Rozdział 15.
Przepraszam, że tak późno - studia nadal wypalają, również mój mózg :) Okazało się bowiem, że nie zapisałam początku rozdziału, który pisałam w przypływie natchnienia. Stąd pisanie tego od nowa sprawiło mi nie lada trudność i wydaje mi się, że nie jest to tak dobre jak w mojej wyobraźni. Dajcie znać, czy zgadzacie się z tym stwierdzeniem. I czy rzeczywiście drobnym zadośćuczynieniem jest fakt, że rozdział liczy ponad 5000 tysięcy słów. Czy to zbędne lanie wody? Miłego czytania.
***
Panna Foster czuła się przytłoczona. Dotychczas wydawało się jej, że jest osobą pozytywną, a w każdej przeciwności losu potrafi wypatrzyć promyk nadziei. Odkąd zamieszkała w olbrzymiej metropolii w Stanach Zjednoczonych nic nie było takie jakie być powinno – choinka nie pachniała lasem tak jak miała to w zwyczaju robić w Port Isaac, skarpety na prezenty, które rozwieszała ze sporym wyprzedzeniem Bożego Narodzenia, tym razem pełniły jedynie formę ozdoby. Raz, że panna Foster już dawno przestała wierzyć w Świętego Mikołaja, dwa, że nie miała zaszczytnego miejsca na ów skarpetę, bo w małym, przytulnym mieszkaniu brakowało kominka.
Święto Dziękczynienia od zawsze było jej obojętne – w Anglii go nie obchodzono. Jednakże w okolicach końca listopada rozpoczynali świąteczne przygotowania. Czas ten był nierozerwalnie związany z podekscytowaniem, kiedy to jako małe dziecko, ze zniecierpliwieniem wyczekiwała bożonarodzeniowych przysmaków, czasem – gdy ojciec szczęśliwym trafem dostał premię – doskonałej sposobności do drobnych upominków.
Jednak od czterech lat ów dzień kojarzył się jedynie ze smutkiem, bo właśnie wtedy, w ostatni czwartek listopada, który swoją drogą był niezwykle deszczowym miesiącem w historii, musiała opuścić swoją ukochaną ojczyznę.
Dzień był dla niej przygnębiający. Śnieg, który spadł wcześnie rano, cieszył ją jedynie przez chwilę – wyglądając przez okno, szybko zauważyła, że biały puch zamienia się w szarą breję.
Odbiornik telewizyjny, który liczył dokładnie pięć stacji, był ustawiony na kanał informacyjny. Elizabeth liczyła na poranne wiadomości, w których – ze względu na różnicę czasu – powinny być emitowane informacje z Anglii. Nic z tego – media od rana trąbiły o kolejnej katastrofie – samolot lecący w stronę Japonii zniknął z radarów, kilka godzin później okazało się, że to składowy element zamachu. W innym zakątku świata ludzie cierpieli na głód, a równik płonął w pożodze pożaru.
Reasumując, ostatni czwartek listopada od dawna stał się synonimem samotności. Nic tego dnia nie było takie jakie być powinno. Nawet śnieg, który z determinacją padał coraz mocniej, sprawiając, że temperatura na dworze z każdą chwilą spadała, w kontakcie z powierzchnią zamieniał się w błoto, które potęgowało uczucie rozdrażnienia.
Nie najlepszy humor był również skutkiem czegoś innego – poprzedniego wieczoru sen z powiek spędzały nadmierne rozmyślania na temat czwartku, a gdy w końcu zasnęła, co rusz się budziła, nękana przez senne mary, by finalnie powitać dzień tuż przed wschodem słońca. Nie mając nic innego do roboty, przez kilka godzin leżała w łóżku, po prostu, obserwując jak noc powoli ustępuje dniu oraz jak gwiazdy powoli zostają przesłonięte przez blask słońca.
Dzień się zaczął i powoli kończył. Biały śnieg zamieniał się w szarość, by pod koniec dnia dodatkowo zamienić się w lód. W telewizji rozbrzmiewały dźwięki pierwszych kolęd.
A panna Foster celebrowała ten dzień kawałkiem pizzy. Nie było to być może wystawne danie, ale mieszkając samotnie musiała pamiętać o jednej rzeczy – charakterystyczny dla ów święta indyk był zbyt duży, aby mogła zjeść go sama. Z kolei potrawka i tak nie zastąpiłaby obiadu z rodziną, oddalonego o setki, jeśli nie tysiące kilometrów.
Zresztą, ostatni czwartek listopada był nielicznym dniem, kiedy panna Foster pozwalała sobie zamówić jakiekolwiek jedzenie, wydając na to odrobinę więcej pieniędzy. Tylko tego dnia nie miała wyrzutów sumienia, zarzucając sobie zbytnią rozrzutność. Swoje pobudki tłumaczyła chęcią celebrowania Święta Dziękczynienia na swój sposób.
Kiedy na zewnątrz zrobiło się już całkowicie ciemno, panna Foster zagłębiona była w fabułę emitowanej właśnie komedii romantycznej. Była w takim nastroju, że wszystko doprowadzało ją do płaczu, łącznie z wyimaginowanym filmowym rozstaniem.
Właśnie wtedy telefon zawinięty w koc rozdzwonił się. Violet Foster wydzwaniała do córki już od dłuższego czasu. Uporczywe wibracje komórki trwały na tyle długo, by stać się irytującymi. Po którymś z kolei odrzuconym połączeniu, następowała półgodzinna przerwa, by ów sekwencja punktualnie się powtórzyła.
Ale Elizabeth wolała nie odbierać. Stosy piętrzących się wokół niej chusteczek dawały upust emocjom i prawdę mówiąc, była już w tym momencie, kiedy człowiek dochodzi do wniosku, że zwyczajnie brak mu łez na opłakiwanie smutku.
Jednakże rozmowa z matką, za którą tak tęskniła, cień wyrzutów z powodu jej nieobecności, przysłonięty jednak niewyobrażalną wdzięcznością za jej wkład finansowy były niczym w porównaniu ze świadomością, że w tle usłyszy wesoły rozgardiasz rodzinnego domu. Dylan z Alice byli już dorośli, ich dojrzałość objawiała się w świadomości, że lepiej nie emanować szczęściem wynikającym z nadchodzącego okresu świątecznego. Doskonale wiedzieli, że ich radość będzie przyczyną podłego nastroju ich siostry. Ale Adam wciąż był mały – nie potrafił ukrywać podekscytowania, radości z drobnych upominków i opowieści o wystawności świątecznych dań.
Był jeszcze ojciec – w jego głosie najbardziej wyczuwalna była tęsknota.
Idąc szlakiem swego postanowienia przez dłuższy czas ignorowała głuchy dźwięk. Do czasu – zdała sobie bowiem sprawę, że Violet Foster w końcu daje za wygraną, rozłączając się darowała chwilę wytchnienia swojemu rozmówcy, by następnie z nową energią powrócić do tego mozolnego zadania.
Tymczasem telefon dzwonił i dzwonił. Ktoś, kto chciał się do niej dobić, najwyraźniej był osobą zawziętą, zdecydowaną na kilka minut poświęconej uwagi.
Elizabeth skopała z siebie materiał koca z ociąganiem, by na samym dnie, wśród zużytych chusteczek, znaleźć sprawcę całego zamieszania.
- Słucham. – Odebrała w końcu. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że chrypa w jej głosie jest tak wyczuwalna.
Kilkusekundowe milczenie spowodowało moment zwątpienia. Doszła do wniosku, że pewnie znowu jacyś małolaci bawią się w głuchy telefon. Nieznany numer utwierdził ją w tym przekonaniu.
- Panno Foster. Proszę jak najszybciej przyjechać na Angels Street. Ważny klient chce omówić z nami warunki współpracy. Z powodu Święta Dziękczynienia jest w mieśćcie tylko dzisiaj. W nocy ma samolot. Musimy omówić szczegóły umowy. Zabieram panią ze sobą. Adres wyślę smsem. – Głosu Arona Bentley'a nie dało się pomylić z żadnym innym. Tylko on wyróżniał się tak nieugiętym tonem.
Nie dając jej chwili na odpowiedź, rozłączył się, pozostawiając pannę Foster w szoku.
Terapia wstrząsowa, pomyślała z przekąsem.
Nic nie wzbudzało jej wątpliwości, chociażby ich dotychczasowe relacje. Wytłumaczenie Arona było przecież całkiem prawdopodobne. W pracy u Andrew przekonała się, że istnieją dwa rodzaje klientów, pierwszy – ludzie, którzy na spotkania musieli się umawiać z wyprzedzeniem, cierpliwie czekając na swoją kolejkę, drugi – to ci, którzy wizytę potrafili załatwić za odpowiednią sumę pieniędzy, wybierając terminy nawet późnym wieczorem.
Smutne, ale prawdziwe.
Elizabeth nie miała zbyt wiele czasu na przebranie się, więc postanowiła przywdziać to w czym czuła się najwygodniej – w najzwyklejsze dżinsy i ciepły, choć zdecydowanie za duży sweter. Golf przyjemnie otulał jej szyję, co było namiastką przytulności jaką w mieszkaniu zapewniał koc oraz zielona herbata.
Schodząc do podziemi, Aron tym samym przybliżał się do dudniącej muzyki, rozsadzającej bębenki uszu i, zdawać by się mogło – niosącej echo także we wnętrzu ludzkiego ciała.
Prawdę mówiąc Bentley Junior nie przepadał za klubami. Traktował je jako synonim spędu ludzi, którzy korzystając z chwili wolnego, szukali wrażeń, topiąc smutki w alkoholu.
Preferował miejsca spokojne, ciche. Jeśli miał jakiś wybór – a miał go zawsze – pozostawał w domu lub w firmie. W swoim gabinecie na spokojnie mógł rozkoszować się smakiem drogiego alkoholu.
Zdarzały się chwile takie jak ta – kiedy wyjście naprzeciw światu było nieuniknione. Wybierał wtedy sprawdzone miejsca i – jeśli tylko miał na to ochotę – doskonale selekcjonował, wybierając jedynie spośród tych, których miał ochotę widzieć.
Zazwyczaj wybierał miejsca w prywatnej loży, która zapewniała mu spokój, w licznych chwilach również należytą intymność. Tym razem był zmuszony usiąść przy barze – stamtąd rozciągał się doskonały widok na wejście.
Uważał, że tym samym wykazuje względem Elizabeth łaskę, na którą z pewnością nie zasługiwała.
Jednakże miejsce przy barze miało także inne profity. Był wtedy na ostrzale, dając tym samym sposobność do zauważenia siebie. Zdawał sobie sprawę jak działał na kobiety. Wiedział, że gdy płeć piękna go zauważa, nie potrafi przejść koło niego obojętnie.
Lubił zdobywać, najlepiej czuł się wtedy, gdy przy uwodzeniu musiał postarać się odrobinę bardziej. Dozując wszystkie swoje sztuczki, z czasem potrafił oczarować nawet najchłodniejszą kobietę, by finalnie podarować jej przyjemność o jakiej nie marzyła.
Jednak od czasu do czasu dawał kobietom szansę. Podobało mu się w jaki sposób szukają z nim kontaktu – na początku z wahaniem, finalnie szły na całość, gdy tylko wykazał zainteresowanie nimi.
Odbierając swoje whisky, tym razem bez lodu, łapczywie zanurzył w bursztynowym płynie swoje wargi. Alkohol palił go w przełyk, tak, że z przyjemności omal nie przymknął powiek. Na chwilę stracił zainteresowanie nowoprzybyłymi osobami, by delektować się smakiem tego, co lubił najbardziej.
Właśnie wtedy Aron poczuł dotyk na plecach. Przez jego twarz przemknął uśmiech niczym przebłysk słońca w pochmurny dzień. Nie odwrócił się – doskonale wiedział, że łów się właśnie rozpoczął. Żeby jeszcze bardziej rozkręcić potencjalną kochankę, musiał pokazać, że nie ma ochoty na wspólne zażyłości.
W gruncie rzeczy, nie różniło się to niczym od poderwania kobiety przez mężczyznę.
- Dziękuję, że mogłam skorzystać z twojego męskiego ramienia. – Usłyszał za sobą.
Uśmiechnął się cyniczne, odwracając przez ramię. Kobieta była filigranowa, krótkie, blond włosy sięgały drobnych ramion. Jeśli wydawała się być delikatna i niewinna, na myśl nasuwało się również inne spostrzeżenie – że synonimy te były przeciwieństwem charakteru kobiety.
Wymowny uśmiech malował się na jej twarzy, dając upust jej pragnieniom. Wystarczyła krótka wymiana spojrzeń, by Bentley nabrał pewności co do intencji kobiety. I wiedział, że dziś nie będzie musiał się wysilać.
- Drobiazg – odpowiedział na jej zaczepkę, podnosząc przy tym jeden kącik ust. – Jak masz na imię?
- Adelaide – odpowiedziała, przechylając głowę. Zaczesała przy tym włosy za ucho, jakby chcąc udowodnić swoją nieśmiałość. Oboje wiedzieli, że to tylko gra.
Adelaide przybliżyła się do niego nieznacznie, ale odległość ta wystarczyła, by ich ciała się zetknęły. Blondynka usadowiła się na stołku obok, powłóczystym spojrzeniem jakby przepraszała za swoje zachowanie.
- Zagrajmy w otwarte karty – mruknęła. – Właśnie rzucił mnie facet, a ja chcę się dziś świetnie bawić. Masz czas?
Wyćwiczonym gestem podniosła do góry rękę, kiwnięciem przyzywając barmana. Było w tej kobiecie coś takiego, co kompletnie nie pasowało do atmosfery panującej w klubie.
Aron mimowolnie porównał ją do Elizabeth, dochodząc do wniosku, że panna Foster nigdy nie wejdzie na ten poziom, gdzie z taką wprawą i odwagą kroczy przez świat.
Tymczasem Adelaide wiedziała czego chce, żonglując swoimi życzeniami bez zająknięcia.
Przez moment zastygł nawet w bezruchu, tracąc na sekundy rezon. Jedno zdanie nowopoznanej kobiety wystarczyło, by dopatrzył się w niej kobiecej wersji samego siebie. Być może nie w całej swej okazałości, ale, z pewnością, drzemała w niej namiastka bezwzględności.
- Cóż, w takim razie nie zamawiaj drinka, bo nie będziesz już miała czasu na jego wypicie – wycharczał w odwecie. Niepostrzeżenie jego dłoń zawędrowała na jej odkryte udo. Tuż przy skraju kusego materiału spódnicy czekała, zarazem na zgodę i z obietnicą dalszego działania.
Spojrzał przy tym na zegarek, kalkulując w myśli, czy zdążą z przyjemnością przed przybyciem panny Foster. Z drugiej strony, czemu miałby rezygnować z własnej chwili relaksu dla niańczenia nudnej sekretarki?
- I to rozumiem. – Adelaide zeskoczyła ze stołka barowego. Umiejętnie lub nie, napierając przy tym na jego usta. Chwyciła go za dłoń, ciągnąc w kierunku, który oboje dobrze znali.
Jej uśmiech był obietnicą czegoś wielkiego.
Zamykający się huk toalety był jak dźwięk klapsa filmowego, który po wyczekującej ciszy rozpoczynał prawdziwą akcję. Ich ciała odbijały się od siebie, ręce plątały we włosach, błądziły po ciele. Ciszę przerywały jedynie dźwięk przyspieszonych oddechów oraz tęskne, choć przytłumione jęki.
- Skorzystałaś z mojego męskiego ramienia, teraz możesz skorzystać z czegoś innego – mruknął prześmiewczo do jej ucha, przygryzając nie tak delikatnie jego płatek. Rzucił okiem na zegarek, przekonując się, że czas nie pozwoliłby im na dłuższą partyjkę zabawy. – Uklęknij – rozkazał.
Kolejną rzeczą, która podobała mu się w Adelaide było to, że nie musiał mówić nic więcej. Ona sama nie miała nawet obiekcji do zadania, które jej powierzył. Wybrzuszenie w jego spodniach czekało na kontakt z jej pulchnymi czerwonymi ustami.
Nie miał nic przeciwko seksowi, który zaangażowałby w stosunek dwoje kochanków. Niemniej jednak, w chwilach jak ta, musiał uważać, by dłonie kobiety nie błądziły po jego plecach.
Przyjemność, powoli okiełznująca jego ciało, stopowała myśl o pannie Foster. Adelaide była całkiem dobra w sprawianiu mu przyjemności, ale najwidoczniej nie tak dobra jak Sussanne z szóstego piętra, skoro jego myśli nadal dryfowały z dala od kibla, w którym właśnie się znajdowali.
Spełnienie nadeszło i się skończyło, a blondynka czerpała z tego pełnymi garściami, ochoczo wszystko połykając. Oblizała usta z dumą. Szminka, już dawno rozmazana, wyglądała niezwykle seksownie na spuchniętych od wysiłku wargach. Oczy Adelaide świeciły się podniecającym wyczekiwaniem.
Ale tej nocy to, co zaoferował, musiało jej wystarczyć.
- Pospiesz się, zaraz mam spotkanie – mruknął, zapinając pasek. Prawdę mówiąc, nie miał ochoty w zapewnianie jej, że była cudowna.
Czuł się zmęczony. Pomimo przyjemnego wyczerpania, które ogarnęło jego ciało, czuł się źle z tym, co właśnie zrobił. Nie znał przyczyny tego doznania, zważywszy na fakt, że w ten sposób zabawiał się stosunkowo często.
Rzucił jedynie okiem na blondynkę, by przekonać się, że nadal tam jest, z wymalowanym oburzeniem na twarzy.
- Czemu tu jeszcze stoisz? – wychrypiał. – Chciałaś zabawy. Ja też.
Nieustępliwe spojrzenie najwidoczniej wystarczyło, by kobieta skapitulowała. Chwytając ostatni raz za jego dłoń, coś do niej wcisnęła.
- Zadzwoń, gdy będziesz miał ochotę na coś więcej.
Parsknął pod nosem, nie wierząc w jej głupotę. Bilecik z numerem wylądował w koszu. Jeśli wcześniej był pod wrażeniem Adelaide, teraz doznanie to wyparowało.
Nade wszystko nienawidził kobiet, które nie szanowały samych siebie.
Wysiadającej z taksówki Elizabeth towarzyszyło przyspieszone bicie serca. Prawdę mówiąc, pierwsze wątpliwości naszły właśnie podczas jazdy – wymawiając kierunek jazdy, kierowca, w wieku jej ojca lub starszy, spojrzał na nią dość sceptycznie, pytając, czy jest pewna celu swej podróży. Potwierdziła.
Od tej pory taksówkarz się nie odzywał, a i ona nie była w nastroju do rozmowy. Była zmęczona.
Kolejne obawy nadeszły kilka chwil później – gdy zauważyła, że żółta taksówka opuszcza oświetlone, tłoczne ulice miasta, wjeżdżając tym samym w dzielnice przemysłowe.
Mimo wszystko, w tamtym momencie jej strach nie dorównywał temu, który czuła teraz.
Zapłaciła za kurs, facet w żółtej taksówce prędko odjechał, śpiesząc się na zgarnięcie kolejnego klienta.
Elizabeth została sam na sam, oświetlona blaskiem jednej jedynej latanii. Na dworze było zimno, co nade wszystko najbardziej odczuwały skostniałe palce. Mróz szczypał ją w policzki, wiatr rozwiewał końcówki włosów, wystające spod wełnianej czapki.
Była pełna najgorszych przeczuć. I o ile to możliwe, pewna, że nie czułaby się znowuż tak źle, stojąc pod latarnią, na wyludnionej ciemnej ulicy.
Nie.
Bentley Junior postanowił się nią zabawić.
Okazało się bowiem, że adres, który wskazał, w niepozornej nazwie ulicy skrywał coś zgoła jednoznacznego.
Klub „Pandemonium" wyrósł przed nią jak spod ziemi. Nazwa napawała ją przerażeniem, tak, że przycisnęła do piersi torebkę. Przymykając oczy, musiała policzyć do dziesięciu, by się uspokoić i zmobilizować do odwiedzenia tego miejsca.
Swoją drogą, gdyby nie otoczenie, rodem z innego świata, a także piekielna nazwa, pomyślałaby, że budynek jest całkiem normalny. Niepozorny. Każda z liter neonu świeciła normalnym światłem, żadna z żarówek nie mrugała, co rusz gasnąć, jak to miały w zwyczaju te filmowe. Poza tym, klub prezentował się dosyć bogato. Sprawiał raczej wrażenie miejsca odosobnionego, ale przychylnego lokalnym elitom.
Dotychczas uważała siebie za osobę nad wyraz roztropną. Teraz wyrzucała sobie w myślach, że nie sprawdziła wcześniej, w swoim wysłużonym smartfonie, lokalizacji wskazanej przez Arona.
Zaciskając dłonie w pięści, sztywnym krokiem ruszyła w stronę drzwi „Pandemonium". Kluby pamiętała jedynie z odległych czasów studenckich, ale po tylu latach przerwy w jakimkolwiek życiu towarzyskim, była spięta.
Nic więc dziwnego, że kiedy zauważyła Arona, odetchnęła z ulgą. Wizja poszukiwania go po terenie całego budynku, w dodatku tego, którego nie znała, odleciała.
- Dobry wieczór, szefie. Jestem. – Podeszła do mężczyzny dość niepewnym krokiem.
Jeśli myślała, że Bentley Junior powita ją z szacunkiem, myliła się.
- Wyglądasz jak gówno – mruknął, lustrując jej sylwetkę od góry do dołu. – Wybrałaś się do klubu czy na wczasy w Alpach? – Kącik jego ust nieznacznie drgnął, co rozeźliło pannę Foster do granic wytrzymałości.
Nie dała tego po sobie poznać. Od czasu pierwszej wypłaty powtarzała sobie to słowo, ile tylko mogła, w ten sposób motywując się do ugryzienia w język, a co za tym idzie – zatrzymania stanowiska, za które, jak się okazało, tak dobrze jej płacili.
- Gdzie klient? – spytała z niecierpliwością. Może i okoliczności nie były najlepsze, ale czekała na to spotkanie z podekscytowaniem, wyczekując szansy na rozpoczęcie należytej kariery.
- Zaraz powinien się pojawić – odpowiedział jedynie, komunikując przy okazji, że miejsce spotkania zarezerwowano w odosobnionym boksie. – Czego się napijesz? – Ostatnie pytanie przy barze.
Elizabeth spojrzała na niego z politowaniem. Przekonała się, że młody szef należał do rekinów tego brudnego biznesu, ale z drugiej strony, zachodziła w głowę jakim cudem, skoro przy każdym spotkaniu wykazywał się wysoką nieprofesjonalnością.
Nikły blask jarzeniówek, zamontowanych tuż nad barem, oświetliły prawy profil mężczyzny, a co za tym idzie – kołnierz błękitnej koszuli. Elizabeth z trudem powstrzymała odruch litościwego pokręcenia głową, gdy tylko zauważyła, że Aron Bentley nawet dziś nie potrafił przejść obojętnie obok zabawy, czego wizytówką był odcisk czerwonej szminki na materiale.
Najgorsze przeczucia z każdą chwilą się nasilały.
- To spotkanie służbowe – zauważyła więc, nie tracąc przy tym rezonu.
- Jak sobie chcesz.
Miejsce do którego zaprowadził ją Aron było schowane za barem. I choć znajdowało się tuż nad parkietem, postawny ochroniarz skrupulatnie pilnował gości, którzy chcieli odwiedzić to miejsce.
Metalowe schodki, przywodzące na myśl fabrykę, zaprowadziły ich wprost na balkon. Prawdę mówiąc, otoczenie było trochę lepiej oświetlone niż pomieszczenia na dole. Po panującym przy barze niebieskim półmroku, oczy Elizabeth z trudem przyzwyczaiły się do jaskrawej poświaty. Zerknęła w dół na tańczących ludzi, by jak najszybciej odsunąć się od balustrady. Świadomość tego, że jaśniejsze światło tylko wyróżniało ich na tle reszty, mieszała jej nieprzyjemnie w żołądku.
Powoli odwróciła się na pięcie, lustrując towarzystwo u góry. Zastygła. Zdała sobie bowiem sprawę, że strefa nad parkietem miała również drugie znaczenie, niedosłowne. W przebywających tam osobach dostrzegła nadludzi. Z otępieniem zerknęła na bar, dużo mniejszy niż ten na dole, ale za to wyposażony jedynie w te najdroższe alkohole.
W trzech boksach siedzieli mężczyźni, w otoczeniu od sześciu do ośmiu kobiet. Na stolikach stały półmiski owoców i puste szklanki po napojach alkoholowych. Panna Foster była osobą spostrzegawczą, dlatego bez trudu domyśliła się, że ów beneficjenci byli niczym dominanta w przyrodzie. Posiadali pieniądze, dzięki czemu mogli zasiąść w odosobnionym miejscu, ciesząc się swoim towarzystwem.
Coś we wnętrzu panny Foster ponownie wykręciło się w nieprzyjemny skurcz.
- Wells właśnie napisał, że musiał szybciej wrócić do Europy. Bardzo przeprasza, że nie mógł pojawić się dziś na spotkaniu.
I jeszcze ubrania. Czemu, do licha, nie sprawdziła tej nieszczęsnej lokalizacji? Przecież wszystko, co w nazwie miało Aron, oznaczało jedno – kłopoty. W ulubionych dżinsach i w za dużym swetrze czuła się jak yeti w Afryce.
Dopiero po tej myśli dotarły do niej słowa Bentleya. I dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nikłe domysły stały się właśnie dowodem niezachwianej, wrodzonej intuicji.
Jak mogła być tak głupia?
- Cóż, Wellsa nie ma, to i Foster może wrócić do domu – mruknęła pod nosem.
Była wściekła. Zdawać by się mogło, że zdenerwowanie było w tej sytuacji najłagodniejszym eufemizmem, opisującym jej nastrój.
Gniew nie był jedynie wypadkową gburowatego zachowania Arona, który najzwyczajniej w świecie z niej zadrwił.
Była rozczarowana, co omal nie doprowadzało jej do płaczu. Przecież Bentley Junior jako jej szef doskonale wiedział, jak bardzo pragnęła pracy, która wymagałaby od niej zaangażowania w sprawy kancelarii. Każdego dnia marzyła o służbowych spotkaniach, delegacjach, rozprawach, które były nieodłącznym elementem pracy w zawodzie prawnika.
- Daj spokój, Ellie. Daj się chociaż zaprosić na drinka. – Obiekt jej niechęci chwycił właśnie za jej rękę, zatrzymując w miejscu.
Elizabeth była rozgniewana, to prawda. Jednak podświadomość podsuwała prawdopodobną wizję dalszego przebiegu tego wieczoru. Wróci do mieszkania, zawinie się w koc, włączy telewizor, dalej ignorując telefony od matki... I co dalej?
Północ, kończąca Święto Dziękczynienia wybijała kolejną nieprzespaną godzinę. Els myślała wtedy jak następnego dnia wytłumaczyć swoje podłe zachowanie, na którą wymówkę zdecydować się w tym roku.
- Zgoda – wypaliła, nie myśląc nad konsekwencjami.
Szeroki uśmiech Bentleya, który widziała pierwszy raz w życiu, zaadresowany względem niej, utwierdził ją w przekonaniu, że postępuje słusznie. Był niczym wodzenie, pokusą czegoś obiecującego, niedostępnego. Nieznane uczucie rozlało się ciepłem po jej wnętrzu, tak, że na chwilę zapomniała o skrępowaniu, rozdrażnieniu, tudzież nieufności względem mężczyzny.
A potem przypomniała sobie, że wkrótce skończy dwadzieścia siedem lat. Zdała sobie sprawę, że im była starsza, tym coraz bardziej czuła się samotnie. I chyba o to w tym wszystkim chodziło. Miała rodzinę na innym kontynencie, ale ze względów finansowych jej nie odwiedzała. Poczucie zadośćuczynienia za długi rodziców, zmusiły ją do bezgranicznego oddania się obowiązkom studenckim, nauce. To z kolei zaowocowało brakiem znajomości w Stanach.
- Na początek trzy razy mojito. – Słyszała głos swojego kompana w oddali.
Nie miała siły protestować. Zawsze była osobą przezorną, z wyprzedzeniem myślała o skutkach swoich zachowań. Kontrolowała każdy detal, chcąc zaplanować najdrobniejszy szczegół. Notowała wszystko – listę zakupów, listę książek do kupienia, listę rzeczy ważnych do kupienia, listę priorytetowych rzeczy do zrobienia i tych do zrealizowania w najbliższym czasie, listę ulubionych przepisów na ulubione potrawy.
Nie lubiła nowości – próbowania nowych dań, wchodzenia w relacje z osobami, które w jej życiu dopiero się pojawiły.
Tylko wtedy miała kontrolę nad rzeczywistością, czuła się bezpiecznie. Tworząc te bezsensowne listy, uspokajała się, porządkując mętlik myśli w głowie.
Miała ochotę zniknąć, zapomnieć o obowiązkach na jakiś czas. Zamienić się w egoistkę, by choć na chwilę poczuć w życiu wolność, beztroskę.
Odkąd pamiętała jej życie było pasmem powinności – gdy chodziła do szkoły dawała z siebie wszystko, by po zdobyciu dobrej oceny zobaczyć dumne uśmiechy na twarzach rodziców. Wówczas często zadręczała się tym, że dają jej pieniądze, a ona nie miała możliwości ich oddać, ponieważ nie pracowała. Czasem czuła się jak pasożyt, żerujący na majątku rodziców, choć ci nieustannie powtarzali, że jej wdzięczność, tudzież uczciwe zainwestowanie pieniędzy w naukę, są dla nich najlepszą nagrodą.
W rezultacie, czuła powinność spłaty tego długu. I choć sytuacja materialna w jej rodzinie nie była już aż tak tragiczna, nie potrafiła odciąć ich od dodatkowego źródła utrzymania. Miała świadomość, że ów sytuacja zabrnęła za daleko.
Gdy była na studiach jej rówieśnicy byli przerażeni, stojąc po raz pierwszy twarzą w twarz z dorosłością. Bali się, że wkrótce zostaną odcięci od gotówki rodziców, tym samym, zostaną zmuszeni do zarabiania na własne utrzymanie. Czym innym jest letnia praca i zostawianie oszczędności dla siebie, wciąż mieszkając w domu rodzinnym, a czym innym mieszkanie w pojedynkę oraz wypłata, która, nie patrząc na przyjemności, musi priorytetowo pokryć rachunki oraz środki niezbędne do życia, powtarzali jej.
Ale panna Foster się tym nie martwiła. Już dawno nauczyła się oszczędzać tak, by jak najwięcej oddać rodzicom.
- Spróbuj, jestem pewien, że będzie ci smakować. – Aron podsunął szklankę z kolorowym płynem.
Patrzył na nią z uwagą, z wyczekiwaniem obserwując jak przymierza się do skosztowania drinka. Wiedział, że mu nie ufa, dlatego starał się być ostrożnym. Mimo wszystko, wstrzymał oddech, czekając na reakcję kobiety.
- Tego było mi trzeba – wymamrotała cicho, tak, że ledwie ją usłyszał.
Uśmiechnął się. Omiótł ją spojrzeniem. Niewiele widział – granatowy golf zakrywał to, co najbardziej go podniecało – jej piersi. Miała włosy związane w supeł tuż przy szyi. Zaplątane brązowe kosmyki okalały twarz kobiety. I choć do tej pory nie malowała się, jej twarz zawsze była promienna. Aż do teraz. Spostrzegł bowiem, że jej oczy są zaczerwienione i nie mógł oprzeć się myśli, że płakała.
Po pierwszym drinku, zamówił jej kolejny. Szafirowe oczy Elizabeth zaczęły błyszczeć, twarz nabrała zdrowych rumieńców. Coraz częściej się śmiała.
Bentley Junior musiał się pilnować. Mianowicie spostrzegł, że wraz z przyjmowaniem coraz to większej ilości alkoholu, zmieniało się jego myślenie. W kobiecie siedzącej naprzeciw dostrzegł bowiem potencjał. Nie potrafił zatrzymać szybko bijącego serca na myśl jak urocza stawała się wraz upływem czasu.
Urocza.
Było to słowo idealnie odpisujące to, co akurat czuł.
To w jaki sposób odgarniała włosy za ucho.
Jak wyglądały jej oczy, niezakryte szkłami okularów.
Jak przechylała głowę, z uwagą słuchając tego, co miał do powiedzenia.
I jak się śmiała – nie elegancko i wyćwiczenie, ale tak jakby zaraz miała udławić się radością.
- Dziękuję Boże za mojego szefa-buca! – krzyknęła. Nawiązując do świątecznej tradycji, ściągała na siebie uwagę pozostałych. W innych okolicznościach, Bentley Junior czym prędzej by ją strofował, obawiając się o swój wizerunek. W tym momencie był już na tyle upojony alkoholem, że było mu wszystko jedno. Pokusił się jedynie o przepraszające spojrzenie, jakby nie patrzeć, nie był aż tak pijany. Z drugiej strony czuł absurdalną zazdrość. Spostrzegł bowiem, że wyzwolona spod żelaznych zasad Elizabeth, beztroska w swoim nieeleganckim zachowaniu, zyskiwała coraz to większa uwagę pozostałych mężczyzn. – Dzięki tobie straciłam pracę i zatrudniłam się w tym szklanym pudełku, gdzie wszyscy prowadzą jakiś przeklęty wyścig szczurów - parsknęła. – Jesteś taki skomplikowany, że najchętniej wyrzuciłabym cię przez okno. Z trzydziestego piętra! – zachichotała. – Dziękuję zwłaszcza za jego brązowe oczy. Są jak czekoladki. A ja kocham czekoladę! – mamrotała.
W tym momencie Bentley doszedł do wniosku, że dla własnej przyjemności przestanie pić. Rozsądek podpowiadał mu, że przy odrobinie szczęścia uda mu się wyciągnąć z Elizabeth znacznie więcej.
- Jeszcze raz mojito – polecił barmanowi. – Więc co dziś robiłaś?
- Ryczałam – przyznała otwarcie. – Wiesz co? Chyba się upiłam. Nie mam zbyt mocnej głowy – wyznała przepraszająco. – Matko, jak mi gorąco. Nienawidzę Święta Dziękczynienia. Ten cholerny indyk z roku na rok jest coraz droższy. Przeklęta tradycja. Przez cały rok nie wydaję tyle pieniędzy na chusteczki co na ten jeden dzień. Cały czas płaczę. Muszę spać na tym okropnym łóżku, a jest tak wąskie. I jeszcze te talerze. Jak mam zrobić na nim zdjęcia ciastek, gdy są po prostu brzydkie? Gdy kiedyś będę miała pieniądze kupię sobie zastawę niebieskich talerzy. Nie granatowych i nie błękitnych. Ale takich niebieskich z błękitem, choć to też nie turkusowe. Naprawdę nienawidzę tegorocznego śniegu. To znaczy uwielbiam go, ale nie, gdy jest szary, rozumiesz? – przerwała swój słowotok.
Prawdę mówiąc, Aron nic nie rozumiał. W całej tej paplaninie wychwycił jedynie, że płakała, tylko dlaczego?
- Więc z kim spędziłaś dzisiejszy dzień? –dopytał od niechcenia, obracając w dłoniach szklaneczkę z whisky.
Tyle razy był już na randkach. Każda z nich nie była przejawem cieplejszych uczuć, a jedynie rodzajem gry wstępnej do przyjemniejszej nocy. Niemniej jednak, obcował z kobietami bardzo często. Stąd dlaczego nie wiedział jak rozmawiać z drobną kobietą siedzącą naprzeciw niego?
- Z pizzą. – Błysnęła zębami, zbijając go z pantałyku. – Przepraszam, naprawdę jestem rozpalona. Muszę ściągnąć ten sweter, nie masz nic przeciwko?
Nie czekając na jego zdanie usiłowała spełnić swoje postanowienie, nieudolnie szamocząc się z materiałem. Gdy w końcu wykonała zadanie, pozostała jedynie w czarnym podkoszulku z koronkowymi wykończeniami.
Był to pierwszy raz, kiedy Aron zobaczył ją w tak nieformalnym wydaniu. Musiał zamknąć oczy, w przeciwnym razie jego racjonalne myślenie gdzieś odchodziło, dając pełne pole do manewru jego przyrodzeniu.
Fakt, że działała na niego w taki sposób, bez makijażu, nadprogramowych sztuczek i niewinnego flirtu zrzucał na karb tego, że za dużo wypił. Od tej pory alkohol postanowił zamawiać wyłącznie dla niej.
- Więc, Beth... - wypowiedział ostrożnie, delektował się wydźwiękiem tego zdrobnienia. Od dawna zastanawiał się czy zabrzmi to tak dobrze jak w jego myślach. Smakowicie. Elizabeth spoglądała na niego dużymi oczami, od czasu do czasu, popijając drinka. Chichotała przy tym niczym mała dziewczynka. Jej dobry humor osiągał apogeum, gdy słomką robiła bąbelki. – Powiedz mi coś o sobie – poprosił.
Pragnął zmienić temat. Liczył, że podzieli się jakąś ośmieszającą historyjką, która odwróci jego uwagę od jej ciała.
- Nigdy nie miałam faceta – wypaliła z uśmiechem. – Ten drink jest obłędny – zanuciła, oblizując swoje usta.
Bentley nie potrafił powstrzymać śmiechu, doszedł bowiem do wniosku, że jutrzejszy kac również będzie można opisać tym przymiotnikiem.
Niemniej jednak, poczuł przyjemną ekscytację na myśl, że do tej pory żaden mężczyzna jej nie posiadł. Ciężko mu było w to uwierzyć, ale napawało go to zaintrygowaniem.
- Nie wierzę w to, że nikt się tobą nie zainteresował w ten sposób. Więc dlaczego jesteś sama?
Odniósł wrażenie, że przez chwilę wraca jej zdolność racjonalnego myślenia.
- Nie wiem – przyznała w końcu. – Naprawdę nie mam pojęcia. Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy się nie zakochałam. Nie wiem, czy można wierzyć w miłość, która zradza się z przyjaźni, bo nigdy nie przyjaźniłam się z facetem. Musiałabym poczuć coś od razu. Kilka razy pojawiał się w moim życiu jakiś chłopak, gdy jeszcze chodziłam do liceum, ale dystansowałam się, gdy tylko wyczuwałam, że chce ode mnie czegoś więcej. Tak jest lepiej. – Wzruszyła ramionami, unikając jego spojrzenia. Swoje wyznanie pośpiesznie zapiła drinkiem.
Był przekonany, że Elizabeth nie powiedziała mu wszystkiego, ale nie chciał naciskać. Musiał ją rozluźnić – kobieta była już w tym stanie, w którym alkohol zaczyna smakować coraz bardziej, choć człowiek jest pewien, że kontroluje sytuację. Wystarczyła jednak jeszcze odrobina zaangażowania, by wszystkie hamulce puściły.
Sześć, tudzież siedem mojito później – Aron nie wiedział, czy do rachunku wlicza się do połowy rozlany po stole płyn – Elizabeth reagowała śmiechem na wszystko, co tylko powiedział.
Zyskiwała również coraz większą uwagę jednego z mężczyzn, siedzących dwa boksy dalej. Blondyn próbował nawiązać z nią kontakt wzrokowy, choć na szczęście Arona marnie mu to szło.
- Wiesz, że gdy byłam na studiach byłam uzależniona od masturbacji? Nienawidzę siebie za to. Czuję się brudna.
Jej słowa były jak kubeł zimnej wody. Przyciągnęły jego czujną uwagę. Chciał zgłębić ten temat, gdyż wydawał się nader interesujący.
Brudy wroga są asem w twoim rękawie.
- Słucham? – dopytał, niespokojnie poprawiając się na białej sofie.
- Kocham tę piosenkę! – wykrzyknęła z radością, chichocząc bez opamiętania. Nie odpowiedziała na jego pytanie, a konsternację wypełniła gwałtownym ruchem – usiłowała wstać. Zachwiała się. Szybko ją złapał. – Chodź tańczyć. – Pociągnęła go za rękę.
- Ja nie tańczę – przerwał jej z rezerwą, przytrzymując rękę. Musiał doprowadzić ją do porządku.
- Za to ja chętnie zatańczę z tak piękną kobietą. – Kolejny głos przepłoszył zdrowy głos rozsądku.
Nie musiał się odwracać by wiedzieć, że intruzem jest nie kto inny, niż ulizany blondasek. Rozdrażnienie przeszło echem przez oblicze Arona, gdyż nie lubił, gdy ktoś podważał jego decyzje. Wydawało mu się, że nie musi się jednak martwić o swoją towarzyszkę, bo panna Foster sama w sobie była racjonalna.
Cóż bardziej mylnego – kobieta zarzuciła ręce na szyję nieznajomego, obdarzając go czarującym uśmiechem. Ze śmiechem podążyli w stronę parkietu.
To dowodziło jedynie temu jak bardzo była pijana. Chciał zniszczyć jej Święta, to prawda, ale teraz cel ten obrrócił się przeciwko niemu. Ironia losu sprawiła, że poczuł się za nią odpowiedzialny.
Oczyma wyobraźni widział jak Beth schodzi chwiejnie po metalowych stopniach, a wazelinowy gach, jak nazwał go w myślach, zaiste nawet by jej nie pomógł.
Uregulował rachunek, w ręce trzymając sweter oraz torebkę kobiety. Czuł się niczym wystawiony do wiatru naiwniak, zepchnięty na drugi plan. Dopiero teraz uświadomił sobie co to właściwie znaczy.
Nie mylił się, blondowłosy jeleń kroczył przy Beth, trzymając swoją rękę w tylnej kieszeni jej dżinsów.
Kto tak jeszcze robił w tych czasach?
- Masz ochotę na drinka? – Usłyszał jego pytanie.
- Odpieprz się od niej – wycharczał zamiast niej, gdy znalazł się wystarczająco blisko. Był pewien, że jeszcze niedługa chwila, a krew całkowicie go zaleje. Przyciągnął Elizabeth do siebie, nawet nie spoglądając na tego pajaca.
Nie martwił się też o zbędne potyczki – ulizany pozer z pewnością nie był facetem z jajami, który szukałby negatywnego rozgłosu. Bentley Junior odwiedzał „Pandemonium" na tyle często, by wiedzieć, że bogatą klientelą byli nieudacznicy na garnuszku bogatych rodziców, którzy nie zrobili nic, co zasługiwałoby na podziw. Poza tym wątpił, by nieznajomy dostrzegł w pannie Foster coś więcej niż łatwą zdobycz.
Obstawiał, że bez zbędnych komplikacji wolał w porę odpuścić i poszukać innej kobiety na tę noc.
- Jesteś taka głupia – mruknął pod nosem, nie mogąc powstrzymać wypowiedzenia ostatniego zdania. – Zaraz zadzwonię po Leroy'a – poinformował, choć dopiero po chwili dostrzegł, że Elizabeth była już w takim stanie, że informacja ta nie była jej potrzebna.
Wywlókł ją z podziemi na zimne podwórze, licząc, że to ją trochę orzeźwi. Nie rozumiał pobudek swojego działania, ale martwiąc się jej zdrowiem, uprzednio owinął jej szyję szalikiem, na ciało założył sweter i kurtkę, a na głowę szarą czapkę. Z pomponikiem, roześmiał się, gdy zauważył infantylność jej garderoby.
Prawdę mówiąc, Elizabeth była bezwładna w jego ramionach. Kiedy dzwonił do Leroy'a, kobieta przysnęła w jego ramionach, kompletnie nie przejmując się otoczeniem. Czapka przesunęła się na jej głowie, przysłaniając lewe oko.
Jednak zanim ten widok rozczulił go do reszty, topiąc ostatnie kawałki lodu w zimnym sercu, ciałem panny Foster wstrząsnął dreszcz. Kobieta otworzyła oczy i Aron dostrzegł w nich niewyobrażalne zmęczenie. Chwila ta trwała krótko, ale wystarczyła by spostrzegł jak kolory z jej twarzy odpływają.
Zanim zdążył odsunąć ją od siebie, zapobiegając skutkom minionego wieczoru, było już za późno.
Elizabeth odwróciła głowę, wtedy jej ciałem wstrząsnęły kolejne torsje. Towarzyszył temu dźwięk, który Bentley'a przyprawiał o rozdrażnienie.
- Zrzygałaś się na moje buty – stwierdził tylko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro