03. Po prostu... Weź głęboki oddech czy coś!
No nie powiem, kiedy pisałam się na rolę administratorki, nie spodziewałam się, iż nadejdzie dzień, w którym zostanę świadkiem śmierci własnego szefa. Znaczy, może inaczej - nie widziałam na żywo momentu, kiedy kostium się zatrzasnął.
Właściwie zaczęło się od tego, że szliśmy sobie z Alduinem do gabinetu szefcia, chcąc przedyskutować z nim parę ważnych serwerowych spraw. Stanęliśmy pod drzwiami gabinetu nie zwracając większej uwagi na dochodzące ze środka dźwięki. I chyba właśnie to nas zaniepokoiło - bo zamiast słyszeć głos Catona nagrywającego kolejny odcinek (albo jakiekolwiek inne odgłosy świadczące o stanie innym niż nieżycie), jedynymi dźwiękami, jakie wyłapywały nasze uszy, były odległe strzały działa czołgu Waluigiego.
- Myślisz, że powinniśmy tam wejść? - zapytał Alduin, wyraźnie zmartwiony.
- Dobra, najwyżej będzie na mnie... - stwierdziłam, pukając w drzwi.
Chwyciłam za klamkę, otwierając gabinet. Na szczęście w drugiej dłoni nic nie trzymałam, więc po prostu zasłoniłam sobie nią oczy, gdybym nie była przygotowana na to, co mogę zastać w środku. - Hej szefie, nie przeszkadzamy? Mam nadzieję, że nie, bo byliśmy umówieni na rozmowę, a tak poza tym...
- Ból, dyskomfort, niewyobrażalne cierpienie...
- Huh?
Spojrzałam w stronę, z której dobiegał głos Catona. I tak, jak możecie się domyślać - szefcio stał w miejscu, gdzie zwykle nagrywał swoje filmy. Kamerka pikała radośnie, nagrywając jego chwile agonii, a on sam z ledwością trzymał się na nogach. Wspominałam o krwi? No, to było jej całkiem sporo.
Byliśmy w takim szoku, że przez dłuższy moment żadne z nas nie było w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Alduin bardzo powoli wypuścił powietrze z płuc - zapewne starał się nie spanikować. I w sumie mu się nie dziwiłam, mi samej niewiele brakowało do omdlenia godnego szekspirowskich dramatów (albo dram z czatu głównego).
- Nagrało się? - zapytał zakrwawiony Caton nieco przytłumionym głosem - maska Spring Bonniego również się zatrzasnęła, więc słowa nie należały do najwyraźniejszych.
Zerknęłam na kamerkę, trochę w niej poszperałam i kiwnęłam głową.
- Nagrało.
- Wyśmienicie! - ucieszył się szef, po czym wreszcie zaczął zachowywać się tak, jak powinien był od samego początku. Mianowicie upadł na podłogę i zaczął się drzeć, jakby zaciął się kartką, a ranę posypał solą.
- Dolly, nie stój tak! - zawołał Alduin. - Trzeba mu pomóc!
- Szefie, po prostu... Po prostu weź głęboki oddech czy coś! - krzyknęłam, robiąc dłońmi nieokreślony gest.
- WEŹ ODDECH?! Czuję się, jakbym miał flaki na wierzchu!
- Dobra, mój błąd, zły pomysł! - uniosłam ręce w obronnym geście, zerkając to na jednego, to na drugiego z towarzystwa.
Trzeba było szybko coś wykombinować. Podłoga była już wystarczająco ozdobiona krwią, kolejna plama mogła zaburzyć nasze poczucie estetyki.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Jako, że w Alduinie odezwał się ratunkowy instynkt człowieka biol-chemu, postanowiłam dać mu wolną rękę co do szefcia, a sama rzuciłam się opanować sytuację na zewnątrz. W akompaniamencie agonalnych krzyków dopadłam drzwi, lekko je uchyliłam i szybko zamknęłam za sobą tak, żeby ktoś, kto przed nimi stał, nie zobaczył niewielkiego kryzysu rozgrywającego się w środku.
Stanęłam twarzą w twarz z bardzo zaskoczonym i zaniepokojonym VanDerem, trzymającym jakieś kartki i wytyczne. Uśmiechnęłam się do niego uspokajająco.
- Dolly? Wszystko w porządku? - zapytał podejrzliwie.
- No właśnie... nie do końca - Musiałam przekazać problem jakoś delikatnie, na szczegółowe wyjaśnienia przyjdzie czas później. Położyłam morderatorowi dłoń na ramieniu. - Widzisz, VanDer, nasz szefcio bardzo źle się czuje. Bardzo. Mogłabym powiedzieć, że... zmiażdżył go nadmiar obowiązków. Prawie go zgniótł. Całkowita załamka.
- To bardzo niedobrze... - odparł mod, robiąc zmartwioną minę. - Mogę jakoś pomóc?
- Właściwie... tak. Jeśli ktoś na serwie będzie dopytywał, dlaczego Caton nie pisze, powiedz, że... e... nagrywa film. A poza tym skołujcie mi z Waluigim jakiś... gips.
- ...Gips?
VanDer lekko zmrużył oczy, na co ja pokiwałam skwapliwie głową. Czasu było coraz mniej.
- No gips, gips! Waluigi rozwalił nam czołgiem tyle ścian, że zainwestowaliśmy w roczny zapas... Niech weźmie co ma wziąć i jak najszybciej tu przyjdzie!
- No... Dobra. Powiedz szefowi, że życzę mu szybkiego powrotu do zdrowia! - rzucił na odchodne, po czym pobiegł w stronę dźwięków jednoosobowej defilady, maszerującej właśnie piętro wyżej.
Wróciłam do gabinetu i zerknęłam na chłopaków. Co prawda Caton już nie krzyczał, ale nadal sprawiał wrażenie pogrążonego w niewyobrażalnym cierpieniu. Co właściwie nie zaskoczyło mnie za bardzo – w końcu Czarodziej długo nie pokazywał się ze swoim zapasem łagodzących ból grzybków, a zwykły apap raczej nie był w stanie tu pomóc.
- I jak sytuacja? - zapytałam, stając obok Aldu. Nie miałam czasu zastanawiać się, skąd wytrzasnął lekarski fartuch i grube, gumowe rękawice.
- To będzie bardzo długie leczenie... - stwierdził z niewzruszonym wyrazem twarzy. - Na pewno zostaną po tym blizny...
- KTO WZYWAŁ FELDMARSZAŁKA Z GIPSEM?!
Zanim ktokolwiek z nas zdążył zareagować, ujrzeliśmy w wejściu Waluigiego. Trzymał wspomniany gips, jakieś szpachle, wiadro farby, nawet drabinę pod pachą, a na domiar wszystkiego zamiast swojej zwykłej czapki feldmarszałka, miał papierową czapeczkę malarską. Z tym, że kiedy zobaczył niemrawego Catona, upuścił na ziemię wszystko co trzymał i otworzył usta szeroko.
- Um... Walu... - zaczął Alduin.
- O KUWAH!! CHCECIE MI POWIEDZIEĆ, ŻE NIE ROBICIE REMONTU?!
Po czym upadł na kolana, łapiąc się za głowę.
- A już miałem taką piękną wizję, jak tu trochę rozjaśnić wnętrze! Chciałem wyburzyć tę ścianę czołgiem i...
- Walu, jedyne rozjaśniające się wnętrze, to środek kostiumu Catona... szef nam się wykrwawia... - zwróciłam mu uwagę.
- JA PIERWAH! SZEFIE, ŻYJESZ JESZCZE?!
Mod podbiegł do Catona i mogłam się założyć, że ten przewrócił oczyma poirytowany. Zwłaszcza, gdy Walu uklęknął obok niego i zaczął mu się przyglądać ze spanikowaną miną.
- Poskładamy cię! A jeśli nie... Postaram się, żeby na twoim pogrzebie były fanfary! I wystrzały z karabinów! I zrobimy defiladę ku twojej pamięci... A POTEM NAPADNIEMY CZECHOSŁOWACJĘ!
- WYPIŁEM ZBYT WIELE REMNANTU W ŻYCIU, ŻEBYM MÓGŁ UMRZEĆ! - krzyknął szefcio. Znaczy, "krzyknął" to wyrażenie umowne. Bardziej "wydał z siebie serię wściekłych dźwięków, które musieliśmy sami zinterpretować".
- Czyli... Nie będzie ataku na Czechosłowację? - Waluigi wyraźnie posmutniał.
- Słuchaj, skoro już przyniosłeś nam gips, to może zerkniesz, jak VanDer radzi sobie z czatem i mu pomożesz? Bylibyśmy wdzięczni – zapytał Aldu spokojnie, łapiąc załamanego morderatora za ramię. Ten się podniósł i pokiwał głową, sunąc smutno w stronę wyjścia.
Kurczę, naprawdę był przybity. Nawet nie miałam serca uświadamiać mu, że Czechy i Słowacja już od dawna nie są jednym krajem.
- No to co, bierzemy się do dzieła? – Alduin zerknął w moją stronę.
- Ano... Musimy cię poskładać, szefciu - powiedziałam do poszkodowanego. - Chwila moment i będziesz nówka-nierdzewka! Tylko wiesz... Na przyszłość, jeśli chcesz powiedzieć widzom, że się sprężysz z nowymi filmami... Proszę. Użyj mniej dosłownej metafory.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro