Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

X. Kurza kupa, nie znoszę przepraszać.

        Violet Mulligan nie była typem od alkoholu jak i jej przyjaciółki. Dlatego również była pewna, iż to nie zwidy. Charles Quentin czule obejmował Louise Gillis i gładził jej idealnie ułożone blond włosy, szepcząc coś troskliwie po cichu. Myślała, że jej serce eksploduje od wściekłości. A później dotarło do niej, że to wcale nie wściekłość, a szczere rozczarowanie.

       — Czy Louise żyje? — Usłyszała za sobą czyjś głos.

       — Tak. — Starała się brzmieć obojętnie. Okej, bardzo dobrze, że nikt nie został skrzywdzony. Szkoda tylko, że musiała ujrzeć ten oto pseudo romantyczny widok. — I obściskuje się ze swoim byłym.

      Metan Hawkings nie wyglądał na zafascynowanego owym faktem. Natomiast westchnął z ulgą i otarł wcale niespocone czoło.

     — Uch, co za dobry zwrot akcji — odparł za to. — Nie mógłbym się pogodzić, gdyby znów ktoś zginął z winy mojego istnienia. — Po czym podrapał się po brodzie, jak to miał w zwyczaju, gdy brała go ostra gadanina. — Nigdy nie spotkałem człowieka, który przynosiłby innym takiego pecha jak ja. Ach, to ciężkie życie młodego licealisty... a może, moja droga rudowłosa znajomo z klasy, naprawdę nie jest człowiekiem? To doprawdy interesujące, bo wiesz, moi rodzice...

      Jednak ta nie słuchała już tego majestatycznego potoku słów uśmiechniętego od ucha do ucha blondyna. Na twarzy miał dziwne czarne plamy, jakby wcześniej rozlał sobie atrament po policzkach. A może to była część jego kostiumu? Pokręciła głową. Dziwak jak my wszyscy. Może dlatego Purple... i wtem poczuła ukucie w sercu, jednak nie na widok Quentina, a wspomnienie o swej monotonnej przyjaciółce. Miała rację... zwróciła wzrok ku chłopakowi, a on pochwycił jej bolesne spojrzenie. Buzia Metana się nie zamykała, lecz te słowa nie miały dla niej żadnego znaczenia. Uniosła dumnie podbródek i uśmiechnęła zadziornie, choć serce niemiłosiernie ją bolało. Nie mogła pokazać, że ją złamał. Nawet jeśli lekko poluzował objęcie Louise. Nawet jeśli patrzył w ciemne oczy Violet przepraszającym spojrzeniem. Musiała jak najszybciej wymazać ze swojego serca Charlesa Quentina. Tak jak mówiła Purple w domku na drzewie podczas szalejącej za oknem burzy. Mulligan nie posłuchała jej za pierwszym razem i teraz czuła, jakby iście niebezpieczna burza szalała w jej wnętrzu.
     Jednak przez moment pomyślała zaniepokojona, że to właśnie może być układ. Że być może brunetka poprosiła o to chłopaka, aby dopiec swojego. Aby pokazać Rudej, że miała rację.
   Violet skarciła się w myślach. Nie, to nie byłoby w stylu jej przyjaciółki. No właśnie p r z y j a c i ó ł k i. Jak w ogóle mogła tak pomyśleć?

       — Widziałeś może Purple? — Odwróciła się z gracją na pięcie i spojrzała na Hawkingsa. Wstrzymywała w sobie tyle uczuć naraz, lecz była nadal przekonana, że jeśli nie okaże bólu, nikt jej nie skrzywdzi. Nikt, oprócz niej samej.

       — I wtedy, gdy wyciągnąłem rękę z piekarnika, zacząłem się śmiać... — Zamilkł w moment i przez chwilę patrzył szeroko otwartymi oczętami na rudowłosą znajomą z klasy. Gdy przeanalizował jej słowa, zmarszczył brwi. — Jaką Purple?

       Mulligan machnęła ręką, a następnie wyminęła chłopaka. Metan wzruszył jedynie ramionami, po czym kontynuował sam do siebie:

         — Ciotka chciała dzwonić po pogotowie, ale niby po co, przecież tylko włożyłem rękę do piekarnika, ale cóż nie wszyscy to rozumieją...

       Violet ruszyła korytarzem domu przeklętej Louise Gillis. Zresztą już nawet nie była na nią zła, a wręcz rozczarowana i zażenowana samą sobą. Rozczarowana i zażenowana Charlesem. Rozczarowana być może całym światem. Tak bardzo choć raz chciała się poczuć naprawdę kochana. Liczyć się przez dłuższy czas dla kogoś. Chciała się poczuć piękna i dobra zarazem, a nie być tylko rudą wredną dziewczyną dla całego wszechświata. Chciała przez moment poczuć się prawdziwą, zabawną Violet Mulligan, która potrafi kochać.
     I już pragnęła wypuścić parę łez z oczu, gdy w drzwiach wejściowych ujrzała drobną sylwetkę Lauren pogrążającą się w szlochu.

        — Smith! — Miała wrażenie, że śni. Wszystko nie potrafiło ułożyć się w spójną całość. Jeszcze niedawno czuła na swoich ustach słodki posmak kłamstwa Charlesa, a teraz przybiła ją gorzka prawda. — Co ty wyprawiasz? — Miała wrażenie, że jej słowa wydobywają się z odległej otchłani.

        Jasna czupryna, z ufarbowanym już odrostem, Lauren Smith była nieco postrzępiona. Dziewczyna nie miała już na sobie peruki młodej Einstein ani radosnego uśmiechu na rumianej twarzy, za to wyglądała na co najmniej zdruzgotaną. Może ją też ktoś zranił? I wtedy dotarło do rudowłosej Mulligan, że w prawdzie wcale nie zna swoich przyjaciółek od środka. Bo to w praniu wygląda tak, że ludzie nie są jednoznaczni. Może nam się wydawać, że znamy ich całe życie, lecz zamiast tego często widzimy samo opakowanie.

      — Mam tego dość — wychlipała, chowając dłonie w twarz. — Mam tego wszystkiego dość! To nie jest, do cholery, życie!

       Gdyby nie warunki i prawdziwa rozpacz w głosie Lauren, Violet zaśmiałaby się na widok klnącej Smith. W końcu zawsze była taka grzeczna. A może jednak nie?

       — Ja też. — Podeszła do niej, a ta podniosła głowę, słysząc drżenie w głosie Rudej. — Quentin. Purple miała rację — odparła, widząc pytające spojrzenie przyjaciółki. Odwróciła mimowolnie wzrok. — Obściskuje się z Louise.

      — A to dupek. — Zacisnęła usta. — Ze mnie też. Ale raczej dupka. — Violet uniosła brwi. Kolejna dziwna osoba na jej drodze, ale akurat w tym przypadku kochana. Choć w życiu by tego nie powiedziała na głos.

     Smith objęła ją mocno, po czym wtopiła głowę w ramię przyjaciółki:

   — Przepraszam. Tak bardzo przepraszam. Przepraszam was. Nie zrozumiałybyście tego... ja też tego nie rozumiem.

      Zapanowała bardzo niepokojąca cisza. Póki co Violet nic nie rozumiała.

       — Chłopak? — spytała i mimowolnie pociągnęła nosem, choć trzymała się dzielnie. Lauren wypuściła powietrze. — A może dziewczyna?

     — Chłopak fundujący totalny rozpierdziel.

       Ruda zaśmiała się, o dziwo, niecynicznie. Choć farbowana blondynka chyba nie miała w tamtej chwili nastroju do żartów.

       — To chyba normalka. Każdy taki jest*

       — Mój Boże, Violet, ty płaczesz. — Lauren uniosła głowę i otarła łzy z przepełnionych szokiem oczu. Mulligan nawet nie zwróciła uwagi na tenże fakt wiążący się z tym, że zapewne cała się rozmazała i już nie była sarną, a wielkim splamionym, niczym przez rozbrykanego dzieciaka, płótnem. — Nic nie mów. Idziemy do domku.

       Uśmiechnęła się delikatnie. Tego właśnie potrzebowała. Zapachu paliwa i cholernie gorzkiej kawy.

       — Nie za późno?

       — Nigdy nie jest. — Uśmiechnęła się jakoś smutno. — Na nic — dodała z dziwną nostalgią. Już miały wyjść, gdy chwyciła Mulligan za piegowatą dłoń.— Violet. Może powinnyśmy...

       Myślały o tej samej o sobie.

      — Tak, ale jeszcze nie teraz. — Zgodziła się w połowie. — Muszę przemyśleć, co jej powiem w ramach przeprosin. A kurza kupa, nie znoszę przepraszać.

       Lauren mimowolnie zaczęła się lekko śmiać. Bardzo lekko. Zbyt lekko jak na nią. Coś musiało się wydarzyć.

        — Mówi się chyba kurza noga.

        — Może być nawet i głowa, ale i tak wolę kupę. — Wzruszyła po gangstersku ramionami. 

     I tak też zaczęły się śmiać, wpuszczając blask księżyca do spowitego ciemnością domu Louise Gillis.

   ° 🌹 °

06.10.1993
Fazowsze

      Każda poranna pobudka powinna być zaaranżowana wpadającymi przez okno promieniami słonecznymi, zapachem świeżości zza okna i melodyjnym śpiewem wróbelków. W przypadku domów Murphych ranki bywały naprawdę różne, a przy okazji zaskakujące. Chociażby tym razem Adam był ochrzaniany przez matkę za swoją przemądrzałość, co w rezultacie skończyło się aresztem domowym dla całego sześciorga [bo jak ponosić odpowiedzialność, to jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, upierał się przy swoim, aż kwiaciarka przystała na to. Przynajmniej miała z głowy kolejną piątkę dzieciaków, za to właśnie te dzieciaki planowały plan zagłady Adama Murphy'ego, co z tego, że aż czwórka była jego biologicznym rodzeństwem? Nikt go w tym domu nie lubił].
        Gdy Purple wyszła na moment za drzwi, aby wziąć stojącą przed nimi bańkę z mlekiem, ujrzała karteczkę wetkniętą pod nią. Rozejrzała się niepewnie, czy aby na pewno nie jest to żart ukochanego Adasia lub pułapka zastawiona przez Alberta, po czym wzruszyła ramionami i otworzyła ją, marząc, żeby były to poruszające słowa skruchy Quentinów oraz propozycja powrotu do nich.
     Nadzieja zgubna bywa. Wzięła do drugiej ręki bańkę i oparła o framugę ze startą już czerwoną farbą.

 Droga Emo Dupo Wołowa,

  jest dwudziestatrzecia tzrydzieści i pisze do Ciebie z naszej Narnii, czaisz  bazę, cnie. Niestety rzadna z nas nie potrafi obsługiwać ekspresu, co za pech, więc tęsknimy za Tobą, Purpi.
   nie no żart. musimy pogadać i z bulem dupska, nie no dobra, z bulem serca, stwierdzam, że muszę Cię oficjalnie pzreprozić face to face, a nie incognito niczym cholerna odlotowa agentka. mamy sobie sporo do wyjaśnienia, ale nie buj się ani nic, nos mnie aż piezce, ale musimy Ci wyznać z Kowalską, że Cię bardzo kochamy, Purpulencjo i nie hcemy gównoburz, bo życie jest zakrutkie, a my jusz za stare na takie idiotyzmy, kucic to się można o to, kto pierwszy skaka w gumę, a nie kto kreci czy nie kreci z popiep... z Quentinem. w karzdym razie, my bad, mialas racje, choć nie wiem skąt i hyba musimy o tym pogadać, hipisko nasza.
     doceń, bo o dziwo nie popełniłam rzadnych błęduw specjalnie dla Ciebie i poprosiłam gszecznie jakiegoś lamusiarza z ulicy o dosdarczenie tej karteczki z waszymi sikami krowy,

z wyrazami szacunku i utopijnej hwały,
Twoja fioletowa przyjaciółka niehopperowa.

PS Lauren wstawiła pszecinki, rzeby twe oczy nie wyleciały z oczodołuw, bo pewnie bym się śmiała, a dorosłość wymaga cholernej powagi.
PPS sorry, miałam niepohamowaną ohotę sobie pszeklnąć.

       I tak też Purple postanowiła igrać z życiem, wychodząc z domu oknem. Musiała czym prędzej pogadać z dziewczynami i zapytać czy lamusiarz z ulicy nie ma podbitego oka.
    Stanęła nogą na stromym dachu i modliła się w duchu nie aby nie spaść, a inaczej — aby Hopperowie nie zobaczyli jej zza szyby, obok której chwiejnym krokiem musiała przejść czy chciała, czy też nie. Natomiast ludzie z ulicy, których całe szczęście zza samego świtu jeszcze zbyt wielu nie było, musieli mieć naprawdę komiczny widok na dziewczynę ubraną w fioletową piżamkę z wielką twarzą konia Rafała.

      — Drogi Aniu Boy — zaczęła, przechodząc obok pokoju Edwarda. — Jeśli umrę, przeproś ode mnie Lauren i Violet za fakt, że shippowałam je.

        — Przypomnę, że jeśli ty umrzesz, to ja też.

          O cholera, niezłe spostrzeżenie, Pur...
     Dziewczyna usłyszała skrzypnięcie otwieranego okna i omal, pod wpływem trzepoczącej nią adrenaliny, nie zjechała na tyłku z dachówki. Całe szczęście Edward Hopper złapał jej drobną, bladą rękę w ostatniej chwili.

         — Zarazisz się — przypomniała, gdy odwróciła głowę w jego stronę. Zgarnęła przyklejone do twarzy kosmyki kruczoczarnych włosów i dostrzegła, że na policzkach chłopaka widnieją ślady łez. — Co się stało? — spytała całkowicie szczerze i chyba właśnie to zaskoczyło w jej mimice blondyna.

     — Wcale nie chodzisz po mojej dachówce o piątej rano i wcale twoi bracia nie dzierają się od co najmniej godziny — odparł ironicznie, jednak zabrakło w tym tonie wyższości.

       — Dzikie z nas bestie. — Wzruszyła ramionami. Zapewne nie zrozumiał, że jest to swoista forma przeprosin, więc dodała: — Sorry.

         — Wejdź. — Przewrócił oczami, a ta niepewnie dała się wciągnąć, jakkolwiek to brzmi, przez okno Edwardowego pokoju.

      Stanęła po środku, a on zamknął za nimi okno. I szczerze nie spodziewała się, że jego pokój będzie tak bardzo jego. Była pewna, iż pani Hopperowa ma swoje zasady, a nawet jeśli, to być może nie podlegały pod ten pokój.
       Ściany były niebieskie z ciut zdrapaną farbą, lecz na pewno trzymały się lepiej niż te fioletowe w malutkim pokoiku Purple. Na nich widniało mnóstwo plakatów Metallici, której koszulki często ubierał, a na przeciwległej ścianie wisiał krzyż, pamiątka z pierwszej Komunii Świętej i jego zdjęcie z mamą, gdy miał może z osiem lat. Faktycznie musiała być dla niego niezwykle ważna. Spojrzała na półkę pod zdjęciem — umiejscowiony był na niej koszyk z posegregowanymi komiksami Marvela, a obok na podłodze kolejne pudło z kasetami przeznaczonymi do VHS'u, który stał na małym stoliczku naprzeciwko idealnie posłanego łóżka [czego ona nigdy nie robiła]. Zauważył, że patrzy na nie z zaangażowaniem.

        — Lubię, gdy wszystko ma skład i ład — wyjaśnił. Fakt, jego pokój był prawdziwą świątynią porządku, ale i pasji. Miał prawdopodobnie cząstkę duszy Edwarda Hoppera nieważne już jak irytującego na co dzień. — Bo chyba dla tego patrzysz na moje łóżko? Wybacz mi, Purple, ale nie miałbym ochoty...

        — Ja też — mruknęła i przeniosła wzrok na niego.

        — Może kiedy indziej, panienko. — Uśmiechnął się głupawo, lecz zauważyła, że w tym na pozór idiotycznym uśmiechu jest coś, co mogłaby polubić przy większym wysiłku.

        — Najlepiej nigdy.

       Stali przez minutę w ciszy i wtedy zauważyła coś jeszcze. Że pomiędzy jednym a drugim plakatem są wetknięte dwa zdjęcia Violet zapewne zrobione przez niego.

        — Moja mama... — Zawahał się przy tych słowach. Nabrał mocniej powietrza do płuc. — Jest fotografem. Często po długim przekonywaniu pożyczałem od niej sprzęt.

         — Już nie pożyczasz? — Podeszła bliżej i dotknęła ostrożnie zdjęcia dziewczyny. Wyglądała na nim na taką szczęśliwą. Czemu nie mogły cofnąć czasu do momentu, gdy wszystko było o wiele prostsze?

     — Odkąd zjawił się Michaele, wszystko uległo zmianie.

        Jego ojczym.
Faktycznie, niecały rok temu Julia Hopperowa wyszła po raz drugi za mąż. Za mężczyznę dużo starszego od siebie. Czy Purple chciała to wiedzieć, czy nie — i tak cała wieś pękała od plotek na ten temat. A to pewnie jakiś bandyta! Puszczalska się Hopperowa okazała! A to biedny syn, zaraz tak po śmierci ojca? Co z tego, że minęło pięć lat. Pięć bitych lat, które być może były ciężkie i dla pani Julii.
      Świat zawsze był niesprawiedliwy. A najbardziej w momencie, gdy ukochaną matkę Edwarda nazywano puszczalską. A ona chciała przecież tylko zacząć wszystko od nowa.
      
          — Ej! Nadal to masz. — Uśmiechnęła się lekko na widok przyklejonej plasterkiem stokrotki. — Dałam ci ją, gdy mieliśmy z pięć lat. Pamiętasz, jak z Charlesem i... i Calem... poszliśmy do lasu? Byłeś przerażony, bo nie spytałeś o zgodę mamy. Już wtedy wygrałeś puchar o miano najlepszego syna, Edwardzie Jestem Idiotą...

       Zamilkła, gdy dotknął przyjacielsko jej pleców. Tak, jak to robił we wczesnym dzieciństwie.

       — A ty za to wpadłaś do sadzawki — odparł, uśmiechając się z wyższością. — Pamiętam. Pobiegłem ci na pomoc...

         — A to nie był Quentin? — poprawiła go ze zołzowatą mimiką, którą podłapała od Violet. — Ty się trzęsłaś i płakałeś na widok konika polnego.

       — O, Boże, nadal! — Przyznał się mimowolnie. — Koniki polne to zło. — A następnie skrzywił i dodał ciszej. — Czyli może jednak to był Quentin.

        Znowu zapadła cisza, lecz on ją równie szybko przerwał.

         — Tęsknisz za nim, racja?

         Nie odpowiedziała.

          — Byłam pewna, że twoja matka wszystkim rozpowie — rzekła za to.

         Edward westchnął ciężko. Pani Julia Hopper w swym czasie miała poważną spinę z Quentinami — stąd się wzięła w niej spora niechęć do Purple, jak i zapewne Charlesa. Choć tej pierwszej współczuła krytycznej sytuacji. Matka Edwarda bywała upierdliwa, lecz niebezduszna. I sam Edward był tego przykładem — musiała być dla niego niezwykle dobra, skoro tak ją ukochał. 

           — Samo wyszło. — Wzruszył powolnie ramionami. — I tak już dawno rozeszło się po kościach. Ale nadal uważamy, że Quentinowie to ród dupków.

     Zignorowała ten ciut uszczypliwy komentarz, po czym odwróciła w jego stronę i wbiła wzrok błękitne oczy chłopaka.

        — A ty? — spytała. — Tęsknisz za Edgarem?

       Uśmiechnął się dość nerwowo. Wspomnienie o ojcu, nawet po pięciu latach, otwierało w jego sercu jakieś załatane już dawno rany.

        — Oczywiste — odpowiedział łagodnie, a po tym westchnął przeciągle. — Nie lubię, gdy coś się kończy. A najbardziej, gdy są to ludzie. — Przerwał. Purple nadal nie wierzyła, że rozmawiają ze sobą normalnie, a co dopiero na poważne tematy. Czuła się dobrze, gdyż to była jej ulubiona dziedzina. Miała siedemnaście lat i kochała poważne rozmowy o życiu. — Najpierw Cal. — Brunetka przymknęła oczy i wypuściła powietrze nosem. — Potem wy. Byliście jedynymi dziećmi, które znosiły moje darcie ryja, gdy trzeba było wejść w gęste krzaczory. — Zaśmiał się ostrożnie.

        — Tak, Edziu, byłeś irytujący. — Wstrzymała śmiech i posłała mu groźne spojrzenie. Atmosfera między nimi rozluźniła się. — Nadal jesteś.

        — Ty za to byłaś bombą energii. Cały czas skakałaś! — bronił się. — A Calvin. O, Boże, to już Charles wydawał się najrozsądniejszy z całej waszej trójki. No ode mnie zresztą też... — dodał zawstydzony. — W końcu ciągle ryczałem.

         I wtedy dotarło do Purple coś niezwykle ważnego. Edward tak bardzo chciał zachować przy sobie Violet, bo potrzebował ludzi. Potrzebował kogoś, kto go tym razem nie zostawi samego.
   Ale wiążąc się z ludźmi, musimy być przecież przygotowani na ból.

      — I dzisiaj zresztą też — odparł, a głos mu dziwnie zadrżał. — Mamusię pogotowie wzięło. — Brunetka rozszerzyła szmaragdowe oczy. Znowu zaczął płakać. — To nic groźnego raczej, a-ale ona... — Wypuścił mocno powietrze. — Jest jedyną osobą, która mnie kocha. Nawet nie wiesz, jak okropnie pomyśleć, że mógłbym ją stracić. Ostatnią osobę, dzięki której jeszcze się nie zabiłem.

° 🌹 °

*wybaczcie mi, boys, wcale tak nie myślę

zbliżamy się wielkimi krokami do końca :))))

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro