VI. Spowiedź siedemnastolatki.
— I raz nawet chciałam mieć pianino — odparła, gdy opierali się o jedną ze ścian, nie myśląc nawet, że może się ona za chwilę rozlecieć. — Ale moi rodzice są zbyt elokwentni, aby ich córka tworzyła muzykę, no nie?
Chłopak obejmował ją w pasie i jakby przychodziło mu to z całkowitą naturalnością.
— Nie wyobrażałbym sobie ciebie przy pianinie. Prędzej byś je rozsadziła.
— A widzisz Quentin... mój plan polegał właśnie na tym, aby nawalać w nie podczas wzmożonej wściekłości. — Zaśmiali się. — Czyli zawsze.
Zapanowała cisza. Choć serce Charlesa nadal miało brak po rozstaniu z Louise, chyba się cieszył. Przy tamtej pięknej blondynce nigdy nie był tak szczery, jak w przeciągu niecałej godziny z Violet. Nawet nie wyobrażał sobie wtedy, aby Gillis kiedykolwiek zgodziła się uciec z nim z lekcji. A tu proszę, nawet nie musiał proponować. Ruda chyba również korzystała z tej chwili.
— Jesteś ogromnie potrzepana, Mulligan. — Uśmiechnął się zadziornie.
— Ty mi to jeszcze mówisz? — Uniosła głowę znad jego ramienia i wbiła wzrok w przesiąknięte zielenią oczy chłopaka. — Moja matka jojczy co chwila, jaki to ze mnie rak, a ojciec ją jeszcze ku temu prowokuje. — Zauważyła, że marszczy brwi. — Serio, wierz mi na słowo. Nikomu o tym nie mówiłam, ale moi rodzice nie są ani trochę super rodzicami. Wystarczy, że nie posprzątam pokoju i już robią raban.
Dlatego też tak bardzo chciała uniknąć starcia z rodzicami podczas powrotu z Wilna. Dlatego wsiadła na gapę, być może i z własnej głupoty, ale i strachu. Strachu, że będzie miała burę w domu i szlaban, a jeśli dostanie szlaban, nie będzie mogła spędzać czasu z jedynymi osobami, które pokochały ją mimo bycia wredną rudowłosą wariatką — jej przyjaciółkami.
Przymknęła oczy. Czasem nie chciała taka być. Czasem używała cynicznego słownictwa jako reakcji obronnej. Bo jeśli w domu traktowali ją jako matoła, to choć przy znajomych próbowała błyskać inteligencją wymieszaną z soczystym sarkazmem. Tak aby nie myśleli, że kiedykolwiek Violet Mulligan mogła czuć się niepewna siebie czy zraniona.
— Kiedyś, jak spotykałam się z Edwardem, zobaczyłam ciebie — mówiła z zamkniętymi oczami, oparta o jego ramię. Ciemnowłosy spojrzał na nią zdezorientowany. — Grałeś na boisku, i choć wolisz gotować, to wtedy również wydawałeś się jakiś szczęśliwszy niż na co dzień. Taki beztroski niczym wkurzające bachory w Bajkolandach, czaisz bazę. — Chłopak mimowolnie przytaknął z uśmiechem. — Wtedy zdałam sobie sprawę, że każdy z nas w życiu zakłada maski. I wtedy jej nie miałeś albo może miałeś... sama nie wiem, w każdym razie wyglądało, jakbyś nie udawał. — Znowu wbiła wzrok w jego szmaragdowe ślepia. — Ludzie nie są jednoznaczni. Nie ma typowego bad boya ani pustej laluni. Każdy jest kimś z jakiegoś powodu, ale czasem sobie z tego nawet nie zdajemy sprawy. Tak bardzo przyzwyczajamy się do swoich roli, że mamy wrażenie, iż są one nami. A to przecież nadal tylko role.
Patrzył na nią swoim bystrym spojrzeniem, rozumiejąc każde ze słów, które ta z reguły wredna dziewczyna wypowiadała. Jednak tym razem jej twarz złagodniała, a dotychczas owiane sarkazmem słowa nabrały nowego znaczenia. Violet Mulligan siedziała przy nim całkowicie szczera — opowiadała historię, jak kolega w przedszkolu wpiął w jej włosy gumę i musiała je zgolić pod rozkazem rodziców lub jak spadła z huśtawki, omal nie dusząc się i została znaleziona dopiero po pewnym czasie przez trzynastoletnią Lauren, bo wszyscy byli zajęci w domu pracą. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek rozmawiał tak z Louise. W końcu cała ich znajomość była zaaranżowana przez rodziców obydwojga. Chcieli mieć z tego związku biznes — w końcu modelka i wschodzący gwiazdor sportu. A co jeśli każde z nich tylko udawało?
Dopiero wtedy poczuł, że patrzy na nią z czułością. Że już nigdy nie oceni tej dziewczyny pochopnie.
— A co z Edwardem? — spytał ciszej. Kciukiem przejechał po piegowatym policzku Mulligan. — Nigdy go nie kochałaś?
— Kochałam, ale to uczucie było ulotne. Zresztą jak każde. Uczucia to czasami pieprzone kłamstwo.
A następnie dodała szeptem tylko czasami, co nie umknęło jego uszom.
— Bo wtedy, gdy siedziałam na trybunach — kontynuowała. Choć czuła, że w duszy się czerwieni, wiedziała, że jej rumieńce mimo wszystko nie są widoczne. I po raz pierwszy tego pożałowała. Tak bardzo chciałaby mu pokazać swoje multum emocji co do niego, które przez ten cały czas w sobie dusiła. — Uświadomiłam sobie, że... że mogłabym pokochać ciebie.
I wnet poczuła dotyk jego ust na swoich jako najwspanialsze uczucie na ziemi. Nawet jeśli nagle miałoby okazać się pieprzonym kłamstwem.
° 💜 °
— Ciekawe co porabia Violet? — odparła Lauren, jak zwykle majsterkując w swoim ukochanym domku na drzewie. Przetarła dłonią spocone czoło, pozostawiając na nim ślad po paliwie.
Purple wzruszyła ramionami, a następnie przyłożyła twarz do stolika. Czasami naprawdę miała na wiele rzeczy wywalone, jednak o wiele częściej przeżywała te wszystkie rzeczy w swoim sercu. I również czasami było to bardzo ciężkie, tym bardziej, gdy nie mogła przez ich natłok zasnąć nocą. Dlatego tak bardzo ukochała kawę, być może bardziej niż kiedykolwiek Metana Hawkingsa, ratowała jej tyłek po nieprzespanych wieczorach.
— Dlaczego zazwyczaj tak dużo myślisz? — Smith z natury dużo bardziej wolała zadawać pytania, niżeli opowiadać o sobie. Ku ironii Purple nie lubiła ani jednego, ani drugiego, więc zbyła te pytanie milczeniem. Wyobraźnia raz potrafi umilić czas, a raz rozwalić wszystko w jeden drobny mak, pomyślała brunetka, wbijając wzrok w ściany umiłowanego domku. I choć przesiadywała w nim od bitego roku, dopiero teraz zauważyła wywieszone na ścianach kartki z tabelkami. Na każdej narysowane były słupki podpisane jedną literą i procentem, chociażby A 51 % czy K. P 67 %
Dziewczyna ściągnęła ciemne brwi.
— Co to właściwie jest?
Lauren uniosła chaotycznie głowę i rozglądnęła rozkojarzonym wzrokiem po domku. Dopiero po chwili zauważyła, na co patrzy jej przyjaciółka.
— Nic takiego. — Machnęła ręką, aby następnie podsunąć jej pod nos czekoladowe ciastka. — Częstuj się.
Dziewczyna spojrzała podejrzliwie na Smith, lecz po chwili sięgnęła po ciastko.
— Jeśli są ohydne, wypluję ci je na twarz — odparła spokojnie, za to Lauren uśmiechnęła niepewnie, po czym roześmiała już na całego. Purple wgryzła się w pyszność i o dziwo, dwutygodniowe ciastka, nie okazały się aż tak złe. — Smakują jak moje chęci do życia — dodała. — Czyli nijak.
W tym samym momencie schody prowadzące do domku skrzypnęły i obie przyjaciółki były już pewne, że tylko jedna osoba potrafi tupać tak mocno swoimi fioletowymi martensami.
Violet Mulligan stanęła szczerze uśmiechnięta w drzwiach.
— Elo maciory. — Usłyszały zadziorny śmiech. — Jak wam mija to deszczowe popołudnie?
— Od kiedy pada? — Purple albo była zbyt roztargniona, aby nie zauważyć, że z niestabilnego sufitu spadają krople deszczu, albo tak bardzo skupiła się na odrabianiu [czytać: odpisywaniu od Lauren] zadania z matematyki.
— Boże, Purpi, nie dość, że szkolna morderczyni to jeszcze tak zaangażowana w planowanie morderstw, że zapomina o całym świecie. — Ruda położyła ręce na biodrach. Ku zaskoczeniu naprawdę była zadowolona.
— Och, ViOlEtKo HoPpErOwA, rozgryzłaś mnie — rzuciła, wracając do nikczemnych pierwiastków. Żarty na temat afery w szkole zaczęły być dla niej totalnie nie na miejscu i chyba również nie dla Lauren, gdyż jej twarz mówiła sama za siebie.
Violet usiadła z impetem w swoim ulubionym kącie.
— Jeżeli już mam poddać się jakiemuś nieudacznikowi — zaczęła — i przyjąć jego nazwisko, to brzmiałoby jedynie Quentin.
Farbowana blondynka upuściła swój ukochany śrubokręt, a jej lazurowe oczęta zabłysnęły z radości. Momentalnie przyłożyła brudnawą dłoń do ust.
— Violet! — pisnęła, tamta za to darowała już sobie kłamanie. Była na to zbyt szczęśliwa. — Ach, jak się cieszę, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić! — Zerwała się, aby uściskać przyjaciółkę, lecz tamta wnet ją powstrzymała.
— Właśnie widzę twój chory zachwyt, Smith. To nie ja konstruuję roboty, aby już ślepnąć. — Lauren, na te słowa, zatrzymała się w półbiegu. — I nawet nie próbuj wymusić na mnie głupiej tkliwości. Nie jesteśmy już trzynastolatkami, żeby fangirlować.
— Racja.
Wróciła więc do swojej pracy, kiedy Ruda luzacko rozłożyła się w swojej miejscówce z głupawym uśmieszkiem na twarzy.
Tym czasem Purple mierzyła cały czas swoją przyjaciółkę przeszywającym wzrokiem. To nie tak, że nie chciała, aby arogancka Violet Mulligan była jej szwagierką. Już dawno stały się z Lauren jej jedyną rodziną — w końcu to przy nich mogła być szczęśliwa. Dlatego też nie chciała odebrać żadnej z nich tego ulotnego szczęścia, musiała uchronić obie przed rozczarowaniem i bólem serca. Bo ból, wywołany przez miłość, nie jest ani trochę fajny.
— Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. — Starała się brzmieć obojętnie i chyba jej to wyszło. Ruda momentalnie spojrzała na nią, Smith swoją drogą również. Cholera, musicie tak na mnie patrzeć? — Że w sensie Quentin. Charles, on... nie. — Pokręciła lekko głową, bo zabrakło jej odpowiednich słów. W życiu nie nazwałaby własnego biologicznego brata dupkiem, był momentami naprawdę dobrym bratem na odległość, ale czy byłby równie dobrym chłopakiem? Purple czuła, że nie. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby stać się nim od razu. Całe jego życie opierało się na graniu z Louise innego niż jest naprawdę, sam jej to kiedyś przecież wyznał. Skąd więc wiedziałby, jak pokochać kogoś na serio?
Lecz Mulligan nie potrafiła czytać w myślach. Posłała jej w zamian podejrzliwe spojrzenie.
— Niby czemu?
Lauren wyczuwała iskry w powietrzu. I nie, to wcale nie była przenośnia.
Purple westchnęła.
— Znam go i nie chciałabym, żeby w jakikolwiek sposób... — Teraz pokażę, że mi na niej zależy. Przymknęła oczy. To musiało w końcu nadejść. Przecież w rzeczywistości wcale nie była bezuczuciową Purple adoptowaną przez Murphych. Miała bardzo uczuciowe serce, prawdopodobnie po jakiś przodkach Quentinów, bo ci teraźniejsi chyba wcale nie wiedzieli co to jest miłość. — Zranił cię, Violet.
I o ile czuła, że w ten sposób sprostowała wszystko, a Ruda jej z wdzięcznością za to podziękuje, myliła się. Życie bywa zaskakujące niczym facetka robiąca niezapowiedzianą kartkówkę zaraz po długim weekendzie. A wierzcie mi, to nie jest fajne — już bardziej warto lubić życie, aniżeli facetki z kartkówkami.
— Wal się! — rzuciła z całą wściekłością, na jaką było ją w tamtym momencie stać. — Dla ciebie specjalnie cenzuralnie, bo pOnOć się przyjaźnimy. — Wstała, chwytając za swoją torbę. Była zirytowana, że ktoś odbiera jej właśnie kogoś, kto jako jedyny dał jej nadzieję na miłość. — Serio masz mnie za idiotkę? — Zmrużyła oczy ze złości. — Od tamtego incydentu na korytarzu byłam pewna, że kręcicie!
Lauren rozchyliła wargi, patrząc to na jedną, to na drugą.
— Dziewczyny...
— Chwila! — Wskazała na nią, aby dać znak, że jeszcze nie skończyła. — Charles jako jedyny odkrył we mnie to, czego nawet wy nie potrafiłyście zauważyć, bo tak bardzo jesteście zajęte sobą!
Purple zmarszczyła brwi. Czuła niezręczny ucisk w gardle. I tak też jej własny brat stał się w wyobraźni Violet nie wiadomo kim dla niej. Kręcimy?
— Czekaj... — Smith próbowała złagodzić jakoś sytuację. Spojrzała przepraszająco na brunetkę.
Rudowłosa skierowała się w stronę wyjścia. Na zewnątrz lało jak z cebra.
— Przeziębisz się — rzuciła tylko Purple. Zabrzmiała tak bardzo obojętnie, aż sama się tego przeraziła. Nie chciała pokazać po raz kolejny, że ma wszystko gdzieś. Lecz właśnie tak ją odebrała rozwścieczona Mulligan, bo pokręciła tylko głową z nie do wierzenia. I w ten oto sposób Purple pożałowała, że kiedykolwiek zapragnęła przestać czuć.
— Nara, Lauren. — Ruda rzuciła przez ramię. — A ty się do nas nie odzywaj, bitch!
Zeskoczyła ze schodków, za to w domku zapanowała cisza. Słowo do nas chyba najbardziej wstrząsnęło dziewczyną. Poczuła, jakby została wykluczona z grupy, do której jeszcze rok temu została serdecznie przyjęta.
Gdzieś obok uderzył piorun, wydając przy tym potworny huk. A może burza szalała tylko we wnętrzach całej trójki?
° 💜 °
29.09.1993
Fazowsze
— Chyba wolałabym, żeby mieli mnie za morderczynię, aniżeli najlepsza przyjaciółka za... masz na to jakieś cenzuralne określenie, bo trochę głupio wyzywać samą siebie? — Spojrzała na mężczyznę, który od półgodziny wysłuchiwał jej dziwacznych zwierzeń. Otóż Purple nie miała tego całego zdarzenia nawet komu opowiedzieć, a Ania Boy w tym przypadku nie nadawał się zbyt obiektywnym obserwatorem. Może dlatego, iż był nią.
Dlatego też Denny czuł się przez chwilę, jakby wysłuchiwał spowiedzi siedemnastolatki. Bo tak też, o ironio, właśnie było.
Spojrzał na nią znużonym wzrokiem, podnosząc głowę znad kierownicy.
— Naprawdę się tym przejmujesz? — spytał znudzony. — Ja bym miał to gdzieś... ach, może dlatego, że nie mam przyjaciół.
Westchnęła w odpowiedzi. Mimo wszystko rozmawianie na temat uczuć nadal wydawało się dla Purple dosyć ciężkie. Choć pocieszał ją jedynie fakt, że zwierza się kierowcy busa, aniżeli rodzicom, którzy zawsze mogliby ją pochopnie ocenić.
— Wiesz, jakby nie patrzeć, chciałaś dobrze — mruknął. — A wyszło źle. I cyk. Życie jest trochę jak huśtawka, nie wiadomo kiedy jebnie cię w twarz.
Brunetka nagle poczuła, że właśnie chyba odnalazła bratnią duszę. Która nie mówi o martwej zwierzynie, nie buduje robotów ani nie rzuca nożami w zdjęcia byłych. Za to jest tak samo znużona egzystencją jak ona i wymyśla dziwne podsumowania na temat otaczającego ich świata.
— Chciałabym im powiedzieć prawdę. — Uniósł brew. — Że ten chłopak to mój brat. I że musieliśmy się rozstać jako dzieci, i że wcale nie było to takie łatwe.
— Aaaaa... czyli serio się z tym chłopakiem nie bzykasz?
Pokręciła głową. O ile z kimkolwiek miałaby ochotę się bzykać — Purple czuła, że mimo fioletowego imienia, pasuje i do niej fioletowa flaga z odcieniami szarości, białego i czerni*
— To czym ty się dziewczyno martwisz? — rzucił nieco zaskoczony. Brunetka stwierdziła, że najfajniejsze w Dennym jest właśnie to, że ani jest ciekawski, ani o nic nie dopytuje.
Wzruszyła ramionami.
— To co otwieramy rosołek?
Skinęła głową, wysilając na delikatny uśmiech. Miała wrażenie, że zapowiada się naprawdę niezła znajomość.
° 💜 °
*nawiązanie do flagi aseksualizmu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro