Rozdział 18.
To co zaskoczyło Arona w poniedziałkowy poranek była nieobecność panny Foster w pracy. Przez weekend nie myślał o niej za wiele. Po długiej sesji terapeutycznej przy boku Monic zapomniał o tym co nieistotne.
Dlatego, gdy wychodząc z windy, mijał puste biurko coś w jego wnętrzu ponownie wykręciło się ze zdenerwowania.
Czuł niepokój.
Nie na myśl, że Elizabeth może właśnie leżeć pod kołami jakiegoś samochodu, stając się ofiarą makabrycznego wypadku samochodowego.
Nie.
Niepokój, który go obezwładniał był raczej tym, który zwiastuje, że całkiem dobra opinia na czyjś temat właśnie zostanie zszargana.
Punktualna nad wyraz panna Foster, której spóźnienia można było zliczyć na palcach jednej ręki, nie zwykła nie przychodzić do pracy od tak.
Minęła dziewiąta, telefony się nie kończyły, atakując go głuchym i dziwnie ostrym dźwiękiem z sąsiedniego pomieszczenia. Co rusz zerkał na drogi szwajcarski zegarek na swoim nadgarstku, zastanawiając się co było na tyle istotne, by młodziutka sekretarka postanowiła nie zjawić się w pracy bez żadnego uprzedzenia.
Początkowy niepokój przemienił się w gniew. Najwidoczniej nie mylił się co do niej. Bądź co bądź to karygodne zachowanie świadczyło o tym, że nie traktowała tej pracy poważnie.
Ciekawe co William powie, gdy dowie się o tej skrajnej nieprofesjonalności, pomyślał z przekąsem.
W momencie kiedy wskazówka wybiła godzinę dziesiątą drzwi do jego biura otworzyły się. Choć nie widział jeszcze gościa – był właśnie pochylony nad jednym z dokumentów, podpisując go zamaszyście – doskonale wyczuwał kim jest.
Perfumy Elizabeth, te które wcześniej uznał za całkiem kuszące, wyczuwając w nich woń róż, teraz wydawały mu się babcine.
To intrygujące jak bardzo opinia o drugim człowieku wpływa na subiektywne postrzeganie tej osoby.
- W końcu raczyłaś przyjść – mruknął, nie zaszczycając jej choćby jednym krótkim spojrzeniem. Podpisany wcześniej dokument odłożył na skraj biurka, na równy stosik innych podpisanych uprzednio dokumentów, chwytając w dłoń kolejny. – Będę musiał odliczyć to z twojej pensji – oznajmił spokojnie.
Chciał wpłynąć jakoś na jej ambicję, ale podczas ponad trzydziestoletniego życia przekonał się, że kluczowym wyznacznikiem prawie wszystkich pragnień nie jest uznanie, czy nauka, a pieniądz, który we wszechświecie gra kluczową rolę.
- To już nie będzie konieczne. – Głos Elizabeth był dziwnie stanowczy.
Aronowi przypomniał się tamten wrześniowy poranek. Wówczas był nawet pod wrażeniem, dostrzegając w oczach kobiety jakąś iskrę i choć nie chciał tego przyznać przed samym sobą, zaimponowała mu swoją odwagą. Tym, że nawet na uszczypliwą uwagę potrafiła wynaleźć trafny cięty komentarz.
Wystarczyło kilka niemiłych zachowań, niezbyt kulturalnych, by całkowicie ją złamać. Silna i przebojowa panna Foster, którą spotkał na ulicy we wrześniowy poranek stała się cicha i uległa. Od dłuższego czasu miał wrażenie, że byle komentarz wprowadzał ją w zakłopotanie. Zawiodła go tym jak łatwo się poddała.
Czasem wyczuwał też, że coś ją niepokoi, miał wrażenie, że boi się własnego ciała. Jakby co najmniej ją zastraszał.
W jej oczach dostrzegał smutek, była poważna i zdystansowana. Jakby ukrywała w sobie warstwy życiowych doświadczeń.
Gdzie podziała się tamta kobieta? Przebojowa, walcząca o swoje, niebojąca się konfrontacji z rzeczywistością?
Pokręcił nieznacznie głową, odganiając te myśli. Dopiero potem pozwolił sobie na nią spojrzeć. W tym czasie Elizabeth bez krzty gracji upadła na fotel naprzeciwko niego. Zupełnie nie pytając go o zgodę.
To czego nauczył go jeszcze ojciec była prawda powszechnie znana – im dłużej dręczy się swoją ofiarę, tym większy triumf wyczuwa się, gdy się ją złamie.
Najwidoczniej Elizabeth nie była znowuż tak wyjątkowa. Gdy w końcu na nią spojrzał radość z wygranej nie była aż tak upajająca jak początkowo zakładał.
- Co masz na myśli? – W końcu poświęcił jej odrobinę uwagi. Niemal z nabożnym namaszczeniem zamknął swoje pióro i odłożył na ten sam stos dokumentów, gdy tylko ostatni z nich zdołał podpisać.
Przechylił nieznacznie głowę, taksując ją oceniającym spojrzeniem. Coś w pannie Foster się zmieniło. Nie tylko zewnętrzna aparycja – Elizabeth bowiem ubrana była w najzwyklejsze dżinsy, obcisły golf i sweterek, a całości tego nieformalnego stroju dopełniał dobierany warkocz.
I choć Arona to zadziwiło, znacznie bardziej intrygowało go jej zachowanie. Elizabeth patrzyła na niego wyzywająco, z zawziętym wyrazem twarzy jakby tylko czekała na jego znak, by rozpocząć jakąś równie zawziętą batalię.
Zanim Aron zdołał skomentować zaistniałą sytuację kobieta pod jego nos podsunęła jakiś świstek.
- Co to jest? – spytał, nawet nań nie spoglądając.
Jej oczy... nie były tak żywe od dawna.
- Wypowiedzenie – Sarknęła.
- Nie zwolnię cię – Aron odpowiedział z rozbawieniem.
Jej pomysł wydawał się absurdalny. Tyle zabiegała o tę pracę, znosiła jego humory, żeby najzwyczajniej w świecie się poddać?
Elizabeth Diana Foster była naprawdę słaba.
- Słuchaj ty, nie obchodzi mnie to. – Elizabeth odpowiedziała z uśmiechem, nachylając się w jego stronę. – Ja cię nie proszę, wręczam ci tylko wypowiedzenie i uprzejmie uprzedzam, że nie wrócę już do tej pracy, rozumiesz?
Waga tej decyzji, a przede wszystkim jej słuszność dotarły do niej dopiero teraz – kiedy w końcu nabrała odwagi, żeby wygarnąć temu zepsutemu człowiekowi co o tym myśli.
Prawdę mówiąc odwaga ta była zaledwie okruszkiem, ale perspektywa, że spędza w tej przeklętej firmie ostatnie minuty, w tym konkretnym przeklętym biurze napawały Elizabeth niezliczonymi pokładami endorfin. Czuła się tak jakby właśnie przeżywała ekstazę szczęśliwości.
Upajała się jego gniewnym obliczem, tym, że to ona wyprowadziła go w końcu z równowagi. Aż zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście jest dobrym człowiekiem, dobrym chrześcijaninem, który nie pragnie zemsty na drugim człowieku, a stara się go zrozumieć, pomimo olbrzymiej niechęci.
Tymczasem Aron patrzył na nią z coraz większym niezrozumieniem. Uczucia obezwładniały go, zmieniając się tak szybko niczym kolorowe światełka w kalejdoskopie.
Raz czuł niezrozumienie, za chwilę zaintrygowanie, by w następnej poczuć to dziwne podekscytowanie na myśl, że tamta silna kobieta, o której fantazjował przez pierwsze kilka dni zanim do niej dotarł, ponownie przed nim siedzi, będąc na wyciągnięcie jego dłoni.
- Nie rozumiem skąd ta decyzja – zaryzykował więc, bacznie obserwując jej mimikę twarzy.
Panna Foster spojrzała na niego z furią, a przynajmniej tak mu się wydawało. Niczego nie był już pewien, ponieważ w następnej chwili roześmiała się szyderczo.
- Nie rozumiesz, potworze? A to... - Z torebki właśnie wyciągnęła kopertę. – To rozumiesz?
Dopiero teraz wszystkie elementy układanki zaczęły wskakiwać na odpowiednie miejsce.
Aron musiał przymknąć powieki, a żeby całkowicie zapanować nad podenerwowaniem – uścisnąć skrzydełka nosa. Polecając Michaelowi to zadanie nie sądził, że przyjaciel upora się z nim tak szybko.
To prawda, chciał to mieć już za sobą, ale najwidoczniej plan, który obmyślał z taką skrupulatnością miał drobne luki.
Te drobne luki właśnie zaważały na jego życiu.
Przede wszystkim nie przewidział, że Elizabeth jest porywcza. Obmyślił już co zrobi, gdy nie będzie się do niego odzywać wcale, gdy będzie rozpowiadać o firmie plotki na jego temat, gdy obsmaruje go w prasie, gdy wreszcie skończy, skarżąc na niego Williamowi.
Ale to...
Najwidoczniej nie zgłębił tajników kobiecej psychiki w stopniu, który byłby chociaż zadowalający.
Chciał, żeby się od niego odczepiła, żeby przestała w nim dostrzegać kolejną samotną, zagubioną duszę do nawrócenia na tej chrześcijańskiej ścieżce dobroci i życzliwości.
Ale zupełnie nie podziewał się, nie przewidział, że Elizabeth Diana Foster, kobieta na gwałt potrzebująca pieniędzy postanowi się... zwolnić.
- Poczekaj bo chyba się nie zrozumieliśmy. Przecież to nic osobistego... - zaczął więc, próbując to odkręcić.
Z ledwością zapanował nad nerwowym odruchem poprawienia się na fotelu. Dlaczego myśl, że miał już jej więcej nie zobaczyć napawała go nie tyle rozdrażnieniem, co... strachem?
Wiedział, że postępuje słusznie, że wszystkie te decyzje, które podjął już wcześniej względem niej były sensowne. Jak inaczej miał wytłumaczyć to, że pomimo tej krótkiej znajomości zdołał się do niej w jakiś sposób przywiązać?
Toksyczne osoby mają to do siebie, że poszukują zrozumienia, a gdy w końcu je odnajdą, zamieniają ten przejaw dobroci w równie toksyczny i zgniły jak jego wnętrze skrawek jakichkolwiek uczuć.
Aż w końcu ta altruistyczna duszyczka stanie się skorupą. Wytłaczanką na obierki emocji, które pozostaną w jej wnętrzu po tej relacji.
- Pozwól, że zadam ci kilka pytań. Czy to prawda, że jesteś właścicielem tej kamienicy i chcesz dziko ją zreprywatyzować? – atakowała go.
Przez dłuższą chwilę analizował to pytanie. Czy rzeczywiście tego chciał? Zdawać by się mogło, że rzeczywiście – nad słusznością tej decyzji myślał codziennie.
Ale teraz, zapadając się w niebieskich oczach kobiety, tonąc w nich, gubił się w tym, czego rzeczywiście chciał.
Z jednej strony odsunąć ją od siebie, z drugiej zatrzymać ją przy sobie, obawiając się, że jej nieobecność wreszcie go udusi. I tak balansował już na granicy zatonięcia.
- Prawdą jest to, że chcę ją zreprywatyzować, ale czy dziko? Tu już mam obiekcje – odpowiedział w końcu, wzdychając.
Nie był przygotowany na taką sytuację, w ogóle na tę rozmowę. To wszystko wyprowadzało go z równowagi.
- Nie rozumiem jak możesz się z tego śmiać? – Elizabeth wysyczała ze złością.
Nie mogła na niego patrzeć. Na uśmiech kryjący się w kącikach jego ust. Na to w jaki sposób pocierał dłonią brodę, jakby starał się zakryć ten krzywy, szydzący grymas.
- Czyżbyśmy znowu przeszli na ty, panno Foster? – uśmiechnął się sardonicznie.
Choć podczas prowadzonej rozmowy już dawno przestały obowiązywać wszelkie grzecznościowe konwenanse, Aron i tak musiał powiedzieć coś, co podarowałoby mu choć chwilę czasu na obmyślenie dalszej strategii.
- Dlaczego ty to wszystko robisz? Jaki masz w tym cel? – Zdawać by się mogło, że pytania opuszczające usta panny Foster dopiero teraz przybierały na sile.
Nic dziwnego, tak wytrącona z równowagi nie czuła się dawno.
- Inwestowanie w mieszkania, zwłaszcza te prestiżowe to sensowny i opłacalny biznes. – Aron wzruszył ramionami.
- Nie wierzę, że jest pan takim złym człowiekiem, przecież... - zaczęła cicho,
Nie spodobało mu się to. Elizabeth właśnie dowodziła, że nie wiedzieć kiedy umożliwił jej inwazję jego duszy. To, że dostrzegła w nim jakąkolwiek wartość, cień dobra, życzliwości, których z taką zawziętością poszukiwał w dzieciństwie, chcąc upodobnić się do matki, sprawiały, że czuł jak podrażnia wszystkie rany.
Drzazgi przeszłości wbijały się jeszcze głębiej.
- To uwierz – przerwał jej złowrogo – Liczy się dla mnie kasa. Chcę zarobić pieniądze i wiem, że tutaj je zarobię.
Zacisnął szczękę, gdy zauważył jak emocje przelewają się przez jej twarz. Od zdezorientowania i oszołomienia, poprzez niedowierzania, skończywszy na wzburzeniu.
Pieniądze były drugim kluczowym argumentem. Lubił czuć, że je posiada. Ci którzy posiadali pieniądze mogli zapanować nad swoim losem, okiełznać swoją passę.
Czasem zastanawiał się, czy nie jest od nich uzależniony. Miał wrażenie, że pieniądze zapewniają mu bezpieczeństwo. Nie musiał się już martwić, że ktoś umrze na jego oczach z powodu nieopłacenia lekarza, braku jedzenia lub po prostu – z powodu braku środków na opłacenie jakiegoś płatnego zabójcy, który pozbyłby się tych, którzy mu przeszkadzali.
- Pieniądze dają duże możliwości – mruknął raczej sam do siebie.
Jednak kluczowym elementem był fakt pochodzenia tej przeklętej kamienicy. Jeszcze do niedawna nawet nie wiedział o jej istnieniu, miał gdzieś tych wszystkich ludzi, nie obchodził go ich żywot.
Gdy skontaktował się z nim notariusz, informując o spotkaniu odnośnie podziału majątku, poczuł się jak ogłuszony łomem. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł wtedy po jego plecach.
Od pewnego czasu miał przeczucie, że przeszłość jeszcze się do niego odezwie. Mimo tylu lat życia w zawieszeniu, czekając na to co nieuniknione, wcale nie oswoił się z tą myślą.
Jadąc na to spotkanie czuł nie tyle niepokój, co strach. Jednak strach ten był tak silny, miał wrażenie, że na najbliższej przecznicy zatrzyma się i zwymiotuje. Przypominał mu o rzeczywistości w slumsach – tak silne przerażenie czuł jeden jedyny raz – kiedy bezczynnie przyglądał się jak jego ojciec nieprzerwanie okłada jego matkę pięściami. Pod jej ciałem rozpływała się czerwona ciecz.
Po spotkaniu z notariuszem dowiedział się, że jego babka ze strony matki wciąż żyje. Tymczasem jej mąż zdechł spokojną śmiercią, śmiercią na jaką nie zasługiwał.
Co sobie myślał przepisując na niego kamienicę?
Co sobie myślał, żeby mieć śmiałość żyć i umierać w warunkach na jakie nie zasługiwał, podczas gdy nigdy się do nich nie odezwał?'
Podczas gdy odwrócił się od córki, gdy tylko spostrzegł jakim bydlakiem okazał się jego zięć?
Głęboko w zakamarkach umysłu widział jak matka ciągnie go za rękę w jakiś ciemny zaułek. Bał się. Ale kiedy w końcu tam dotarł po raz pierwszy poczuł tak silny, ciepły a przede wszystkim pełen bezpieczeństwa uścisk. Kobieta przedstawiła się jako jego babcia. Nie wiedział, czy sytuacja ta miała miejsce naprawdę, czy jedynie mu to się przyśniło. Jednak fakt faktem nigdy nie zapomniał tamtego zapachu.
Madelaide Jefferson wraz ze swoim mężem nigdy nie szukała kontaktu z wnukiem. Nie pamiętał swoich dziadków. Ani od strony matki, ani od strony ojca. Świadomość ta przytłaczała.
Musiał sprzedać tę kamienicę. Sam nie wiedział dlaczego tym razem tak mu na tym zależało. Być może chodziło o zemstę. Nienawidził, gdy znowu docierało do niego, że na dobrą sprawę w tamtym życiu kochała go tylko matka. Nie chciał zastanawiać się czemu dziadkowie nigdy się do niego nie odezwali, poza tamtym nikłym wspomnieniem kobiety w zaułku.
Często to robił – wykupywał firmy od właścicieli, którzy byli na skraju bankructwa. Robił to za niskie pieniędzy. Później wkładał odrobinę swojego kapitału, ze swoim nazwiskiem mógł sprzedał nieruchomości za sumy nawet pięciokrotnie większe. Ale kamienica na Long Street była wyjątkiem. Musiał zarezerwować dla niej coś nowego, co satysfakcjonowałoby go bardziej.
Wykupić i rozdzielić, sprzedając kawałek po kawałeczku.
Czuł chorą satysfakcję, kiedy zapoznał się z treścią tamtego listu. Choć pan Jefferson, jego pożal się Boże dziadek, nie żył już od kilkunastu miesięcy miał nadzieję, że będzie przewracał się w grobie, bezsilnie obserwując jak jego wnuk trwoni rodzinny majątek.
Prawda byłą następująca, już nigdy nie chciał mieć nic wspólnego z rodziną Jefferson.
- Ci wszyscy niewinni ludzie w najbliższej przyszłości stracą dach nad głową! Skończą w domu starców – dochodził do niego głos z oddali. – Nie obchodzi cię to?
Elizabeth wyrwała go z tego zamyślenia. Dopiero teraz zauważył, że z gniewu zaciskał pięści, więc powoli je rozluźnił. Zamazany widok nabrał ostrości.
- To już nie jest mój problem. Podobnie jak twoim problemem od tej pory nie jest praca tutaj. Oddaj mi przepustkę i możesz już iść. Do widzenia.
Musiał sprzedać tę kamienicę. Sprzedać jak najszybciej.
Przez całe swoje trzydziestokilkuletnie życie był przekonany, że jego biologiczna rodzina była biedna, że dziadkowie już dawno nie żyli. Nie potrafił wytłumaczyć inaczej tego, że nikt nigdy ich nie odwiedzał, nie pomagał.
Tamto zamazane wspomnienie starał się wyprzeć z pamięci. Liczył na to, że to tylko wyobraźnia płatała mu figle.
Pytał matkę o to nie raz. Przecież nie mogła skłamać w takiej sprawie, prawda?
- Co mam zrobić z tymi torbami? – Wskazał głową na pakunki, kiedy Elizabeth była już przy drzwiach.
- Któraś z pana kochanek na pewno się z nich ucieszy – odpowiedziała lodowato, nie patrząc na niego.
- Na żadną z nich raczej nie będą pasować – wyjaśnił wprost, wyobrażając sobie przykładowo Susanne, która swoim seksualnym, działającym na mężczyzn sposobem bycia, ubrałaby się w sposób elegancki i subtelny. Ta wizja tak do niej nie pasowała, że aż śmieszyła.
Patrzył jak panna Foster oddala się. Pozostawiając jego wypowiedź bez komentarza, wreszcie zniknęła za zakrętem prowadzącym do windy.
Wiedział, że dziś nie będzie w stanie wrócić do domu. Skoro więc planował zostać w pracy do późna należała mu się drobna przerwa.
- Susanne? – Wykręcił numer nieśpiesznie. - Przyjdź do mnie, mam pewien problem.
Nie musiał długo czekać. Uśmiechnęła się do niego zachęcająco i podeszła, kręcąc kształtną pupą. Doskonale wiedząc czym należy się zająć, odwróciła jego fotel tyłem do biurka, w stronę dużego panoramicznego okna, a następnie usiadła na nim okrakiem.
Oblizała przy tym usta i nachyliła się w jego stronę.
- Stęsknił się pan, panie prezesie? – zapytała niewinnie, przygryzając jego ucho.
Poruszyła biodrami, ocierając się o niego. Dłonią zdążyła poluzować supeł krawata na jego szyi.
- Nie drażnij się ze mną – warknął w odpowiedzi, ciągnąc za jej włosy. – Jesteś taka wyuzdana – wymruczał z uznaniem.
Nie przejmując się rozpięciem jej koszuli, szarpnął za jej poły. Uśmiechnął się gdy spostrzegł, że miała dziś na sobie bieliznę, którą dostała od niego w prezencie.
- Myślę, że to już nie będzie nam dzisiaj potrzebne...
- Co powiedzą o nas ludzie? – Susanne właśnie wykazywała ostatnie oznaki rozsądku.
Przewrócił oczami na to głupie pytanie jak również na jej infantylność. Zawsze to samo.
- I tak wszyscy wiedzą, że jesteś ladacznicą.
Czy naprawdę była tak głupia, że nawet tą obrazą się nie przejęła?
***
Ellie jechała do Sophie prosto z firmy. Wychodząc z windy liczyła na to, że uda jej się złapać recepcjonistkę. Na jej miejscu spostrzegła jednak jakąś młodą dziewczynę, która była całkiem miła. Wyjaśniła, że Sophie wyszła szybciej, pytając, czy mogłaby ją zastąpić.
Autobus zatrzymał się na przystanku, którego nazwę Elizabeth poznała dopiero z smsa blondynki. Rozejrzała się wokół w zdumieniu.
W tej chwili poważnie zaczęła podważać swoją decyzję odnośnie porzucenia pracy, którą ostatecznie przypieczętowała nie dalej niż dwie godziny temu.
Osiedle na którym mieszkała Sophie było drogie i imponujące. Domki jednorodzinne, a w zasadzie olbrzymie wille, w rzeczywistości były olbrzymimi posesjami z przystrzyżonymi trawnikiem, oranżerią na tyłach domu, basenem i wszelkimi udogodnieniami, którymi mogli poszczycić się bogacze.
W zasadzie Elizabeth czuła niepokój Jeszcze raz sprawdziła wiadomość w komórce, licząc na to, że się pomyliła. Coś jej nie pasowało.
Czyżby praca jako recepcjonistka jest aż tak opłacalna?, pomyślała z przekąsem.
Jednak wskazówki Sophie były właściwe - wysiadając z autobusu wystarczyło skręcić w prawo, potem w lewo, a następnie iść około dwustu metrów prosto. Po lewej stronie już z daleka miała zauważyć żywopłot z niebieską skrzynką na listy.
- No widzisz? Trafiłaś! A tak się bałaś! – Ledwo nadusiła dzwonek, a już została wciągnięta w wir przyjacielskich uścisków, którym akompaniował głośny serdeczny śmiech. – No już, rozbieraj się. Na pewno zmarzłaś. Na dworze pogoda jak spod psa, tak to się u was mówi? Ale spokojnie, przygotowałam już krewetki w maśle czosnkowym, i sałatkę , a w lodówce chłodzi się wino. – Sophie odwróciła się na pięcie najpewniej zrażona jej milczeniem. Najwidoczniej opacznie je zrozumiała, bo niemal natychmiast zrobiła zażenowaną minę i wykrzyknęła: - Matko, przepraszam! Może nie lubisz krewetek? Ar zawsze mi mówi, że za dużo gadam i narzucam innym swoje zdanie. Ale spokojnie, gdybyś chciała to gdzieś tutaj mam ulotkę do pizzerii. W każdej chwili możemy coś zamówić... – trajkotała, przeszukując szafkę w kuchni, gdy tylko do niej dotarły.
W Elizabeth obudziła się czujność. Z tego wszystkiego nawet nie rozejrzała się po wnętrzach jakie mijała, choć zawsze lubiła podziwiać to jak zaprojektowano pomieszczenia.
- Nie sądziłam, że praca recepcjonistki jest aż tak opłacalna... - zaryzykowała.
Sophie spojrzała na nią znad pliku ulotek, które wyciągała z szafki. Elizabeth miała wrażenie, że kobieta jest zdenerwowana.
- Ach, chodzi ci o mój dom? – domyśliła się. – Mam po prostu bogatych starych – roześmiała się i wzruszyła ramionami, aż wreszcie wszystkie papierki z powrotem wrzuciła do mebla, najwidoczniej znajdując to, czego akurat szukała.
Ellie była niespokojna. Coś jej nie pasowało.
Kim był Ar?
Nie wiedzieć czemu to jedno pytanie na dobre utkwiło w jej pamięci.
Nie zdążyła jednak o to zapytać, bo Sophie, lawirując pomiędzy piekarnikiem, lodówką a różnymi szafkami wyrzucała z siebie pytania:
- Wszystko w porządku? Jesteś jakaś smutna. Gdzie to jest... Ach tak, przepraszam, trochę się denerwuję. Mam pierwszy raz gości od dawna i...
- Wow, kobieto, zwolnij. – Śmiała się Ellie, gdy przytłoczenie spowodowane tym słowotokiem wreszcie minęło.
Obserwując kobietę w tym domowym wydaniu zdenerwowanie wreszcie z niej uleciało.
Co prawda Sophie jak zawsze wyglądała pięknie – włosy związane w wysoką kitkę były naturalnie pofalowane, miała na sobie materiałowe beżowe spodnie i białą koszulę. Całości dopełniała subtelna biżuteria.
Elizabeth omal się nie roześmiała, gdy wyobraziła sobie Sophie w wydaniu w jakim prezentowała się zazwyczaj ona – w zwykłych, starych dresach. Taka wizja kompletnie do niej nie pasowała.
Próbowała też oczyma wyobraźni zobaczyć siebie w swojej kuchni w ubraniach Sophie. Na próżno, nie było dnia, w którym nie ubrudziłaby siebie roztopioną czekoladą, ubitymi białkami albo dżemem, którego używała do kruchych ciastek.
- Krewetki są okej – odpowiedziała w końcu. – Ale wino brzmi jak wieczór idealny. – Puściła do niej oczko, rozluźniając się.
Postanowiła zdusić w sobie głos intuicji, poddać się zabawie, odprężyć się. Po tak intensywnym dniu i ogólnie – życiu, należało się jej to.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę. – Sophie spojrzała na nią bezradnie. – Nie jestem zbyt dobrą kucharką, moja mama tyle razy próbowała mnie nauczyć tych wszystkich przepisów, ale wszystko mi się miesza albo zwyczajnie zapominam o tym, żeby pilnować kuchenki. Kiedy coś gotuję lub piekę muszę nastawić milion alarmów i siedzieć cały czas w kuchni, żeby nic innego mnie nie rozproszyło.
To wyznanie chyba oficjalnie przełamało pierwsze lody. Śmiały się tak, że z trudem mogły przestać.
Po skończonym posiłku przeniosły się do salonu. Był spektakularny – duży i przestrony. Jedna ze ścian wykonana była ze szkła z białymi szprosami. Elizabeth była pewna, że gdyby nie zimowa pora i ciemność za oknem mogłaby podziwiać duży ogród zaprojektowany najpewniej przez architekta.
Na przeciwległej ścianie wisiały abstrakcyjne obrazy w odcieniach błękitu, turkusu, granatu i bieli. Na tle białych ścian ze złotymi akcentami wyglądało to nad wyraz imponująco.
Były już po skonsumowaniu pierwszej butelki wina. Elizabeth w końcu się odprężyła i co rusz się śmiała z żartów Sophie.
Początkowa obawa, że się przy niej nie odnajdzie nie sprawdziła się. Teraz wydawało jej się absurdalne, że wcześniej pomyślała, że dystyngowana Sophie będzie miała poczucie humoru, którego nie zrozumie.
- Oj, skończyło nam się wino! – Właśnie się podśpiewywała. – Ale spokojnie! Mam coś specjalnego na tę okazję. Rocznik 1909. Wiesz, że w tym roku Coco Channel założyła swój dom mody? – mamrotała, wodząc palcem po etykietach w barku.
Ellie tego nie wiedziała i to rozśmieszyło ją jeszcze bardziej.
Wkrótce potem spoważniała.
- Sophie... Chyba zrobiłam coś głupiego. Pewnie nie powinnam ci tego mówić, ale jestem po winie i teraz wszystko jest łatwiejsze – westchnęła. – Co byś zrobiła, gdybyś znalazła się w domu obcego mężczyzny, nic nie pamiętając?
Musiała to wiedzieć. Wino tylko dodało jej odwagi. Nie mogła przyzwyczaić się do obecności Sophie, przywiązać się do niej, nie wiedząc jak zareaguje, gdy przez przypadek dowie się o tamtej sytuacji.
Przede wszystkim bała się, że wkrótce ta wyrozumiała, pełna ciepła kobieta zacznie postrzegać ją jako kolejną sekretarkę, sypiającą ze swoim szefem.
- Za dużo analizujesz. Jesteś młodą kobietą, ale jeśli dalej będziesz tyle myśleć nad każdym za i przeciw nigdy nie pozwolisz sobie na szaleństwo. – Sophie właśnie usiadła na kanapie i otworzyła kolejne wino. - Dużo o tobie myślałam. Tu nie chodzi o to, że czekasz na właściwą osobę. Ty po prostu nie bierzesz życia za rogi. Co z tego, że znalazłaś się w domu tego faceta? Wiesz ile kobiet przeżywa to, co ty w każdy weekend, jeśli nie częściej? – Podała jej kieliszek. - Czy uważasz, że są one gorsze od tych spokojnych kobiet? Nie!– Roześmiała się. – Pomyśl, ilu facetów kończy w łóżku z przygodną kobieta? – Gestykulowała zawzięcie. - Dlaczego w oczach swoich kolegów, ba!, nawet kobiet, uchodzą za wór do naśladowania? Dlaczego myślimy, że taki mężczyzna jest godny zainteresowania, że jest panem wszystkiego? Powiedz mi Ellie, dlaczego kobiety nie mogą być takie same? Dlaczego musimy ukrywać to, że też pragniemy jakiegoś zbliżenia? – spytała melancholijnie. - To niedorzeczne. I niesprawiedliwe. Moja rada dla ciebie – chrzań to. Ciesz się, że nie jesteś znana, że nikt nie obserwuje twojego ruchu. Rób to co chcesz, i nie zamartwiaj się na zapas.
Ellie westchnęła, gdyby wszystko było tak łatwe jak mówiła Sophie. Problem polegał jednak na tym, że nie umiała od tak przestawić swojego myślenia, zachowania, które wypracowywała przez lata.
- No, a teraz przyznaj się, znam tego szczęśliwca? – dopytywała Sophie z ciekawskim uśmieszkiem.
Elizabeth natychmiast się zaczerwieniła. Jak mogła być na tyle głupia, by rozpoczynać ten temat przy winie i wiercącej dziurę w brzuchu kobiecie?
- Nie – mruknęła bez przekonania. Napotykając przenikliwe spojrzenie blondynki zająknęła się. – Tak jakby? – wyszeptała, ukrywając twarz w dłoniach.
Chciało się jej płakać. Najwidoczniej wino z 1909 roku przynosiło naprawdę spektakularne efekty.
Poczuła jak Sophie ją obejmuje i rozpłakała się na dobre.
Tymczasem trybiki w głowie Sophie zaczęły coraz szybciej się obracać.
Aron w czwartek wyjechał z dużym wyprzedzeniem, pokłócili się o Ellie, w dodatku w piątek przepraszała ją, że nie zjawi się z pracy.
Skąd mogła mieć informację, że akurat wtedy pracują?
- Powiedz mi, czy tym facetem jest Aron? – wyszeptała, obawiając się najgorszego.
Musiała wiedzieć. Była pewna, że jeśli jej najgorsze podejrzenia okażą się prawdą, nie daruje mu tego. Kochała go, ale nawet jako siostrze żyło jej się trudno, znosząc jego humory.
Elizabeth wydawała jej się taka krucha, dobra. Tymczasem z własnego doświadczenia wiedziała, że przebywanie z toksyczną osobą budzi w nas samych często takie same toksyczne reakcje.
No i proszę, ich pierwszy kontakt, a Ellie już się sparzyła, potwierdzając tę teorię.
El nie musiała już odpowiadać, głośny płacz tylko utwierdził Sophie w tych nieprzyjemnych przeczuciach. Czuła wyrzuty sumienia na samą myśl, że to właśnie jej brat był całym spektrum zamieszania.
Gdyby mogło być gorzej dzwonek do drzwi rozległ się po domu głuchym dźwiękiem.
Ellie się ocknęła.
- Spodziewasz się kogoś? – wycharczała, wycierając rękawem swetra zaczerwienione oczy.
- Nie? – Sophie bardziej zapytała, niż potwierdziła.
Jedynymi osobami, które ją odwiedzały był listonosz, rodzice i Aron.
Carmen z Williamem byli w operze, listonosz zakończył już godziny pracy, więc...
- Zaczekaj tu, dobrze? – poprosiła gorączkowo. – To pewnie sąsiadka, czasem sobie ubzdura, że mój kot drapie o jej drzwi. Od dłuższego czasu próbuję jej wytłumaczyć, że nie mam żadnego kota.
Jednak zbliżająca się katastrofa była tylko kwestią czasu, bowiem w korytarzu rozległ się męski głos.
Upojona alkoholem Elizabeth nie potrafiła skojarzyć czemu wydaje jej się tak boleśnie znajomy.
- Nie mówiłaś, że masz chłopaka, Sophie – skarciła ją.
- Bo nie mam. – Sophie zarzekła się pospiesznie. Kolory odpłynęły z jej twarzy. – To skomplikowane – jęknęła, zmierzając do korytarza. – Wiesz co? Poczekaj tu. Pójdę tylko sprawdzić o co chodzi, wytłumaczę mu... Nie chcemy, żeby ktoś nam przeszkadzał, prawda?
- Czekaj, chcę go poznać. – Ellie już wstawała z kanapy.
To absurdalne w jakim stopniu alkohol rozwijał w niej zdolności rozwijania kontaktów międzyludzkich.
- To naprawdę nikt ważny! – Sophie roześmiała się histerycznie, blokując jej wyjście.
- Ty coś kręcisz. – W końcu zrozumiała.
Jednak zanim zdołała przecisnąć się pod jej ręką, tuż za plecami Sophie wyrosła postawna sylwetka Arona Bentleya.
- Ellie? – zapytał zdziwiony, lustrując ją spojrzeniem.
Elizabeth miała wrażenie, że alkohol, który na umór wlewała w siebie tego wieczoru właśnie z niej wyparował. Nie mogła w to uwierzyć.
Była pewna, że to jakiś ponury żart, jednak jedno spojrzenie rzucone w stronę Sophie skutecznie wyparło jej ten pomysł z głowy.
Czuła się oszukana. Nie tyle przez Arona, bo po nim już dawno spodziewała się najgorszego.
Jednak mina Sophie, przerażona i pełna poczucia winy, napawała ją rozdrażnieniem.
- Cóż za ironia – rzekła z kpiną. – Z nią też sypiasz?
- Ellie, to nie tak – zaczęła Sophie z paniką.
Elizabeth miała wrażenie, że w jej oczach widać przerażenie i strach. Nie chciała jednak dopuszczać do siebie tej myśli.
Była okrutnie zraniona.
Próbowała racjonalnie wytłumaczyć sobie tę sytuację i w rezultacie doszła do wniosku, że Sophie była miną w tej grze. Najpierw miała zdobyć jej czujność, kiedy okazało się, że Aronowi się to nie udało, by potem zdeptać to wszystko podeszwą buta i wykorzystać przeciwko niej.
- W sumie co to mnie obchodzi – mruknęła zrezygnowana. Chciało jej się śmiać z tej ironii losu. Szanowany prawnik, koń by się uśmiał. Pierwszy lepszy prawnik potrafił wyczuć, gdy ktoś kłamie. – Odsuń się, chcę stąd wyjść – zarządzała, mówiąc w przestrzeń. Sama nie wiedziała kto był adresatem tego komunikatu.
- Els, proszę cię... – Po twarzy Sophie zaczęły spływać łzy. – To nie tak! My nie... No wiesz... - plątała się. – Aron, powiedz jej coś! – zwróciła się do mężczyzny.
Jednak Aron nie potrafił się skupić. Patrzył na Ellie, zastanawiając się, czy naprawdę była zazdrosna o jego siostrę, czy to zdradziecka podświadomość podpowiadała mu te zbyt zuchwałe wnioski.
- No? Potężny panie Aronie? Przywódco wszystkich kamienic w mieście? Panie eksmisji? Władco nieszczęśliwych egzystencji? Co masz mi do powiedzenia? – dopytywała Ellie ironicznie.
- Sophie i ja jesteśmy rodzeństwem – przyznał w końcu.
Patrzyła na nich w niezrozumieniu. Aż w końcu zaczęła się śmiać, głośno i nieszczęśliwie. Zdawać by się mogło, że prawda będzie o niebo lepsza od tego, co wymyśliła na początku, ale było zgoła inaczej.
Poczuła się zdradzona przez nich oboje. Zdradzona i głupia, że uwierzyła w te wszystkie bajeczki o potrzebie przyjaźni ze strony kobiety z wyższych sfer, której niczego nie brakowało.
- To są jakieś jaja? Chociaż... to wszystko tłumaczy. Oboje jesteście siebie warci, oboje tak samo zakłamani. Ten postanawia zabawić się moim życiem, zamieniając je w jakieś przeklęte Monopoly i wydaje mu się, że może pogrywać ze mną jak tym pionkiem... A ty? – Spojrzała na Sophie. - Chcesz się ze mną zaprzyjaźnić, ale nie mówisz mi prawdy? – wyszeptała.
- Ellie, zrozum, chciałam! Ale to takie trudne. Ja...
- Przepraszam cię Sophie. Muszę to wszystko przemyśleć. A teraz w końcu mnie przepuść. – Zwróciła się do Arona.
Dopiero kiedy wyszła z domu długo wstrzymywane łzy pociekły przez jej policzki. Zastanawiała się, czy były oznaką zawodu, czy skutkiem ubocznym spożytych procentów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro