibla.

— Wyglądamy zacnie — prychnął, rozbawiony.

— Wyglądam — poprawiłem go z uśmiechem. — Ty wyglądasz przyzwoicie.

Chłopak pacnął mnie w ramię, ale sam lekko się zaśmiał.

Może to zabrzmi dziwnie — ale zaczynałem czuć się coraz lepiej w jego (znaczy swoim) towarzystwie. Nathan bardzo często wychodził ze mnie, gdy jeszcze mieszkałem w Seattle. Miałem wrażenie, że usilnie starał się mnie kontrolować. Nie ulegało wątpliwości, że był moim głosem rozsądku.

Przez otwarte drzwi przeszedł właśnie Erick, Theo oraz Philip. Bez zbędnych pytań zajęli miejsca przy okrągłym stole, który mieścił się tuż obok otwartego balkonu. Wraz z gorszym Nathanem również zdecydowaliśmy się usiąść. Erick rozłożył na stole pokaźnych rozmiarów mapę budynku. Gdy dostrzegłem, że na jednej z półek mieszczącym się tuż przy stole leżało małe radio, bez zastanowienia je włączyłem. Parsknąłem śmiechem, gdy dotarły do mnie dźwięki jednej z piosnek.

Never gonna give you up. Never gonna let you down. Never gonna run around and desert you. Never gonna make you cry...

— Nate, zamknij pizdę! — krzyknął rozzłoszczony Theo, a potem bezpardonowo wyłączył radio. Posłałem mu tylko jedno znużone spojrzenie. — Skup się!

Z ciężkim westchnięciem skinąłem głową. Erick spojrzał na mnie nieprzychylnie, jednak nijak tego nie skomentował. Wskazał palcem na jeden z budynków na mapie.

— To panowie, od samego początku — odrzekł w końcu. — Nasz artefakt będzie licytowany jako czwarty, a sama licytacja zaczyna się o czwartej, więc powinniśmy założyć, że...

— Artefakty — wtrąciłem.

Theo wraz Philipem od razu posłali mi pełne niezrozumienia spojrzenia. Nie wiedzieli, co dokładnie było ceną mojego zaangażowania w tę sprawę.

— Mamy cholerne szczęście, że twój jest piąty, dlatego...

— Twój? — zapytał Theo. — Jak twój?

— Możecie mi nie przery....

— Nate? Może powiesz nam o co chodzi? — zapytał Philip.

— Powiem, ale nie w tej chwili. Teraz naprawdę mamy na głowie ważniejsze rzeczy. Ericku, kontynuuj — poleciłem. Mężczyzna skinął głową.

— Jak już wspominałem — zaczął — licytacja zaczyna się o czwartej, więc na spokojnie możemy założyć, że...

— Nie mamy jakiejś awaryjnej szkockiej? — spytałem bez namysłu.

Erick z hukiem uderzył pięściami o blat stołu. Theo posłał mi stłumiony uśmiech, a Philip wraz z tym gorszym Nathanem wywrócili oczami. Westchnąłem, a następnie gestem ręki oznajmiłem mu, żeby mówił dalej. Zrezygnowany mężczyzna ponownie wskazał palcem na mapę.

— Możemy założyć, że nasze artefakty będą licytowane w pół do piątej. Spójrzcie tutaj — przejechał palcem po mapie — tu mamy główne wejście, przez które przejdę wraz z wami — skinął w kierunku Theo i Philipa. — Nathan jeden oraz Nathan dwa będą koczować na tyłach budynku. Przedostaną się tam przez górki otaczające budynek. Mamy szczęście, że wokół jest tam jakaś roślinność. W razie czego będziecie musieli znokautować paru ochroniarzy, ale to chyba nie będzie problemem, prawda?

No niby nie powinno być. Francuziki mogą mi naskoczyć.

Pokiwałem głową, a chłopak siedzący obok mnie uczynił to samo. Erick odetchnął z ulgą. W międzyczasie pochwyciłem paczkę papierosów leżącą obok radio. Wyciągnąłem z niej jednego i od razu odpaliłem, a chwilę później pisałem go Philipowi.

— Będziemy posługiwać się za pośrednictwem słuchawek — odrzekł, nachylając się po torbę znajdującą się pod stołem. Wyciągnął z niej kilka par słuchawek.

— Będziemy musieli zdekodować częstotliwość — przyznałem po chwili, co Cooper przyjął skinieniem głowy.

— Co to niby znaczy?

— Zupełnie nic istotnego. — Wzruszyłem ramionami. — Jeżeli tego nie zrobimy, to zajebią nas na miejscu.

— W takim razie chce wiedzieć co jest istotne w twojej hierarchii wartości — prychnął Philip.

Szkocka.

— Wracając — burknął Erick — musicie zdobyć przebranie lub najlepiej przebrania kelnerów. Właśnie dlatego powinniście ruszyć tylnym wejściem. Grzecznie poczekacie aż jeden z kelnerów wyjdzie na papierosa lub do śmietnika, a potem go obezwładnicie i ukradnijcie jego strój. Mają identyfikatory bez zdjęć, więc to powinno się udać — odrzekł, po czym oczekiwał na nasze skinięcie. Gdy potwierdziliśmy, że rozumiemy, przeniósł swój palec na inną część mapy. — Przygotowywałem się do tego skoku od miesięcy, więc mam to wszystko doskonale zaplanowane. Widzicie? — spytał, przestając mapę na drugą stronę. — Tutaj mamy elektrownię.

— Będę bawić się kabelkami? — prychnąłem, kolejny raz przykładając papierosa do ust.

— Dokładnie. Kiedy już uda ci się przebrać w strój kelnera, zdobędziesz kartę dostępu do piwnicy, w której mieszczą się bezpieczniki. My będziemy zajęci ogarnianiem spraw na zewnątrz, więc ty na spokojnie je zniszczysz. — Potem odwrócił się w stronę skupionego Theo. — Gdy zgasną światła, wchodzisz do gry. Na podwyższeniu nie będzie żadnej ochrony, ale przed akcją będziesz musiał stać blisko, żeby zgarnąć artefakty z odsłoniętej gablotki. Musisz włożyć je za pasek lub do wewnętrznej kieszeni.

Jego plan wydawał się dość szalony, ale musiałem przyznać, że ten skurwiel dobrze sobie to wszystko wykombinował.

— A co potem? Przecież nie wypuszczą nas od tak — stwierdziłem, gasząc papierosa w popielniczce. — Zrobi się niezły burdel i chyba sobie z tego zdajesz sprawę, prawda? Którędy uciekniemy?

— A którędy proponujesz?

Po jego pytaniu głośno się roześmiałem. Wszystkim się zająłem. Chujem się zajął.

Z zaciśniętą szczęką przyglądnąłem się mapce, analizując przy tym wszystkie możliwe drogi ucieczki. Byłem niemal pewny, że ucieczka pierwszym piętrem nie wchodziła w grę, dlatego mimowolnie spojrzałem na drugie. Obok antresoli mieścił się długi korytarz. Gdy przeczytałem nazwę jednego z pokoi, na moją twarz wpłynął piekielny uśmiech. Od razu wskazałem palcem pomieszczenie.

— Biuro Ambroise'a Moreau? — dopytał zszokowany mężczyzna. — Czy ciebie, za przeproszeniem, trochę nie pojebało, Nathanie?

— Pojebało — przyznałem z uśmiechem. — Ale jakie to będzie filmowe — dodałem radośnie.

*****

Niedziela, 14:34

Ciemne auto właśnie toczyło się po szosowej drodze. Erick Cooper, który siedział za kierownicą, uważnie rozglądał się na wszystkie strony. Mimo że z radio pogrywała cicha muzyka, w samochodzie panowała względna cisza. Leniwie przeniosłem swoje spojrzenie na widok za oknem. Właśnie wjeżdżaliśmy na teren lasu należący do rodziny Moreau.

Po kilku chwilach Erick Cooper zatrzymał swój samochód przy sporych rozmiarów składkach. Ciężko odetchnąłem, a potem — niczym z automatu — chwyciłem za klamkę, a potem wyszedłem z samochodu. Ten gorszy Nathan od razu mi zawtórował. Z auta wysiadł również Erick Cooper, który podał mi linę z czekanem.

— Pierdolę, w alpinistę to się jeszcze nie bawiłem — skwitowałem z rezygnacją.

Cooper parsknął cichym śmiechem, a chwilę później wytłumaczył mi jeszcze raz szczegóły planu. Potem odjechali, pozostawiając nas samych przy skałkach. Musieliśmy się zmierzyć z trzema uskokami, dlatego od razu ruszyłem w stronę wielkich głazów.

Nie mieliśmy za dużo czasu.

Oplotłem się w pasie liną, wiążąc przy tym mocny supeł. Nathan uważnie przyglądał się moim ruchom, aby móc je powtórzyć.

— Skąd wiesz, co robić? — zapytał z uznaniem.

Na mojej twarzy zagościł cyniczny uśmiech.

— Stary, ja nie mam pojęcia, co robić.

— Jak to masz pojęcia? — jęknął zbolałym tonem chłopak stojący obok mnie. Nerwowo złapał się za głowę i zaczął nieco szybciej oddychać. — Nate, do cholery!

— Najwyżej spadniemy — skwitowałem zgodnie z prawdą, a potem pewnym ruchem wbiłem czekan w skałę.

— Najwyżej?! Przecież my umrzemy! Znaczy ty umrzesz! — Wskazał na mnie ręką. Potem parsknął krótkim śmiechem. — W sumie to jestem tylko twoim wymyślonym bliźniakiem, który nawet nie żyje — odrzekł, jednak po chwili znowu wpadł w panikę. — A więc ty spadniesz! Ty skończony kretynie!

— A, kurwa, przeżywasz — burknąłem, znudzony. — Ruszaj się, mamy do pogadania z francuską mafią.

Nie miałam żadnych wybitnych umiejętności związanych ze wspinaczką. Wprost przeciwnie — prawie wpadłem do jakiejś dziury, kiedy przemieszczałem się pomiędzy jedną a drugą skałą. Dopiero w tamtej chwili zrozumiałem, że założenie na siebie garnituru mogło być złym pomysłem. Mam wrażenie, że mogę zaraz umrzeć na tych cholernych skałach.

Dobra, chuj, będzie co będzie.

Po kilku minutach w końcu udało nam się postawić stopy na ziemi. Przed nami właśnie rozpościerał się widok na bogatą posiadłość Moreau.

Przestawienie czas zacząć.

*****

Niedziela, 16:04

Z uwagą obserwowałem jedno z pomieszczeń, w którym krzątało się kilka osób. Starałem się nie wychylać, ponieważ mogłoby to poważnie zaszkodzić naszemu planowi.

Willa Moreau robiła spore wrażenie. Została wykonana w stylu francuskim, co chyba nie mogło nikogo zaskoczyć. Sam nawet nie wiem, jak bardzo była ogromna, ale spodziewałem się, że bez przewodnika zgubię się w niej co najmniej dwadzieścia razy. Budynek pomalowany był jasną farbą, a gdzieniegdzie na ścianach widniały ozdobne kamienie.

Przed rezydencją mieściło się wiele niebotycznie drogich aut, o których każdy z nas mógł sobie pomarzyć. Mimo swojej bardzo dobrej sytuacji finansowej, nie byłbym w stanie kupić sobie takiego auta. Nawet gdybym wyciął wszystkie swoje narządy i sprzedał na czarnym rynku.

— Chyba znam odpowiedź na to pytanie, ale w sumie to muszę cię o to zapytać — odparł nagle Nathan, kucając obok mnie. — Czy ty obwiniasz się o jego śmierć?

Nie wiem dlaczego akurat w tamtej chwili zebrało mu się na wspominki, ale Nathan był czasami trochę odklejony, więc nie mogłem mu się dziwić.

Ze spokojem przyglądałem się kelnerowi, który stał w pomieszczeniu mieszanym się przed nami. Wielkie okno dawało mi doskonały widok na wnętrze pomieszczenia. Miałem nadzieję, że w końcu wyjdzie na zewnątrz, ponieważ nie chciałem czekać w nieskończoność.

— Pośrednio — burknąłem po chwili. — No bo niby to nie ja go zabiłem, ale jednak zginął z mojego powodu.

— Nie powinieneś tak o tym myśleć, stary — stanowczo zaoponował. — Przecież nie chciałeś, żeby się przekręcił. Nikt nie chciał.

— Jasne, że nie chciałem, ale to nadal niczego nie zmienia. Zawsze będę się o to obwiniać, niezależnie od tego, co mi powiesz. — Wzruszyłem ramionami.

— To może w końcu pójdziesz go odwiedzić?

Skłamałbym mówiąc, że o tym nie myślałem. Wielokrotnie chciałem to zrobić, ale zawsze brakowało mi jaj. Chyba po prostu byłem tchórzem. Bałem się tego, że gdy stanę nad jego grobem, znowu zacznę wszystko nadmiernie analizować. Ale kiedyś w końcu musiałem się przełamać.

W końcu był moim najlepszym przyjacielem.

— Ta, pójdę.

— Weź niezapominajki — odparł z uśmiechem. W tamtej chwili również uniosłem w górę kąciki swoich ust.

— Spokojnie, James nie zapomni o tym, jak wielkim jestem chujem.

— Nate, a zastanawiałeś się nad tym...

— Skurwiel się ruszył — odparłem bez namysłu, przerywając wypowiedź chłopaka.

Gorszy Nathan od razu przeniósł swoje spojrzenie na mężczyznę, który właśnie wychodził na zewnątrz przez jedne z tylnich drzwi. Właśnie kierował się w stronę kontenera ze śmieciami, dlatego dostrzegłem w tym naszą szansę. Szybko skinąłem w stronę chłopaka i już miałem ruszać do przodu, ale zatrzymała mnie jego dłoń.

— Ale pamiętasz co masz zrobić? — dopytywał, na co zmarszczyłem czoło. — Obezwładnić, rozebrać, porzucić, potem wyłączyć prąd, ukraść artefakt i nie dać się złapać.

— Stary, chyba coś pojebałeś.

— Kurwa — sarknął. — Pojebaliśmy — poprawił mnie. — Nate, co my mamy niby zrobić? Przecież to nie wypali.

— Po prostu nie daj się zajebać — skwitowałem.

Kolejny raz podniosłem się z przysiadu, ale znowu zatrzymał mnie zdenerwowany Nathan.

— Stary, powaliło cię? Musimy obmyślić jakiś plan! Ty jesteś poważny?

— Zawsze byłem trochę popierdolony — odparłem z uśmiechem. Szybko strzepałem z siebie dłoń chłopaka. — Chuj — syknąłem, gdy dotarło do mnie to, że byliśmy w totalnej dupie. Wyciągnąłem z kieszeni marynarki piersiówkę, z której upiłem kilka łyków, co nie spodobało się Nathanowi. — Z Bogiem.

Nic więcej nie dodając, ruszyłem w stronę kelnera buszującego w śmietniku. Przemknąłem na tyle szybko, że na szczęście nikt nie był w stanie mnie zauważyłem. Od razu wjechałem z łokcia w głowę mężczyzny, przez co osunął się na ziemię.

Tak się załatwia te sprawy w Waszyngtonie.

Prędko chwyciłem go za nogi, a potem skierowałem nas w pobliskie zarośla. Na strój mężczyzny składał się bordowy garnitur, który niemal natychmiast na siebie założyłem. Spojrzałem na znokautowanego mężczyznę, który bezwiednie leżał na ziemi. Tak mu przywaliłem, że nie obudzi się do Wielkanocy.

Cholera, mam nadzieję, że go nie zabiłem.

A chuj z tym.

Gdy wróciłem na wcześniejsze miejsce, dostrzegłem, że nie było tam już Nathana. Miałem szczerą nadzieję na to, że jakoś sobie poradzi.

Pewnym krokiem ruszyłem przed siebie. Szybko znalazłem się w środku wielkiego domu aukcyjnego. Chwyciłem do rąk tacę z przystawkami, a następnie wyszedłem z kuchni. Gdy tylko znalazłem się w głównej sali, uniosłem w górę jedną z brwi. Pomieszczenie, w którym obecnie się znajdowałem, robiło wrażenie. Było przestronne, jasne i bogate. Na ścianach wisiały złote kandelabry, a z sufitu zwisał zdobiony żyrandol. Podłoga była wyłożona ciemnymi panelami, a białe ściany gdzieniegdzie miały na sobie rożnego rodzaju zdobienia. Na środku stała scena, na której od razu dostrzegłem kobietę stojącą przed ciemnym postumentem. Obok niej mieściła się gablotka z przedmiotami wystawionymi na licytację. Szybko udało mi się odnaleźć wzrokiem nasz cel. Spojrzałem na zegar wiszący nas sceną i ciężko odetchnąłem. Zostało nam niewiele czasu.

Na potężnej antresoli dostrzegłem Philipa, Theo oraz Coopera. Ten ostatni w końcu złapał ze mną kontakt wzrokowy.

— Zero zero jeden do zero zero siedem. — Usłyszałem w słuchawce. — Panel sterowania jest w piwnicy. Dostaniesz się do niego przez tamte masywne drzwi. Użyj swojej karty dostępu, powinieneś mieć ją w kieszeni. Wchodzisz do elektrowni, rozpieprzasz sterowniki, a Theo zgarnia artefakt. Powtórzyć?

Chuja zrozumiałem, ale okej — przyznałem szczerze, co wywołało głośne westchnięcie mężczyzny. — Dobra, ogarnę.

Jesteśmy w kontakcie, zero zero siedem.

Daruj sobie, kurwa — prychnąłem, rozbawiony.

Nic więcej nie dodając, ruszyłem w stronę drzwi mieszczących się przy jednej ze ścian. Na szczęście szybko odnalazłem w swojej kieszeni kartę, dlatego nie miałem żadnego problemu z tym, żeby poradzić sobie z drzwiami. Znalazłem się na długim korytarzu i chyba właśnie wtedy dopadł mnie pierwszy kryzys.

Przed wejściem do piwnicy stał umięśniony mężczyzna. Uniosłem w górę jedną z brwi, gdy dostrzegłem broń mieszczącą się w jego kaburze. Postanowiłem jednak zmierzyć w jego kierunku. Gdy tylko mnie dostrzegł, posłał mi surowe spojrzenie.

— Zgubiłeś się? — prychnął prześmiewczo. — Wypierdalaj stąd, kucharzyku.

Pokręciłem głową z rozbawieniem. Zadarł nie z tym zero zero siedem, z którym powinien. Zatrzymałem się dopiero kilka metrów przed nim, co przyjął z irytacją. Bez ostrzeżenia wyciągnął pistolet i zmierzył nim w moim kierunku. Lekko się uśmiechnąłem, zupełnie wytrącając go z rytmu.

Nie będzie mną pomiatał byle francuzik.

Nim zdążył w ogóle zorientować się, co właśnie miało miejsce, złapałem go za rękę i przygwoździłem do pobliskiej ściany. Sprawnie odebrałem mu pistolet, który włożyłem za pasek swoich spodni. Mężczyzna wydawał się zszokowany takim przebiegiem spraw, ale wcale nie mogłem mu się dziwić. Przecież nie często się zdarza, że byle kucharzyk spuszcza ci wpierdol.

Ułożyłem ręce na jego ramionami, powiększając przy tym swój uśmiech. Jego oczy momentalnie zaszły mgłą.

— Jak mam się dostać do piwnicy? Jest was więcej?

— Mam kartę — oznajmił w transie. — Jest nas bardzo dużo.

— Kurwa, ile? — fuknąłem, zniecierpliwiony.

— W całym budynku z sześćdziesiąt.

Aha. No to Bond przy mnie to jednak mały szczeniaczek będzie. Ale spoko. Miałem przecież doświadczenie w masowych morderstwach.

Skinąłem głową, a następnie wyciągnąłem z jego kieszeni kolejną kartę dostępu. Nakazałem mu udanie się na główną halę, co też od razu uczynił. Za ciemnymi drzwiami na szczęście nie znajdował się nikt. Prędko ruszyłem schodami na dół, aby stanąć przed kolejnymi drzwiami. Przyłożyłem do nich kartę, co poskutkowało tym, że kolejne pomieszczenie właśnie się przede mną otworzyło.

Ciężko odetchnąłem, kiedy zorientowałem się, że nie jestem w nim sam. Nabrałem do płuc powietrza i w skupieniu przyglądałem się mężczyźnie, który stał do mnie odwrócony. Niczym zawodowy ninja, pokonałem dzielącą nas odległość, a potem jak mu nie przyjebałem w głowę.

Zamroczony mężczyzna osunął się na podłogę, a ja w tym czasie rozglądnąłem się po pomieszczeniu. Dopiero w tamtej chwili zorientowałem się, że znajdowałem się w winiarni.

— Cooper — odrzekłem, przykładając palec do słuchawki — jestem w winiarni. Powiedz, że to już blisko.

Masz szczęście, młody — roześmiał się Erick — kolejne drzwi powinny prowadzić do elektrowni.

Które dokładnie sterowniki? — zapytałem, rozglądając się po pomieszczeniu. Miałem świadomość tego, że nikogo w nim nie wyczuwałem, ale wolałem dmuchać na zimne.

Najlepiej to wszystkie.

— Czyli lecimy na grubo — skwitowałem z uśmiechem. — Zaraz się odezwę. 

Miałem wrażenie, że to wszystko było jakieś za proste. Owszem, wiedziałem, że elektrownia nie znajduje się niewiadomo jak daleko, ponieważ przez całą sobotę zapamiętywałem niemal każde szczegóły z mapy, jednak uważałem, że coś tutaj nie gra. Było zdecydowanie za spokojnie.

Jedne z drzwi winiarni musiały prowadzić do elektrowni, ale nie pamiętałem które. Gdy nacisnąłem za klamkę jednych z nich, poczułem opór. Sprawnie wysunąłem z kieszeni kartę dostępu, aby chwilę później przyłożyć ją do czytnika. Takim o to sposobem znalazłem się w pewnym pomieszczeniu. Rozglądnąłem się po pokoju, szybko przekonując się o tym, że był nim jakiś zawalony składzik. Już miałem z niego wychodzić, jednak moją uwagę przykuła jedna ozdobna maska wisząca na ścianie.

Z zaciekawieniem, postawiłem kolejny krok. W tamtej chwili zupełnie nie zwracałem uwagi na inne przedmioty mieszczące się na półkach, podłodze czy w kartonach. Przekrzywiłem głowę w bok, aby móc w spokoju przyjrzeć się dziwnej masce. Wzbudzała we mnie pewnego rodzaju niepokój, którego chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłem.

Skierowałem w jej stronę swoje następne kroki, aby finalnie znaleźć się tuż przed nią. Wystawiłem dłoń w jej stronę i znacznie zacząłem unosić ją ku górze. Nie byłem w stanie opisać uczucia, które wtedy zawładnęło moim ciałem. Poczułem się niczym zahipnotyzowany. Im mniejsza odległość dzieliła mnie od maski, tym bardziej czułem, że zaczynam zatracać się w piekielnym wizerunku dziwnej postaci. A gdy moja ręka miała zetknąć się z maską, usłyszałem odchrząknięcie w słuchawce.

Zero zero siedem, słyszysz mnie? Dlaczego jeszcze tego nie załatwiłeś?

Już idę — odparłem niepewnie.

Masz tam jakieś komplikacje?

Nie, w porządku. — Zdawałem sobie sprawę z tego, że mój głos mógł wtedy brzmieć na nieco nieobecny, ale postanowiłem chociaż zachować pozory. — Odezwę się.

Jak się okazało — drugie drzwi już faktycznie skierowały mnie do elektrowni. W powietrzu wyczułem zapach jednego mężczyzny, co zbiło mnie z tropu. Nie chciałem nokautować kolejnego francuzika, ale kurwa, nie miałem wyboru. Nim mężczyzna zdążył w ogóle na mnie spojrzeć, prędko został ogłuszony.

Elektrownia była niewielkich rozmiarów pomieszczeniem z obdrapanymi ścianami, które zupełnie nie pasowały do wnętrza domu, oraz konsolami lub innymi skrzynkami z elektryką. Cooper jasno dał mi do zrozumienia, że powinienem skupić się szarej konsoli z milionem dziwnych przycisków. Rzuciłem wzrokiem po pokoju, aby dostrzec w nim coś, co mogłoby pomóc mi w rozwaleniu kabli i innych przycisków. Kiedy spostrzegłem leżący na jednym ze stołów młotek, kąciki moich ust drgnęły ku górze.

Prędko go pochwyciłem, a potem mocno uderzyłem w konsolę z przyciskami. Światło od razu lekko zanikało. Dwukrotnie ponowiłem tę czynność, a potem otworzyłem metalowe drzwiczki mieszczące się pod konsolą i z zapałem maniaka wyrwałem różnokolorowe kable. Być może nie byłem zbyt błyskotliwy i cała ta akcja mogła zakończyć się porażeniem trzeciego stopnia, nie miałem wyboru, musiałem działać. Na szczęście nie zostałem jebnięty prądem. Kiedy w powietrzu wyczułem zapach kilku osób zbliżających się do sterowni, wiedziałem, że jestem w dupie.

*****

Niedziela, 16:42

— Francuziki pieprzone — fuknąłem z irytacją, poprawiając mankiet swojej koszuli.

Na starej, wychodzonej posadzce właśnie leżała kolejna czwórka znokautowanych ochroniarzy. Przeniósłszy na nich wzrok, lekko się uśmiechnąłem.

Stary nie wyszedł z wprawy.

Musiałem się streszczać, ponieważ wiedziałem, że jeżeli zaraz stąd nie uciekniemy, zrobi się gorąco. Prędko wybiegłem ze sterowni, a kiedy już miałem wybiec do głównej sali, zatrzymało mnie szarpnięcie za moją pobrudzoną kurzem koszulę. Od razu odwróciłem się w stronę napastnika i bez ostrzeżenia stuknąłem swoją głową o jego. Gdy już się upewniłem, że narazie jestem bezpieczny i zza rogu nie wyskoczy mi kolejny kretyn, bezpiecznie otworzyłem masywne drzwi, przez które jeszcze kilka minut temu wchodziłem.

Na szczęście światło nadal było wyłączone. Zewsząd dochodziły do mnie przepełnione paniką głosy. W końcu przystanąłem w miejscu, wyczuwając przy sobie Philipa.

— Gabinet — wyszeptał w moją stronę.

Bez namysłu ruszyłem w kierunku schodów. Mieliśmy naprawdę niewiele czasu zanim zapali się światło awaryjne.

— Drodzy państwo — odrzekła kobieta stojąca na podwyższeniu — proszę zachować spokój. To jest tylko mała awaria, zaraz wszystko wróci do normy.

Chuja tam.

Spuściłem głowę w dół, po czym stanąłem na pierwszym stopniu szerokich schodów. A już po kilku chwilach znalazłem się w biurze Moreau, które — o dziwo — nie było jakoś pilnie strzeżone.  Mieściło się na początku korytarza, dlatego nie musiałem odbywać do niego długiej wędrówki. Jednak nie byłem w nim zupełnie sam. Od razu wyczułem w powietrzu zapach nieznanego mężczyzny.

Siedział w fotelu przy swoim oknie, a w ręce trzymał kieliszek z niebotycznie drogim szampanem. Nasze spojrzenia od razu się ze sobą skrzyżowały. Na stoliku obok niego paliła się mała świeczka, rzucając przy tym blask na jego pomarszczoną twarz.

Przede mną właśnie siedział Ambroise Moreau. We własnej osobie.

Mierzyłem się spojrzeniem z szefem tego całego pierdolnika.

Cholera, przecież ja jeszcze nie zdążyłem nawet spisać testamentu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro