odor papaver
Marvel
imagin | loki laufeyson
Nieco mocniej wtulił głowę w poduszkę, a część jego ciemnych włosów połaskotała go w policzek. Odetchnął wonią świeżej pościeli, która była tak osobliwie znajoma i po prostu przyjemna. Ale poczuł coś jeszcze. Jakby łąkę, orzeźwiającą, ale nie zieloną. Chyba czuł czerwień.
Ktoś poruszył się z jego prawej strony. Mężczyzna powoli otworzył oczy, jednak nie oślepiły go słoneczne promienie. W pomieszczeniu było prawie tak samo ciemno jak wtedy, gdy kładł się spać.
[T.I.] wstała z łóżka i ruszyła w stronę okien. Ostrożnie rozsunęła ciężkie, szare zasłony, które sięgały do samej podłogi. W mgnieniu oka całe pomieszczenie przecięły białe promienie wschodzącego słońca, a dziewczyna odetchnęła cicho, nie chcąc budzić wciąż śpiącego Lokiego. Oparła się ramieniem o ścianę i przeskanowała wzrokiem widok rozciągający się za oknem. Na początku widziała tylko domy. Dość duże, zrobione z drewna, klimatyczne. Dalej rozciągały się długie górskie szczyty, z lekka spowite gęstą mgłą. Mimo świecącego słońca, niebo było z lekka szare, jakby zbierało się na deszcz. Ale słyszała ptaki. Ćwierkały cicho, ukrywając się gdzieś w koronach drzew, należących do rosnącego nieopodal lasu. Była w raju.
Pierwszy raz od dawna była po prostu szczęśliwa. Nie pamiętała już kiedy jej jedynym problemem był dylemat, co zjeść na śniadanie lub jaki film wybrać na wieczór. Spędzała najlepsze chwile swojego życia i nie potrafiła myśleć inaczej. Chociaż pewnie powinna.
— Długo jeszcze będziesz tam tak stała? – usłyszała za sobą niski głos i odwróciła się powoli w jego stronę. Przekrzywiła z lekka głowę, z uśmiechem przyglądając mężczyźnie. Takiego lubiła go najbardziej. Gdy jego ciemne jak noc włosy nie były nienagannie ułożone a w jego oczach widziała resztki niedawno praktykowanego snu. Wydawał się wtedy tak samo szczęśliwy i wolny jak ona. – Przyjdziesz do mnie czy mam cię prosić?
[T.I.] roześmiała się cicho i ruszyła w stronę łóżka. Wsunęła się pod kołdrę, po czym wtuliła w jego ciało.
Była jego dobrym duchem. Gdy on narzekał na co tylko mógł, na każdą, najmniejszą głupotę, ona się nie irytowała. Najczęściej śmiała się perliście i składała pocałunek na jego policzku, co sprawiało, że już nie chciał desperować. Potrafiła go słuchać, za co często nie potrafił się jej odwdzięczyć. Lubił z nią spędzać czas i robił to jak najczęściej mógł.
— Kto dzwonił wczoraj wieczorem? – zapytał cicho, chociaż już doskonale znał odpowiedź. Pamiętał wyraz jej twarzy gdy wróciła do pokoju, który opuściła chwilę wcześniej, gdy tylko jej telefon się rozdzwonił, a ona spojrzała na wyświetlacz. Poza tym, słyszał urywki tej rozmowy, przepełnione goryczą i gniewem.
— Moja matka. – Poczuł jak kobieta spina się w jego objęciach i trochę pożałował swojego pytania. Widział przecież jak jeszcze chwilę temu była beztroska, wpatrując się w zapierający dech w piersiach widok za oknem. – Prosiła bym przyjechała.
— Może to nie taki zły pomysł... — powiedział cicho, sunąc dłonią to w dół, to w górę jej ramienia, niby to chcąc dodać jej otuchy, ale też nieco odwrócić jej uwagę od jego słów.
— Żartujesz? – Nie była zła. Raczej przygnębiona. – Skoro mój ojciec nie chce mnie widzieć, nie będę pchała się w jego życie. Ty chyba powinieneś najlepiej zdawać sobie sprawę z problemów rodzinnych.
Trzy tygodnie temu straciła pracę. Teoretycznie była sekretarką, praktycznie pełniła też każdą inną funkcję. Wypełniała papierkową robotę za wszystkich obecnych w budynku, nosiła kawę, czasami nawet sprzątała. A on widział, że, z dnia na dzień, wyniszcza ją to coraz bardziej. Miała artystyczną duszę, uwielbiała malować, pisać rzeźbić, dusiła się w białych koszulach i ołówkowych spódnicach. Ówczesne życie ją powoli zabijało.
Namówił ją, by rzuciła to wszystko. Poradził, by zostawiła za sobą świat biurokracji i korupcji. Obiecał, że pomoże jej jak tylko będzie mógł w jej samorealizacji. Marzył, by widzieć ją tak szczęśliwą, jak trzy lata wcześniej. Jak wtedy, gdy się poznali.
A ona się posłuchała. Postawiła wszystko na jedną kartę, odcinając się od toksycznego szefa i współpracowników, biurowych garniturów, krzywych i niewdzięcznych spojrzeń. Niemalże z miejsca poczuła, jak z jej serca spadł ogromny ciężar, który zgniatał jej duszę. Czuła względem Lokiego wdzięczność, jakiej nie czuła jeszcze względem nikogo.
Zaledwie dwa dni później zadzwoniła do niej jej matka i zaprosiła ją na obiad. Ich stosunki były dość napięte, gdy zaledwie parędziesiąt miesięcy wcześniej zerwała zaręczyny z chłopcem, którego jej rodzice szczerze pokochali. Zostawiła bogatego, ułożonego, młodego mężczyznę, na rzecz oderwanego od rzeczywistości, podstępnego bożka. Czasami nawet Loki miał jej to za złe. Uderzał w niego bowiem fakt, że na nią po prostu nie zasługiwał.
Na ten zapewne pełen napięcia, rodzinny posiłek zabrała też mężczyznę. W jego obecności czuła się po prostu pewniej. Wiedziała, że gdyby pojechała tam sama, zapewne z miejsca dałaby sobie wejść na głowę. W Lokim miała ogromne wsparcie. Pokazał jej jak wiele jest warta, odkrył te zakątki jej duszy, o których nie miała pojęcia. Ale chyba tylko ona potrafiła w nim dojrzeć więcej dobra niżeli zła.
Gdy tylko jej ojciec zobaczył [T.I.] w progu ich rodzinnego domu, na początku nie dowierzał jej bezczelności. A potem już tylko krzyczał. Przez dwadzieścia minut zdążył wytknąć każdy błąd nie tylko jej, ale i swojego życia. A największym z nich był fakt, że wychował ją na tak niewdzięczną i rozpuszczoną dziewczynę. Z uwagi na to, że była jego najstarszym dzieckiem, wymagał od niej bezwzględnej dyscypliny i posłuszeństwa. Miała być najlepsza. Lepsza od reszty jej rodzeństwa, inteligentniejsza od jej przyjaciół, zdolniejsza od rówieśników. Myślał, że daje jej wszystko co najlepsze, że dba o jej rozwój. Nie widział jednak, że nie dawał jej tego, czego pragnęła najbardziej. Akceptacji i wsparcia.
Wyrzucił ją na bruk. Upokorzył przed rodzeństwem, partnerem i własną matką. Wyparł się i usuną z własnego życia. A ona nic mu nie odpowiedziała. Po prostu wsiadła w samochód i odjechała tak daleko, jak było to możliwe.
Gdy trzeci dzień siedziała w tym szarym, nudnym mieszkaniu, cały czas czując na policzkach mokre ślady łez, nie widziała przed sobą nic. Za nią przecież już też nic nie było. Odcięła sobie drogę w każdą możliwą stronę. Nie miała już pracy, nie miała rodziny, nie miała przyszłości.
Przypomniała sobie, że ma jego. Ton on był jej rodziną i przyszłością. Potrzebowała go jak nigdy wcześniej. Jak nigdy wcześniej pragnęła jego uśmiechu, odwagi, bezmyślności, porywczości, niekisgeo głosu, troskliwości, miłości.
Pojechali więc do domku w górach, w którym niegdyś, wraz z rodziną, spędzała każde wakacje. Gdy każde z dzieci państwa [T.N.] wyrosło na tyle, by rodzinne weekendy nie widziały im się zbyt kolorowo, wszyscy jakoś zapomnieli o tej urokliwej chatce.
Właściwie nie powinno nazywać się tego budynku chatką. Owszem, zrobiony był z pięknego, jasnego drewna, na ścianach wisiały ozdoby wyżłobione w kształt niedźwiedzi i łosi, w salonie stał kamienny kominek, każda podłoga opatulona była miękkim, puszystym dywanem, każdy fotel i kanapa opatrzony był w czerwony koc i masę poduszek, ale chyba nie miał nic więcej z chatki. Z tej kategorii wykluczał go już fakt, że był piętrowy, masywny i po prostu duży. Jednak wciąż pełen ciepłych wspomnień. Dla niej był chatką.
Tak więc leżeli teraz we dwoje, w ogromnym drewnianym łóżku, zewsząd opatuleni poduszkami i miękkimi kocami, a ich oczy zwrócone były na wielkie okno, jeszcze chwilę wcześniej zakryte zasłonami.
— Nie powiedział ci tego wszystkiego, bo tak właśnie myśli. Po prostu wybrał dość niekonwencjonalny i nie bójmy się tego słowa, zły sposób na zmotywowanie cię do wzięcia się za siebie. Chce dla ciebie jak najlepiej.
— Nie, skarbie. Ty chcesz dla mnie jak najlepiej. Ty dbasz o to, bym była szczęśliwa, bym nie wypłakiwała się każdego wieczora na twoim ramieniu, bym robiła to, co kocham. On widzi tylko swoje ambicje. Jest tak skupiony na ideale, którego sam nie potrafi osiągnąć, że wymaga, bym to ja się nim stała. On mnie nie motywuje, on prowokuje, bym udowadniała mu, że jestem coś warta. A ja nie potrzebuję jego aprobaty. Już nie.
Podniosła nieco głowę i spojrzała w jego oczy. Chyba był zdziwiony, albo po prostu szczęśliwy z faktu, że ją uszczęśliwiał.
— Czujesz? Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w tym pokoju znajdują się...
— Maki. Pełno maków. Ja już się przyzwyczaiłam, z czego nie jestem w zasadzie dumna. Dziwi mnie, że nie dostrzegłeś tego, że wokół całego domu rośnie ich pełno. Mama chciała sobie kiedyś z nimi poradzić, ale w zasadzie to... Są przecież takie ładne.
I znów była beztroska. Właśnie taka, jaką ją uwielbiał.
— Kocham cię.
Dobra, ten imagin jest słaby, ale uznajmy, że to rozgrzewka po paru miesiącach przerwy. Enjoy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro