Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

resurrectio

Castlevania

imagin | adrian tepes

 Każda noc była tak samo męcząca i nieprzespana. Ciemność panująca w zamku była czarniejsza od mroku nocy, a ciche łkania niosące się wysokimi korytarzami nie pomagały uspokoić jej kołatającego serca. Chciała wstać, wybiec ze swojej komnaty, wziąć go w ramiona i obiecać, że wszystko będzie dobrze, że nie stracił wszystkiego, że mógł na nią liczyć. Wiedziała jednak, że były dwie rzeczy, których Adrian nienawidził najbardziej – jej oraz pokazywania swoich słabości. Siedziała więc okryta pościelą, czując na plecach chłód nocnego powietrza, słysząc deszcz obijający szyby i jego płacz, który łamał jej serce jak nic na świecie.

To ona wraz z Trevorem i Syphą wybudziła go w kryptach pod Greszit, to ona pomagała im bronić miast i to ona pomogła im zabić Draculę. A na koniec, na prośbę mówczyni, została w zamku, by Adrian nie musiał sam topić się w żalu i rozpaczy. By nie oszalał ze smutku i samotności. Ale na cóż mogła zdać się jej obecność, skoro on i tak nie chciał jej oglądać? Nie jedli razem, nie rozmawiali, on unikał ją jak tylko mógł, snuł się jak cień, przebywał albo w swojej komnacie albo na zewnątrz. W ciągu dnia potrafili nie zamienić ze sobą nawet słowa, a w końcu mieszkali razem!

Od dawna wiedziała, że jej obecność nie jest mu zbyt miła. Starała się jak mogłaby być dla niego wsparciem i pomocą, ale on raz po raz ją od siebie odpychał, nie chcąc nawet słuchać tego, co ma mu do powiedzenia. Przestała więc mówić. Znosili swoją obecność kiedy byli do tego zmuszeni, a jej łamało to serce.

Kochała go tak bardzo, że na samą myśl robiło się jej niedobrze. Podziwiała jego miłość do matki i do ludzkości, podziwiała przyjaźń jaką zbudował z łowcą i mówczynią, podziwiała to, jaki potrafił być dobry. No, może nie dla niej.

Wiedziała, że był nieufny i nie dziwiła mu się. Miała jednak nadzieję, że po takim czasie spędzonym razem, okaże jej choć krztynę sympatii. Jednakże myliła się, miała wrażenie, że z dnia na dzień nienawidził jej coraz bardziej, a ona nie wiedziała skąd ta jego uparta, obrzydliwa niechęć się brała.

Lecz tamtej nocy nie mogła już wytrzymać. Nie wiedziała, czy było to powodowane szumem deszczu, czy też jego szloch był nawet bardziej zrozpaczony niż zazwyczaj, ale nie mogła znieść tego smutku, rozrywającego jej duszę na pół.

Wyplątała się z pościeli, a jej nagie stopy spotkały się z chłodem marmurowej posadzki. Podeszła do drzwi i otworzyła je z towarzyszącym temu, doniosłym skrzypnięciem. Rozejrzała się po korytarzu, który oświetlały jedynie długie smugi księżycowego światła, formowane przez wysokie okna. Wsłuchała się w panującą ciszę, bo płacz ustał.

Mimo wszystko wolno pokierowała się w stronę jego komnaty, a w jej głowie kłębiło się stado myśli. Nie wiedziała czy robi dobrze, była powiem niemal pewna, że mężczyzna wyrzuci ją z pomieszczenia gdy tylko przekroczy jego próg. Nie mogła już jednakże znieść tej uciążliwej bezczynności, nie dawała jej bowiem spokoju i zapewne była jednym z wielu powodów jej bezsenności.

Zamek był ponury i straszny, tak jak zawsze. Nikt w nim nie sprzątał, nikt nie dekorował, nikogo nie obchodził. [T.I.] bała się w nim zmieniać cokolwiek na myśl, że Adrianowi jej inicjatywa może nie przypaść do gustu. I mimo że uważała, iż ślady pozostałe po tej pamiętnej walce jedynie ich oboje dołują, nie śmiała niczego ruszać.

W nocy było najgorzej, wszystkie straszne wspomnienia kłębiły się w jej głowie, wiatr gwizdał za oknem, chłód wchodził pod jej pierzynę, zamek straszył swoim mrokiem. W te najsmutniejsze noce płakali oboje.

Powoli uchyliła równie skrzypiące drzwi, zaglądając nieśmiało do środka. Na wielkim łóżku, znajdującym się na samym środku pomieszczenia, dojrzała jego sylwetkę, zwiniętą i słabą, skąpaną w srebrnym blasku księżyca.

— Wynoś się — warknął na nią niskim, ostrzegawczym głosem, takim samym jakim zwracał się do niej zawsze. Ona jednak, zaskakując tym i siebie i jego, weszła w głąb pokoju, zamykając za sobą drewniane drzwi. Nieśmiało oparła się o nie plecami, nie chcąc denerwować go jeszcze bardziej.

I zapadła cisza. Ciężka, gęsta, głucha cisza. Wciąż słychać było jedynie deszcz, wiatr i jej krótki, cichy oddech.

Mężczyzna podniósł się do siadu, jednak wciąż był skulony, niepewny, wściekły i pełen żalu. Spojrzał na nią spode łba jadowitym wzrokiem, dając jej kolejny znak, że nie była tam mile widziana. Ona jednak zignorowała i to ostrzeżenie, powoli podchodząc w jego stronę. On wciąż nie odezwał się nawet słowem, jedynie przyglądając się bacznie jej każdemu, najmniejszemu ruchowi. Splątane kosmyki długich włosów opadały na jego zmęczoną, mokrą od łez twarz, jednak i tym się nie przejmował.

Zatrzymała się w połowie drogi między drzwiami a łóżkiem, nie spuszczając z niego wzroku nawet na sekundę. Splotła ze sobą dłonie, w zdenerwowaniu skubiąc ich skórę. I wciąż było tak okropnie cicho.

— Chcę ci pomóc — zaczęła nieśmiało, bezpiecznie. Adrian zmrużył oczy, jednak nie poruszył się nawet o milimetr.

— Nie potrzebuję pomocy, zwłaszcza od ciebie. Wyjdź stąd.

Ogarnęła go ciepłym, współczującym spojrzeniem. Wzięła głęboki wdech i postąpiła jeszcze parę wolnych, leniwych kroków, po czym usiadła na skraju łóżka, tak daleko od niego, jak było to możliwe. Położyła dłoń na puchatej pierzynie i przejechała po niej dłonią. Jej chłód ją zaskoczył. Przymknęła jednak oczy i odetchnęła cicho. W jego komnacie pachniało tak, jak w reszcie zamku – wilgocią, stęchlizną i śmiercią.

Czuła na sobie jego świdrujące spojrzenie. Czuła też kiełkującą w niej nadzieję, bowiem nie wyrzucił jej jeszcze stamtąd siłą.

— Jesteś taki sam jak Belmont — podjęła w końcu, nawet na niego nie patrząc. Nie chciała widzieć jego reakcji, nie chciała by ją onieśmielił, rozzłościł albo zasmucił. Potrzebowała powiedzieć mu to, co żyło w jej duszy od dawna, a czemu nie miała okazji się oddać. — Taki uparty, bezwzględny, mściwy i wściekły. Cały czas jesteś wściekły, ale też rozżalony. Jedyna różnica między wami jest taka, że on już nie jest samotny, a ty swoją samotność traktujesz jak krzyż, który z bólem, ale i dumą chcesz nosić.

Nie odzywał się. Przyglądał się tylko jak blask księżyca tańczy na jej twarzy, jak włosy uwalniają się z niestarannego upięcia, jak przesuwa po pościeli bladą dłoń, jak jej klatka piersiowa unosi się lekko przy każdym, płytkim oddechu, jak układają się jej usta przy wypowiadaniu każdego, okrutnego słowa. I był oczarowany.

— Dlaczego mnie tak nienawidzisz?

To pytanie huczało w jego głowie jak kościelny dzwon. Czy on jej nienawidził? Wręcz przeciwnie.

Gdy zobaczył ją po raz pierwszy nie dostrzegł jej niepewności, zawahania czy strachu. Skupił wzrok na jej dłoniach. Smukłych, bladych, delikatnych i wypielęgnowanych, tak niepodobnych do wojowniczki. I myślał o nich jeszcze wielokrotnie, gdy kładła rękę na jego ramieniu, opowiadając mu jakąś anegdotę, albo rozpalała ognisko, klnąc lekko pod nosem od buchającego gorąca, albo gdy opatrywała rany na rękach Syphy, mówiąc jej ciepłe, pocieszające słowa.

Taka właśnie była w jego oczach, delikatna, wypielęgnowana i ciepła. Lubił jej spokojny głos, który koił jego zszargane nerwy. Lubił jej chłodny dotyk, który jego parzył jak najgorętszy płomień. Lubił jej śmiech, odbijający się po ścianach starego zamczyska. Lubił jej szeroki uśmiech, którym obdarzała go przy każdej okazji, których z jego winy było przecież tak niewiele. Lubił nawet jej lepkie łzy, bo pokazywały mu, że jednak mają coś wspólnego.

I była dla niego taka wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. Wiedział więc, że nie mógł jej zaufać, przecież tak bardzo ją pokochał. A wszystko, co tak bardzo kochał, obracało się przeciw niemu.

— Po prostu wyjdź — mruknął już spokojniej. Ułożył się w swojej poprzedniej pozycji i nakrył się pierzyną. Usłyszał tylko jak kobieta odetchnęła zawiedziona, a jemu łamało to serce.

Zaczęła nucić pod nosem melodię, której nie słyszał nigdy wcześniej. Nie poruszył się jednak, w biernym oczekiwaniu.

A ona nie przestawała. Znów przymknęła oczy, znów gładziła dłonią pościel, znów wsłuchiwała się w szum wiatru.

— W mojej wiosce często śpiewali taką piosenkę — wyszeptała, próbując przypomnieć sobie chociaż kilka słów pieśni, którą jeszcze jej babka śpiewała jej w momentach takich jak tamten, wypełnionych żalem i ciężarem niewypowiedzianych słów.

Wstała w końcu z łóżka i uśmiechnęła się ciepło, mimo iż wiedziała, że on nie mógł tego zobaczyć. Znów poczuła chłód posadzki i poczuła, jak po jej kręgosłupie przechodzi dreszcz.

— Nie płacz więcej, łamiesz mi tym serce.

— Co masz na myśli?

Roześmiała się perliście, co spowodowało szybsze bicie jego serca. Znów usiadł, tym razem jednak opierając się na wyprostowanych rękach. Znów przyjrzał się jej badawczo, tym razem jednak o wiele łagodniejszym spojrzeniem.

— To, że jestem zmęczona miłością do ciebie.

Nie wiedział. Nie wiedział czy rzucić się w jej ramiona, czy odpowiedzieć jej wyznaniem na wyznanie, czy ucałować jej ciepłe, miękkie usta, czy złapać ją za te chłodne dłonie i to je obdarować pocałunkami, czy przeprosić za każde gorzkie słowo. Nie zrobił więc nic.

— Ten zamek przyprawia mnie o zawroty głowy. Wyjeżdżam.

Po fali euforii poczuł, jak wylewa się na niego lodowate wiadro rozczarowania i rozpaczy. Dłonie zaczęły mu się niekontrolowanie trząść, a oddech stał się urywany. Nie mogła go przecież zostawić. Obiecała to Syphie, obiecała to Trevorowi... Obiecała to jemu.

— Nie — podjął w końcu zdecydowanym głosem. Poderwał się z łóżka na równe nogi, wziął głęboki wdech, próbując uspokoić się nieco. — Potrzebuję cię tutaj.

— Wielu ludzi mnie potrzebuje.

To zamknęło mu usta, wiedział bowiem, że miała rację. O ile bardziej byłaby przydatna w pierwszej lepszej wsi, mogąc bronić tych, którzy nie umieli bronić się sami, szerząc wiedzę wśród tych, którzy nie mieli do niej dostępu, lecząc tych, którzy nie mieli o tym pojęcia. A u jego boku? Siedziała jedynie w mrocznym, starym zamczysku, musząc znosić jego trudny charakter, wahania nastrojów i wieczne upokorzenie, marnując swój potencjał wśród czterech ścian swojej, już nawet nie komnaty, a niemalże celi.

Jednakże jakby egoistycznie to nie brzmiało, nie mógł dać za wygraną. Nie wtedy, gdy wiedział, że kocha go tak bardzo, jak on ją.

— Daj mi szansę — wyszeptał smętnie. Podszedł do niej powoli, otulając jej dłonie swoimi. Spojrzał na nią oczekującym wzrokiem, ta jednak nie miała zamiaru się odzywać. Nie po tym wszystkim i nie w momencie, w którym zdecydowała puścić w niepamięć tę szkaradną miłość. Mimo iż była zaskoczona, to był pierwszy raz gdy Adrian zwrócił się w jej stronę z taką troską, dobrocią i spokojem. Pierwszy raz, gdy zamiast nienawiści, dojrzała w nim potrzebę, by była obok. — Żyję tylko po to, by codziennie móc zobaczyć twoją twarz.

— Oddychasz, jesz, śpisz. Ale zdecydowanie nie można nazwać tego życiem.

— Więc pomóż mi zmartwychwstać.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro