Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11.

Wnętrze kamienicy było ponure. Ściany już dawno straciły swój blask, a związany z nimi stan świetności był w rzeczywistości pajęczyną pęknięć, rozpościerającą się przez całą długość korytarza. Nalot niewiadomego pochodzenia, nazywany przez życzliwych mieszkańców brudem, utrudniał rozpoznanie pierwotnych barw. Prawdę mówiąc, klatka schodowa była bardziej szara, aniżeli...

No właśnie, jaka?

O najlepszych latach przypominały jedynie zdobienia oraz ornamenty, wykonane z prawdziwą precyzją, właściwą najlepszym rzemieślnikom. Freski, dawniej swym kunsztem przytłaczające nawet wyżej urodzonych, aktualnie ich odstraszały. Ściślej mówiąc, malunki odpadły już dawno temu olbrzymim płatem tynku.

W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, naznaczony dosadną wonią wilgoci. Schody skrzypiały pod naporem kroków, jakby po długoletnim stażu oraz związanym z nim zmęczeniu, chciały przejść na zasłużony odpoczynek. Te zamiary skutecznie uniemożliwiało poczucie obowiązku względem tak dobrze znanych lokatorów.

Panna Foster przyzwyczaiła się do takiego stanu rzeczy. Miejsce zamieszkania, choć na początku traktowane przez z nią wyłącznie tymczasowo, teraz stało się poniekąd azylem. To prawda, odstraszało potencjalnych gości, ale może o to w tym wszystkim chodziło – Elizabeth czuła się pewniej w samotności.

Zresztą, otoczenie tylko z pozoru wyglądało na niebezpieczne. Mieszkali tu starcy – w większości zapomniani przez swoje rodziny, ze spokojem wyczekiwali śmierci.

Panna Foster pamiętała, że w pierwszych miesiącach czuła złość, gdy zauważyła, że wysokość czynszu chociażby w jednym procencie nie pokrywa się ze standardami oferowanymi przez właściciela. Ulokowana w centrum miasta, w otoczeniu wysokich wieżowców, nie zachęcała do wykupu lub chociażby wynajmu.

Z czasem bunt kobiety przycichł, ustępując bezsilności. W pewnym momencie życia zauważyła po prostu, że chcieć to jedno, ale móc to coś zupełnie innego, o wiele ważniejszego. Nie miała wyboru – musiała zostać w tym przedziwnym miejscu, w którym czas coraz bardziej przyspieszał, prowadząc tych wszystkich wiekowych ludzi w podróż wyłącznie w jedno miejsce – w stronę śmierci.

Pieniądze o wiele bardziej potrzebne były jej rodzinie, ale coś podpowiadało Elizabeth, że nawet gdyby znalazła środki na zmianę otoczenia, nie zrobiłaby tego – zbyt mocno przyzwyczaiła się do widoku staruszków, którzy pomimo sędziwego wieku wciąż się uśmiechali, pozdrawiając ją z drzwi swoich mieszkań.

Ale dziś nie czuła nic.

Krążące w kobiecie wzburzenie, tuż po incydencie z impertynenckim szefem, trochę opadło podczas drogi powrotnej. Aktualnie było już jej wszystko obojętne.

Do niedawna obcesowe zachowanie mężczyzny starała się tłumaczyć olbrzymią odpowiedzialnością, tudzież presją jaka spoczywała na jego barkach. Podczas tej krótkiej znajomości były momenty, kiedy dostrzegała w Juniorze inne oblicze, wcielenie człowieka zagubionego, który nie potrafił prosić o pomoc. W rezultacie czuła przewrotną potrzebę przyjęcia jego prośby, wyciągnięcia doń dłoni.

Intrygował ją swoją osobą. Zdarzały się rzadkie momenty, które przekonywały ją, że Aron Bentley to w rzeczywistości osoba godna zainteresowania, a dotarcie do jego lodowatego wnętrza, choć ryzykowne, okazałoby się jak najbardziej warte tego wysiłku.

Cała ta wzniosła wizja ich znajomości spaliła na panewce. Prawdę mówiąc, El zdążyła wymyślić co najmniej sto powodów dla których powinna zwolnić się w Bentley Company. Odbyła w myślach pasjonującą batalię z tyranizującym przełożonym, wyrzucając mu w twarz wszystko to, co o nim myśli.

Gniew ustępował, a jakże, ale zalążki złości jeszcze się w niej kryły. Chyba dlatego panna Foster wpadła w kolejny napad furii, gdy stojąc tuż pod drzwiami swojego mieszkania - wizytówką jej niezależności - nie mogła znaleźć w swojej torebce kluczy.

Walcząc ze łzami rozdrażnienia odwróciła ją do góry nogami, wyrzucając ów zawartość. Miała ochotę przywalić głową w drzwi, co byłoby jedynie potwierdzeniem beznadziejności tego wieczoru.

Ale ku jej zdziwieniu, opadająca bezsilnie głowa, zauważyła stojące na wycieraczce pakunki. Zaintrygowana kobieta zmarszczyła w zdziwieniu czoło – nie przypominała sobie, aby zamawiała cokolwiek. Tym bardziej, że torby nie wyglądała jak te, do których widoku się przyzwyczaiła.

Czarne ze złotymi ornamentami sprawiały wrażenie drogich i ekskluzywnych. Kompletnie nie wpasowywały się w ponury nastrój kamienicy. Ellie rozejrzała się wokół, jakby w poszukiwaniu sprawcy tego zamieszania. Przez jej głowę przeleciała myśl, że darczyńcą jest Bentley, ale było to o tyle absurdalne, że aż śmieszne, zatem natychmiast wyrzuciła ją z głowy. Przecież nigdy nie napomknęła mu, gdzie mieszka. Przypuszczała też, że Aron nie zajrzałby do jej dokumentów polecających.

Czym prędzej spakowała wyrzucone wcześniej rzeczy do torebki. Z trudem pochwyciła wszystkie torby i natychmiast zaczęła mocować się z zamkiem, po to, aby gdy tylko ustąpi, jak najszybciej wejść do mieszkania – czując irracjonalny strach, że ktokolwiek mógł obserwować ją z ukrycia.

Tym razem Elizabeth nie zawracała sobie głowy poprawnym odwieszeniem płaszcza do garderoby. Zazwyczaj przykładając do tego sporą uwagę, dziś zapomniała o ów obowiązku, na rzecz rozpieczętowania pakunków.

Ze zdumieniem zauważyła, że w torbie kryją się ubrania. Złożone z niezwykłą starannością, przesiąknięte znaną już jej wonią.

Tylko skąd ją kojarzyła?

Materiały były lepszej jakości, niezwykle eleganckie. Ze zdumieniem musiała przyznać, że nawet proste kroje, nie różniące się zbytnio od tych, które nosiła na co dzień, wyglądały o niebo lepiej z jedwabnym wykończeniem.

Elizabeth z trudem panowała nad trzęsącymi się dłońmi, tudzież przyspieszonym biciem serca.

Czy to żart? Powtarzała pytanie z upartością, nie wiedząc właściwie, co ma o tym sądzić. Przez jej głowę przewijało się stanowcze oblicze mężczyzny, zakute w maskę bezwzględności.

Z upływem czasu okazywało się, że torby nie kryły jedynie sukienek, ale też kilka par butów, spódnice i skromne bluzki. Nie mogła w to uwierzyć. Choć wnioski, które się nasuwały nadal były zadziwiające, nie było innej opcji, aniżeli fakt, że anonimowym darczyńcą był nikt inny, aniżeli sam Bentley.

Choć początkowy zachwyt był olbrzymi, teraz przysłaniała go urażona duma, wierna przyjaciółka gniewu.

Jak Aron Bentley śmiał się zabawiać w miłego sponsora? Czy naprawdę sądził, że te drogie podarki nie urażą jej? Czy spodziewał się, że wprawią ją w stan zadowolenia?

O ile to możliwe, humor kobiety uległ nagłemu pogorszeniu. Rozbolała ją głowa od ciągłego analizowania zaistniałej sytuacji. Komplety ubrań leżały na jej wąskiej wersalce, podśpiewując się cicho z jej zdekoncentrowania.

Złożyła papierowe torby, uważając, aby ich nie uszkodzić, a następnie odłożyła je w kąt. Sukienki, spódnice, a także stylowe buty nadal leżały w tym samym miejscu. Przy odkładaniu ostatniej torebki wyleciało z niej kartonowe pudełko.

Zdumiona Elizabeth nie wiedziała właściwie, co powinna zrobić i choć chęć zbagatelizowania kolejnej paczki była aż nazbyt duża, zmusiła się do otworzenia ostatniej „niespodzianki".

W pierwszej kolejności wypadła biała papeteria, złożona na pół. Rewelacji było zdecydowanie zbyt dużo, stąd panna Foster postanowiła, że liścik odłoży na sam koniec. Osądzenie, czy ta decyzja była słuszna pozostawiła samej sobie.

Prędko przekonała się, że czasem niewiedza jest lepsza od wrodzonej ciekawości. W kartoniku kryły się komplety bielizny, w większości w kolorze beżu lub bieli, zdarzyły się też te krwiście czerwone lub czarne.

Panna Foster z niechęcią przyznawała, że rzeczywiście – były ładne, w większości proste, bez zbędnych zdobień, tylko czasem obszyte unikatową koronką. Jednakże świadomość, że młody, w sile wieku przełożony, wyróżniający się trudnością w panowaniu nad własną żądzą, snułby rozmyślania nad tym, co aktualnie ma pod spodem, wywoływała mdłości.

Nie, tego było za wiele. Elizabeth w życiu kierowała się czasem aż nazbyt surowymi zasadami, ale teraz była pewna, że nawet człowiek o nadwyrężonej reputacji, doszedłby do takich samych wniosków – zachowanie młodego Bentleya było więcej niż karygodne.

***

W jesieni jest coś ujmującego, pomyślała panna Foster z charakterystyczną sobie nostalgią, obserwując przy tym spadające z drzew liście. Jej myślami kierował pewien dualizm. Lubiła jesień za pierwsze podmuchy chłodu, które oczyszczały powietrze po upalnym lecie. Nitki babiego lata wprawiały ją w zachwyt, a korony drzew wyglądały niczym panny przywdziewające najstrojniejsze szaty na przyjazd swego oblubieńca.

Ciepłe płaszcze, otoczenie złotoczerwonych liści i ostatnie promienie słońca, jeszcze dość ciepłe, by przypominać o mijających wakacjach. Tak, to wszystko, według niej, było wymarzoną scenerią do spaceru kochanków oraz ukradkowych, młodzieńczych pocałunków - czasem leniwych i tęsknych, innym - żarliwych i gorących, tak, jakby jutra miało nie być, jakby samym złączeniem warg chciały ogrzać drugą osobę od środka.

Tylko mroźne powietrze schładzało rumieniejące z zawstydzenia policzki.

Kto wie, może, gdyby w tym wszystkim panna Foster miała przy sobie takiego kochanka, z całkowitym oddaniem kochałaby właśnie tę porę roku. Ale czasy młodości miała już za sobą, uciekła gdzieś związana z nimi beztroska. Wraz z wiekiem dostrzegała też inne aspekty - dni się skrócały, w drodze do i z pracy towarzyszyła jej ciemność, wierna jak nic innego w jej świecie.

Chłód panował nie tylko na dworze, ale też w jej sercu. Wieczory były długie i samotne, pełne goryczy wspomnień. Do Elizabeth zaczynały powracać demony przeszłości oraz coraz bardziej naglące dopominanie się o wnuki, które rodziciele adresowali przy każdej nadarzającej się okazji.

Nic więc dziwnego, że wraz ze wschodem słońca, który przesłonił widok nocy i związanej z nią samotności, jej humor uległ diametralnej poprawie. Teraz wszystko wydawało się prostsze.

Elizabeth nie spała całą noc, próbując rozwiązać mętlik w jej głowie. Doskonale pamiętała treść liściku.

„Panno Foster,

Dziękuję i przepraszam za swoje zachowanie. Rozumiem Pani wzburzenie, proszę nie odbierać jednak mojego prezentu jako impertynencką formy wyszydzenia. Z mojej strony to drobna pożyczka na rzecz należytego Pani wizerunku. Liczę, że wpasowałem się w Pani gust i mogę liczyć na Pani przychylność.

Z wyrazami szacunku,

Aron W. Bentley"

Litery były takie same jak ich stworzyciel – starannie wykaligrafowane, idealnie proste, jakby samym pismem Aron chciał przekazać, że wszystko z nim związane jest staranne przemyślane, a w jego życiu nie ma miejsca na chaotyczność.

Teraz sprawy były proste - Elizabeth doszła do wniosku, że może rzeczywiście powinna pozwolić sobie na jakiś prezent, ściśle związany ze ścieżką zawodową. Jako początkujący prawnik musiała przywiązywać większą uwagę do wyglądu zewnętrznego, który poniekąd był jej wizytówką.

Gdy złość opadła, była w stanie przyznać Aronowi rację, że zbyt często nie przejmowała się w to, co na siebie przywdziewa. A przecież klientela dla której pracowała była o wiele mniej życzliwa, niż sam tyranizujący przełożony.

Panna Foster doszła do wniosku, że w gruncie rzeczy prezent od Arona to nic złego, pod warunkiem, że odda mu bieliznę, a także większość służbowych kompletów. Nie chciała nadwyrężać jego dobrej woli. Chciał zmienić jej wizerunek? W porządku, ale równie dobrze wystarczy do tego jedna para szpilek.

Irytację musiała przełknąć już w metrze, kiedy torując sobie drogę łokciami., nie mogła liczyć na chociażby cal wolnej przestrzeni. Zadanie utrudniały oczywiście liczne torby, które trzymała w dłoniach.

Choć jesień wciąż była słoneczna, powietrze przeszywał niesamowity ziąb. Stąd Elizabeth była całkiem rada, gdy weszła na Olimp. Bardzo często nie umiała zapanować nad przedrzeźnianiem swojego miejsca pracy.

W środku było niezwykle ciepło, złote barwy rozjaśniały wnętrze, a duże oraz rozgałęzione rośliny przypominały poniekąd wiecznie zielone lasy równikowe. Elizabeth wciąż zachodziła w zdumienie, jakim cudem udawało się je tutaj utrzymać, zważywszy na fakt, że egzystencjonowały w środowisku diametralnie różniącym się od tego pierwotnego.

- Elizabeth! – usłyszała roześmiany głos. Nie miała wątpliwości, że należał do Sophie, tylko ona była tak przyjazna w miejscu pełnym harpii. – Pięknie wyglądasz. – Ukazała śnieżnobiałe zęby, gdy tylko panna Foster podeszła do jej kontuaru. Uśmiech recepcjonistki był niezwykle sympatyczny, do tego stopnia, że jedno kiwnięcie palcem, przywołałoby stado adoratorów. – Widzę, że twoja wypłata dotarła już na konto. – Mrugnęła, pozdrawiając przechodniów skinieniem głowy.

Przez głowę panny Foster przeleciała myśl, że Sophie doskonale pasowała do tego stanowiska. Tylko ona była na tyle sympatyczna, aby samą obecnością zachęcić potencjalnych klientów do skorzystania z usług jakie oferowało Bentley Company.

- Ja... Tak. – Elizabeth zaplątała się w odpowiedzi. Była zawstydzona. – Prawdę mówiąc to... prezent – dokończyła nieskładnie. Nie potrafiła kłamać, stąd w przeszłości, zwłaszcza na początku studiów, często słyszała, że powinna pomyśleć o zmianie profesji.

- Więc masz bardzo zamożnych znajomych. Koniecznie muszę ich poznać! – Sophie roześmiała się perliście. Widząc jej skonsternowanie, dodała: - To sukienka z najnowszej kolekcji Prady, zbieram na nią od kilku miesięcy. Ale może to dobrze, że kupiłaś ją wcześniej. Nie mogę kupić drugiej identycznej jak twoja, dlatego przerzucę swoje zainteresowanie na coś innego. Tym razem tańszego – zażartowała.

Jednak twarz Elizabeth stężała, może odrobinę pobladła. Spodziewała się, że prezenty od Arona będą drogie, ale aż tak? Sądziła, że wystarczy wybrać najskromniejsze stroje, aby pozbyć się poczucia winy. Tymczasem nawet one zwracały uwagę pozostałych.

- Posmutniałaś – zauważyła jej rozmówczyni. – Ale spokojnie, mam coś na poprawę humoru. – Sophie sięgnęła pod kontuar, wyciągając kartonowe pudełko. – To dla ciebie. Zdumiewające, ale mój brat kazał ci to przekazać – paplała wesoło.

- Twój brat? – przerwała jej zdumiona Elizabeth. – Co do tego ma twój brat?

Twarz Sophie oblała się rumieńcem. Przez chwilę, bardzo krótką, wyglądała na przerażoną. Jednakże szybko z powrotem stała się spokojna i zrelaksowana, tak, że Ellie nie wiedziała, czy rzeczywiście tak było, czy jedynie jej się to przewidziało.

- Powiedziałam mój brat? Przepraszam, to przejęzyczenie – roześmiała się, choć nie tak wesoło jak na początku. – Cały czas o nim myślę. W ostatnim czasie ma problemy z... Nieważne. – Machnęła dłonią, jakby chciała odgonić nieprzyjemne myśli. – Weź to. – Podsunęła kartonowe pudełko w jej stronę. – To taki mały prezent ode mnie. Nic drogiego. Chciałam ci coś podarować z okazji początku naszej znajomości... Wciąż czekam na to, aż się spotkamy. – Wzruszyła obojętnie ramionami, choć było widać, że ta sprawa nie była jej obojętna.

Sophie w swoich jasnych włosach i z życzliwą twarzą wyglądała bezbronnie do tego stopnia, że brak uśmiechu był niczym nasunięcie się gradowej chmury. Elizabeth czuła się winna, ponieważ to ona wprawiła ją w smutek.

- Panno Foster, o ile się nie mylę, nie płacimy pani za plotkowanie. – Usłyszała lodowaty głos za sobą, nim do reszty zjadło ją poczucie winy. – O ile się nie mylę, godziny pracy rozpoczęły się już kilka minut temu. - Rzeczywiście, do niedawna tłoczne korytarze, teraz świeciły pustkami. – Sophie, przekaż, proszę te dokumenty panu Collinsowi. – Pomóc pani? – zaoferował, gdy zauważył jak nieporadnie Elizabeth radzi sobie z pochwyceniem kolejnego prezentu.

Dotychczas zawstydzona panna Foster podniosła głowę, aby móc spojrzeć na swojego rozmówcę. Aron Bentley wyglądał inaczej niż dzień wcześniej. Ubrany w białą koszulę, idealnie wyprasowaną bez ani jednego zagniecenia. Jego szyi nie krępował krawat, a guziki pod szyją były rozpięte. Niechlujny jak na niego strój dopełniały podwinięte do łokci rękawy.

- Panno Foster, wszystko w porządku? – Na jego twarzy malowało się skupienie. Elizabeth miała wrażenie, że stalowe do tej pory oczy, teraz odrobinę złagodniały, i choć barwą zaczęły przypominać czekoladę, nadal były gorzkie. – Wezmę to – zaproponował w końcu, widząc, że kobieta nie jest w stanie wydusić z siebie słowa.

Zostawili więc Sophie samą sobie w tyle, idąc w stronę windy. Elizabeth z trudem panowała nad trzepoczącym sercem oraz z każdą chwilą rosnącym zdenerwowaniem. Wnętrze było niezwykle ciasne, mała przestrzeń dawała o sobie znać, sprawiając, że oboje czuli się zdenerwowani, choć każdy z nich z innej przyczyny.

Elizabeth Foster wciąż i wciąż prześladowało spojrzenie mężczyzny. Było inne niż zaledwie kilka miesięcy temu, gdy spotkali się tamtego pamiętnego dnia na ulicy. Wtedy zimne i nieprzyjemne, wywoływało w niej bojową postawę.

Dziś oczy Arona nadal był brązowe, ale w jakiś inny, nieokreślony sposób. I choć ten był zgoła cieplejszy, panna Foster, doszła do wniosku, że wolała tamtego Bentleya – wtedy wszystko było takie proste – wzbudzało w niej złość, odrazę.

Tymczasem Junior zmieniał się w nieokreślony sposób i choć nadal był bezdusznym człowiekiem zdarzały się momenty, kiedy jego oczy zdradzały inne wnętrze, które z kolei wprawiało Elizabeth w konsternację, doprowadzając do wszechogarniającego onieśmielenia.

Aron Bentley nie mógł powstrzymać galopujących myśli. Był człowiekiem spostrzegawczym, dlatego osoba uroczej sekretarki od rana była obiektem jego przemyśleń, obserwacji. Spostrzegając jej drobne ciało przy kontuarze w holu, nie mógł powstrzymać zdumienia.

Powodów było kilka. Po pierwsze nie tak trudno było spostrzec, że kobieta przyjęła jego podarek. Było to o tyle dziwne, ponieważ panna Foster zawsze unosiła się dumą, przykładała olbrzymią wagę do swojego honoru.

Po drugie, po raz pierwszy nie wiedział, co właściwie się dzieje. Wszystko wskazywało na to, że Elizabeth przyjęła gest, ale z drugiej strony przywiozła ze sobą naręcze dobrze znanych toreb.

Aż w końcu, musiał przejść do meritum. Ciało sekretarki wyglądało niesamowicie ponętnie w skromnej granatowej sukience, przepisowej długości, kończącej się tuż przed kolanem. Czarne czółenka na jej stopach wysmuklały i tak długie nogi. Jedyną formą jakiejkolwiek ekstrawagancji był dekolt w szpic, który był o tyle stosowny, że nie pokazywał nic, co mogłoby budzić niesmak.

Jedno było pewne, byli zagubieni i przytłoczeni swoją obecności, zatem stanęli jak najdalej od siebie, z upartością patrząc w metalowa ścianę.

Jednak należy pamiętać, że panna Foster nie umiała długo przebywać w ciszy, co ściśle wiązało się z jej wrodzoną gadatliwością.

- Dziękuję – wydusiła w końcu z siebie. – Wiem, że wczoraj zachowałam się źle, ale nie będę ukrywać, że pańskie zachowanie było nie na miejscu. Nie jestem taką kobietą, panie Bentley. – Spojrzała na Juniora, szukając jego reakcji.

- Taką, czyli jaką? – Odwzajemnił w końcu jej spojrzenie.

Winda szumiała, zakłócając pełną napięcia ciszę.

- Nie szukam drogi na skróty. Pragnę mieć dobre relacje z szefem, ale to wszystko. Nie chcę zdobywać kariery przez łóżko – przyznała szczerze. – Ani w jakikolwiek inny sposób, wykraczający poza moje kompetencje – dodała pospiesznie. – Nie potrafię naginać rzeczywistości w taki sposób, aby emanować seksualnością... Wszystko, co zdobyłam w życiu to efekt ciężkiej pracy. Dlatego proszę, poprzestańmy na tym, co od pana otrzymałam. Tego i tak jest zbyt wiele, dlatego wmawiam sobie, że ten gest to nic innego, a wymóg firmy, w której przyszło mi pracować... - urwała speszona.

Mężczyzna nie skomentował jej wypowiedzi słowem. W windzie rozlała się atmosfera, gęsta niczym jesienna mgła. Napierała na nich, wywołując w Elizabeth duszności. Z tego powodu ucieszyła się, gdy drzwi się rozsunęły, kończąc ich wspólną podróż w tak niekomfortowym miejscu.

Kierując się w stronę biur nie wymienili ani słowa, powstrzymując się przed ciekawskimi spojrzeniami. Od czasu do czasu kiwali na powitanie głową, mijając pozostałych pracowników, ale to wszystko.

Aron otworzył drzwi do swojego gabinetu i nie musiał nic mówić, aby werbalnie zaprosić Elizabeth do środka. Zresztą, także kobieta czuła silną potrzebę rozmowy z nim, która rozwiałaby wszelkie wątpliwości.

- Zadam pani jedno pytanie, panno Foster. Co zrobi pai, kiedy zacznę się do pani zalecać? – William sam to kiedyś insynuował, wzbudzając jego rozbawienie. Ale musiał przyznać, że teraz... Cóż, ta wizja nie wydawała się aż tak absurdalna jak na początku. Starał się zapanować nad rozbawieniem, gdy spostrzegł jej zdumioną minę.

Jednakże reakcja kobiety, także jego wprawiła w zdumienie. Elizabeth roześmiała się w głos, dźwięcznie i serdecznie, co potwierdzało jedynie, jak bardzo różniła się od otaczających go kobiet.

- Proszę nie żartować, panie Bentley. – Pokręciła z rozbawieniem głową.

- Dobrze, przejdźmy do konkretów, nie rozumiem, co właściwie sądzi pani o moim prezencie – zainicjował rozmowę, przygotowując napój dla podwładnej i siebie. – Proszę, herbata z cytryną. Z dwoma łyżeczkami cukru. Wiem, że nie lubi pani kawy.

Wprawił ją w jeszcze większe zdumienie - do tej pory nie zdawała sobie sprawy jak uważnym obserwatorem jest.

Pokiwała z wdzięcznością głową.

- Wysyła pani sprzeczne sygnały. Mógłbym wnioskować, że podoba się pani podarek, ale z drugiej strony przychodzi pani do pracy z całym naręczem toreb, co, jak wnioskuje, jest zwrotem do adresata.

Raporty czekały na jego biurku, wypalając dziurę w mahoniowym drewnie. Dotychczasowy pracoholizm przemienił się w zdumiewającą świadomość, że krótka przerwa dobrze mu zrobi.

- Czuję się jak na spowiedzi – wymamrotała zawstydzona Elizabeth. – Będę wobec pana szczera. Wczoraj byłam wściekła, czułam się urażona tym jak mnie pan potraktował. Ludzie na swojej drodze spotykają wiele twarzy. Jedne są miłe, serdeczne, inne są dla nas obojętne, a jeszcze inne to ucieleśnienie najgorszych demonów i tylko od nas zależy jak zapamiętają nas...

- Do rzeczy, panno Foster – mruknął bez przekonania, choć z trudem panował nad powstrzymaniem zaintrygowania. Nie sprzeczał się z nią, co i tak było sporym sukcesem.

- Wczoraj był pan takim najgorszym demonem dla mnie, twarzą, którą zapamiętałabym do końca życia, związaną jedynie z nienawiścią. Poczułam się jak nic nie warta kobieta, ponieważ nie będąc ze mną w jakichkolwiek bliższych stosunkach, naruszył pan moją przestrzeń osobistą w tak dosadny sposób. Gdy wróciłam do domu i zobaczyłam wszystkie te torby w pierwszym odruchu miałam ochotę wyrzucić je przez okno. Przez wzgląd na to jak pana zapamiętałam... Ale, coś się zmieniło. – Wzruszyła ramionami.

- Co takiego? – dopytywał.

Dopiero teraz dotarło do niego, że jego zabawa kosztem panny Foster naprawdę była nie na miejscu. Co innego robić to Casandrze, której nie obchodziło nic dopóty, dopóki miała go na wyłączność.

Jednakże panna Foster była niczym ten kwiat, delikatny i zamknięty w sobie, początkowo nie przyciągający wzroku oraz zainteresowania. Ale wystarczyło go pielęgnować, dbać o niego, aby ukazał swoje zdumiewające i równie piękne wnętrze.

- Byłam ciekawa, więc rozpakowałam paczkę po paczce, aż w końcu zobaczyłam, że tamte ubrania nie były wcale ekstrawaganckie, jak zakładałam. Aż w końcu zaczęłam dotykać ich materiału. To pewnie brzmi śmiesznie, ale dopiero to uświadomiło mi jak dawno nie zrobiłam nic dla siebie. Odsyłam pieniądze do domu, mam dużą rodzinę i to im przydają się one o wiele bardziej. Postanowiłam w końcu, że przyjmę ten prezent, wmawiając sobie, że to tylko służbowy wymóg. Choć oboje wiemy, że to nieprawda.

- To niesprawiedliwe – zauważył kpiąco. Nie wyobrażał sobie oddawać wypłaty komuś innemu. Jeśli ktoś potrzebował środków do życia, powinien iść do pracy, a nie żerować na pracowitości innych.

- Posiadanie pieniędzy to pierwszy krok do egoizmu – zauważyła. – Do tej pory nikt nie sprawił, że czułam się źle z tą świadomością, ale cóż, pan jest na tyle unikatowy, że zawsze potrafi kogoś wpędzić w poczucie winy.

- Skoro spodobały się pani zakupy, nie rozumiem, czemu je pani oddaje.

- Powiedziałam już, że usiłuję sobie wmówić, że to benefit służbowy, stąd wybrałam absolutne maksimum, za które naprawdę dziękuję. Resztę oddaję właścicielowi, aby nie naruszać etyki. Poza tym, uważam, że to marnotrawstwo pieniędzy. O wiele łatwiej mi będzie wierzyć w bezinteresowność tego podarku, gdy oddam panu to, co zbędne. Łącznie z kartonowym pudełkiem – dokończyła, oblewając się rumieńcem.

Zdumiony Aron nie skomentował ostatniego zdania, choć zapewne zrobiłby to w innych okolicznościach.

Teraz jego głowę zajmowała inna myśl. Poprzedniego dnia rzeczywiście chciał zmusić Elizabeth do podrasowania swojego wizerunku. Późnym wieczorem nie mógł wysiedzieć w domu, walcząc z poczuciem winy. Było na tyle duże, że po północy skończył w biurze. Z szklanką szkockiej i papierami mógł choć na chwilę oczyścić myśli.

Gdy dotarło do niego jak się zachował, naprawdę chciał obdarować tę kobietę, aby wymazać swoje winy. Myślał, że się ucieszy, że jak każda kobieta doceni kilka fatałaszków.

Tymczasem siedziała przed nim, z godnością zduszoną obcasem jego buta, i jak się okazuje, zawstydzona do granic możliwości. Aż w końcu, odbierając go jako sympatycznego darczyńcę. Nie zdawał sobie sprawy, że jego gest może być odebrany jako podkreślenie granicy jaka ich dzieli, jeśli chodzi o stan materialny.

- Rozumiem – ustąpił więc. – Cieszę się, że mogłem pani sprawić przyjemność, choć nie ukrywam, że gdyby przyjęła pani pozostałą część, nie odebrałbym tego jako wykorzystanie mnie i mojego portfela.

Zamyślił się. Wspomnieniami powrócił do zamierzchłej przeszłości, okrytej mgłą krwi, naznaczonej smutkiem. Pamiętał, że dawno temu nie należał do bogaczy. Mieszkał w slumsach. Przypominał sobie, że często kradł, szukając czegoś do zjedzenia dla siebie i matki. I pamiętał, aż nazbyt dobrze, że zdarzali się dobrzy ludzie, jak nazywała ich jego rodzicielka, którzy chcąc im pomóc, obdarowywali ich przypadkowymi ubraniami, w rzeczywistości zbędnymi, zalegającymi w szafie.

Nie chcieli ich przyjmować, czuli się źle ze świadomością, że ktoś wydaje na nich pieniądze. Choć biedni, mieli swoją dumę.

Otrząsnął się z tych ponurych myśli, próbując spojrzeć na pannę Foster w inny sposób – mniej podejrzliwy, bardziej obiektywny.

- Czyli twoja rodzina jest biedna? – zapytał wprost. Nie wiedział, czemu właściwie go to obchodzi.

- Prawdę mówiąc nie. Chyba nie. To znaczy, mam trójkę rodzeństwa. Adam jest najmłodszy i tak naprawdę nie pamięta tamtych czasów. Ale pozostałe rodzeństwo i ja rodziło się rok po roku, stąd, złożyło się w czasie tak, że chodziliśmy w jednakowym czasie do szkół. Rodzice nie mogli tego pogodzić, nie mieli pieniędzy na wyprawki, a tym bardziej na niańkę, więc mama zajmowała się domem, a tata pracował na rodzinę. Później rodzice się zadłużyli, żeby opłacić mi studia, a ja... - Elizabeth wzruszyła ramionami, odrobię je przgarbiając. – Czuję się winna, ponieważ przez moją chęć kariery moje rodzeństwo nie miało środków na rozwijanie swoich pasji. Byłam egoistką. Obiecałam sobie, że kiedy tylko stanę na nogi, zrobię wszystko, aby im to wynagrodzić – dokończyła szczerze.

Nie rozumiała czemu, jak na ironię, mówi o tym wszystkim akurat Aronowi. Prawda była taka, że w Ameryce nie miała zbyt wielu przyjaciół, a przynajmniej nie takich, którym mogłaby się wygadać. Podejrzewała, więc, że jej szczere wyznanie było wynikiem długoletniego poczucia winy lub duszenia uczuć w sobie.

I dopiero teraz, kiedy przyznała to wszystko na głos, musiała zdziwiona przyznać, że zrobiło jej się odrobinę lżej. Po raz pierwszy poczuła, że nie jest w tym sama. Choć była to myśl niezwykle ułudna, poniekąd ją pokrzepiała.

Bentley wstał. Musiał odwrócić się od jej zadręczonego oblicza, żeby nie zrobić czegoś głupiego. Spojrzał na panoramę miasta - tylko ten widok pomagał mu w uporządkowaniu myśli.

- Czy twoi rodzice naprawdę byli tak głupi, żeby uprawiać seks bez zabezpieczenia? – zapytał. Nawet on nie spodziewał się, że jego głos będzie tak szorstki. Z opowieści Elizabeth wynikało, że zarówno ojciec jak i matka robili cokolwiek, aby utrzymywać swoją rodzinę, ale jeśli było to tak trudne, niemal niemożliwe, to po co właściwie decydowali się na potomstwo? – Przepraszam – mruknął. Nie chciał, aby jego pytanie zabrzmiało tak niegrzecznie.

- W porządku. Moja rodzina jest bardzo wierząca. Przyjmujemy wszystko, co daje nam Pan – wyjaśniła Ellie, czując całą sobą, że naraża się na kpinę przełożonego. Tym sposobem ich szczera rozmowa powoli dobiegała ku końcowi.

- To zdążyłem zauważyć wczoraj. Ale co to właściwie znaczy? Chodzicie do kościoła? Spowiadacie się obcym ludziom ze swojego życia? Dajecie na jałmużnę mimo, że sami jesteście biedni? Modlicie się rano i wieczorem? – Spojrzał na nią przez ramię. Na jego twarzy błądził uśmiech.

Prawdę mówiąc, drobna kobieta, z prawdziwą pasją mówiąca o Bogu, w którego wierzyła, stawała się w jego oczach prawdziwym zakazanym owocem.

- Jakby nie patrzeć właśnie wyspowiadałam się panu – zauważyła cierpko, nieświadoma jego myśli. – Ale tak, w gruncie rzeczy tak to właśnie wygląda.

Zdumiewające, pomyślał mężczyzna. Z pewnością środowiska, w których się wychowali, choć biedne, diametralnie różniły się od siebie. W slumsach bieda zakrawała o śmierć, u Ellie nie było pewnie aż tak dramatyczne.

Mimo to nie mógł się nadziwić, że choć nie mieli pieniędzy dla siebie, starali się pomagać innym. To szaleństwo. Jeśli rzeczywiście przykładali do tego tak dużą uwagę, najchętniej potrząsnąłby jej rodzicami, bo ich wiara oraz związana z nią chęć pomocy, doprowadziła do ascezy córki.

Pierwszego dnia, gdy się poznali, Elizabeth wyglądała bardziej jak osoba w sile wieku, niż młoda kobieta dopiero wkraczająca na ścieżkę dorosłego życia. Pozostawił jednak tę myśl dla siebie.

- Byłem raz zakochany – przyznał w końcu. Nie potrafił odwrócić się do kobiety, bo czuł się goły z tym wyznaniem. Wiedział, że przykuł jej uwagę, ale nie miał pojęcia, czemu właściwie jej o tym mówi, tym samym ukazując swoją słabość. – Kochałem ją, naprawdę. Byłem tego pewny jak nic innego. Emily poznałem na jednym z balów, była zabawna i przebojowa i tak bardzo różniła się od ludzi z wyższych sfer, których znałem. Jej rodzice byli piekielnie bogaci, ale mimo to nie brzydzili się kontaktem z biedotą. Przypominała mi moją matkę, tak samo piękna, delikatna, gdzie tylko się zjawiła, zjednywała sobie ludzi.

- Carmen musi być cudowna – potwierdziła cicho Ellie.

Nie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Aron stał do niej tyłem, przygarbiony wyglądał na o wiele starszego, niż w rzeczywistości. Była pewna, że to, co mówi wypływa z jego wnętrza, że naprawdę był w stanie kochać, że poznał to uczucie osobiście.

- Tak, Carmen to cudowna kobieta – przytaknął. I Elizabeth była poniekąd jak ona. Problem w tym, że Carmen nie była jego matką biologiczną. Nie przyznał tego na głos. – Bałem się, że ją skrzywdzę. Była taka delikatna, młoda. Nie wiedziałem, czy mogę się do niej zbliżyć. A później zaprosiła mnie na spacer. Zgodziłem się, oczywiście. Byłem zakochany jak szczeniak, wpatrzony w nią jak w obrazek. I tego dnia miała na sobie piękną sukienkę, białą w wyhaftowane róże. Pamiętam, bo pomyślałem wtedy, że jest jak taka róża. Piękna z zewnątrz, ale kontakt z nią kłuje – roześmiał się bez krzty wesołości. Wydawał się taki bezbronny. – Na tamtym spacerze igrała ze mną, doskonale wiedziała, że nie radzę sobie z pożądaniem. Kochaliśmy się. To był jej pierwszy raz. Byłem taki szczęśliwy, czułem się jakbym znalazł największy skarb.

Elizabeth nie wiedziała, co powinna zrobić. Czuła się źle ze świadomością, że siłą wyciąga coś z jego wnętrza, bez pełnej świadomości mężczyzny. Bo chyba o to w tym wszystkim chodziło – Aron Bentley zatracił się we wspomnieniach, zapominając o jej obecności.

A mimo to, ciekawość rozlewała się w jej wnętrzu. Chłonęła tę historię niczym gąbka, bo odkrywała prawdziwe oblicze Bentleya, pokazujące, że jest człowiekiem jak każdy inny, że ma swoje słabości.

- Co się z nią stało? – zapytała ostrożnie, pełna najgorszych przeczuć.

Aron nadal stał do niej tyłem.

- Szybko się jej oświadczyłem, byłem pewien, że to miłość. Wtedy człowiek nie patrzy na siebie, w chwili największego zagrożenia nie obchodzi go, co się z nim stanie. Obchodzi go jedynie ta druga osoba. Może umierać, pod warunkiem, że ta druga osoba ponad wszystko przeżyje. Nasze środowiska nam kibicowały, cała śmietanka towarzyska miała nas na świeczniku. Byłem taki dumny, że mogłem ją mieć przy sobie. Ale później coś zaczęło się psuć. Emily wracała późno do mieszkania, mijaliśmy się. Czasem się z tego cieszyłem - gdy spędzaliśmy razem czas, kłóciliśmy się o pierdoły. A nasze noce... Miałem wrażenie, że początkowy akt miłości zamienia się w chęć udowodnienia czegoś. Problem w tym, że nie wiedziałem czego. Pamiętam, że podczas mojego wieczoru kawalerskiego miałem nagły telefon. To Alex, mój przyjaciel. Dzwonił, aby przeprosić - nagła sytuacja, rozchorował się, ma wysoką gorączkę, nie może wyjść z łóżka. Przed spotkaniem w klubie chciałem sprawdzić, czy na pewno sobie radzi. Miałem poczucie winy, że nie może bawić się z nami, w tak ważnym momencie mojego życia. Całe szczęście, że tam pojechałem. Widziałem ich razem w łóżku, jak powoli zatracali się w swoich doznaniach, kompletnie zapominając o mojej obecności. – Odwrócił się do Elizbaeth powoli, spodziewając się, że na jej twarzy zobaczy to, co zawsze – litość. – Jestem pewien, że w firmie nadal jest ktoś z pamiętnym egzemplarzem „USA Today". Doskonale pamiętam tamten artykuł – o zakochanym bogaczu, który nie zasłużył na miłość pięknej damy. Idź, zapytaj, być może będziesz się mogła jeszcze pośmiać.

- Naprawdę sądzi pan, że mogłabym to wykorzystać? – Elizabeth ze zrezygnowaniem pokręciła głową. – Ja też się przed panem otworzyłam, mówiąc o tym, czym od lat się zadręczam...

- W takim razie, wyznanie, za wyznanie. Jesteśmy kwita. Wracaj do pracy – mruknął w końcu, nie patrząc w jej stronę.

Prawdę mówiąc miał podobne odczucia do Elizabeth. Przez lata chodził do psychologa, próbując poukładać swoje życie. Terapia miała pomóc w pogodzeniu przeszłości z teraźniejszością i przekonaniu go, że dzieciństwo oraz wczesne lata młodości nie były przyczyną zdrady Emily.

Prawda była taka, że nadal się z tym nie pogodził. Zdrada jego największej miłości, w gruncie rzeczy jedynej, sprawiała, że czuł się mężczyzną wybrakowanym. Gdyby zapewnił jej wszystko to, co może zaoferować młody, zdrowy mężczyzna, nie zdradziłaby go.

Było mu odrobinę lżej, gdy się z kimś tym podzielił, choć za nic w życiu nie przyznałby tego. Od ponad dziecięciu lat większość kobiet przypominało mu Emily, im częściej się tak zdarzało, tym bardziej się dystansował, aż w końcu uwierzył, że nie potrzebuje miłości.

Aż do rozmowy z młodziutką panną Foster.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro