IX. Co myślisz, gdy patrzysz na mnie?
W głowie dudniła muzyka country, krzyki nastolatków pijących taniego browara i słowa Metana o złu na świecie. Coraz mniej to wszystko rozumiała — to wszystko, czytać: niego.
— Za morderczynię. — Wzruszyła ramionami, odpowiadając na uprzednie pytanie.
Mimo wszystko postanowiła zachować spokój. Złotowłosy rozszerzył oczęta, a po chwili popadł w taki amok śmiechu, aż zgiął się w połowie
— Zawsze byłaś taka zabawna! — wykrzyczał. — I nadal jesteś!
Zmarszczyła brwi.
— Ty za to jesteś bardzo narwany — odważyła się zasugerować. Ale na swój sposób kocham to twoje narwaństwo, uniosła kącik ust. — Zawsze taki byłeś. — Nawet wtedy, gdy mogłam powtarzać w koło, że cię kocham. Ale oczywiście tego nie robiłam. Dlaczego doceniamy coś, dopiero wtedy gdy to stracimy?
I wtem się przeraziła. Wcale nie swoich uczuć, choć były jak zwykle pogmatwane, a twarzy stojącego przed nią Metana.
— Byłem pewien, że przebrałaś się za kogoś całkowicie innego — zignorował jej poprzedni komentarz. Jego oczy błyszczały niezwykle mocno, a ta nie miała pojęcia czy to tylko zgubne wrażenie, czy naprawdę widzi w nich iskry szaleństwa. — Czyli za dziewczynę chorobliwie zakochaną we mnie z szaleńczą wzajemnością. Purple, nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym to usłyszeć! — Parę spojrzeń pokierowało się w ich stronę. Również ukradkiem zerknęła na ludzi obdarzających ich pytającym wzrokiem. W końcu każdy znał ich relację, to dzięki niej brunetka została ochrzczona szkolną morderczynią.
Od zawsze była bliżej niego niż inni. Metan Hawkings przyszedł do liceum Jana Fazowsza, nie znając nikogo, tak samo jak Purple. Tyle że dziewczynę zawsze uważano za cień, a on był nowy w mieście — więc przyciągał ludzi spojrzeniem. Pamiętała tamten dzień, jakby nie wydarzył się równy rok temu, a odgrywał się właśnie teraz. Niezbyt romantyczne uderzenie w nos podczas wychowania fizycznego i wspólne siedzenie u pielęgniarki po lekcjach. Przez jeden mały wypadek stali się sobie bliscy. A potem przyszła pora na dwufenyloetyloaminę.
Ale skoro od zawsze była bliżej, również musiała wiedzieć więcej i doszła do wniosku, że mimo mocnej miłości do niego: Metan Hawkings nie jest normalnym chłopakiem. Nigdy nim nie był.
— Metan... — Obdarzyła go ciut zlęknionym wzrokiem i ściszyła ton głosu. — Co myślisz, gdy patrzysz na mnie?
Czuła się nie fair z nim, z Louise, zapewne i z Bogiem czy wszechświatem, wypowiadając tamte słowa. Stojąc przy nim dłużej, niż powinna. Lecz choć raz chciała pomyśleć szczerze o sobie — chciała dać w pewnym stopniu ujście swoim uczuciom.
— Nie co widzisz, lecz co myślisz — dodała, a wnętrze piekło ją niemiłosiernie. Jednak o to w tym wszystkim chodziło. Musiała zmierzyć się z częścią swojej przeszłości: z samym Hawkingsem, aby móc otworzyć się przed swoją bardziej traumatyczną historią.
— Myślę, że kocham kolor fioletowy. — Rozszerzyła lekko oczy. Zignorowała już jego szaleńczą mimikę. — Ale wiesz... taki chłodny, a nie agresywny.
Pani Candy nie kłamała. To on kłamał cały czas: udawał, że mnie nie zna. A znał... i to zbyt dobrze.
— A ty? — Uniknęła na moment jego spojrzenia. — Co myślisz, gdy patrzysz na mnie?
— Myślę, że... — To właśnie była pora, aby zrzucić maskę. — Kocham cię. — Nie patrzyła nawet na niego. — Niezwykle mocno. — Przymknęła oczy. Wiedziała, że jej uczucia są bardzo nieuczciwie, lecz nie mogła ich już zatrzymać. — Ale też widzę pewną rzecz. Że zdecydowanie jest z tobą coś nie tak.
Twarz chłopaka jakby złagodniała. Znów wyglądał uroczo i niewinnie, a oznaki jakichkolwiek szaleńczych emocji zostały zastąpione czymś na wzór smutku.
— Ja też — odparł spokojniej. — Nawet nie wiesz jakie to okropne uczucie! Wszystko odbieram w spowolnionym tempie, jakbym miał opóźnione impulsy, a kiedy już odczuwam emocje to... są one tak bardzo... intensywne. — Coś ściekło mu po policzku. Chyba łza. — To okropne uczucie, gdy budzisz się rano z myślą, że nie znosisz siebie. Że nie wiesz, kim jesteś i... i że... że boisz się siebie!
Parę łez spłynęło po jego przystojnej twarzy, a Purple poczuła na to ucisk w sercu. Nie mogła znieść widoku jak tak radosny chłopak cierpi. Na dodatek chłopak, dla którego mogłaby poświęcić całe swoje cierpienie, byle był szczęśliwy.
Faktycznie miał większe uczucia od innych. I faktycznie było to dziwne.
— Dlatego nie potrafisz związać się z kimś na dłużej? — spytała, posyłając mu troskliwe spojrzenie. Przechyliła lekko głowę, a w jej sercu pojawiła się mimowolna chęć pogładzenia go po policzku. Nie możesz...
Przełknął głośno ślinę i skinął powoli głową. Policzki nadal zalane miał łzami, a oczy mu dziwnie zmiękły.
— Gdy czuję coś do innych. Czuję to w procentach. — Ściszył ton. Purple zdziwiła się, lecz próbowała nie dać tego po sobie znać. Teraz potrzebował jedynie zrozumienia. — Kenna Parks byłaby dla mnie ważna, ale widziałem nad nią tylko sześćdziesiąt siedem, jakby była cyfrą. A Axel... nad Axelem majaczyło ledwo pięćdziesiąt jeden. Czasem zastanawiam się czemu odeszli. — Zamilkł. — I doszedłem do wniosku, że o cokolwiek chodzi, to wszystko to moja wina. Zawsze byłem chorym wariatem. Logiczne, że ściągam na innych karmę... — Zapanowała dłuższa cisza. — A ja tego nie chcę! Chcę być normalny! Jak wy! — Jego słowa brzmiały niczym wydobywające się z otchłani rozpaczy. Niczym małe dziecko, do którego właśnie dotarło, że prezenty dają rodzice, a nie święty Mikołaj*
I najdziwniejsze w Purple było to, że niezależnie jak przerażające rzeczy o sobie mówił, nadal czuła w sercu ucisk na znak, że go kocha. Że kocha go bardziej niż kogokolwiek. Ale czy w niej też widział tylko liczbę? Może to ona była tą, którą kochał na sto procent, ale mimo wszystko nadal w sztywnej regule? Poczuła łzy w kącikach oczu.
— Nie wiem, jak ci pomóc — wydusiła zdruzgotana tym faktem. Bo przecież jak się kogoś kocha, jest się gotów zrobić dla niego wszystko. — Naprawdę nie wiem. — Pokręciła głową zawładnięta emocjami.
Uśmiechnął się niemo.
— Nic mi już nie pomoże — rzekł ciszej. Położył dłoń na sercu. — Ale muszę przyrzec, że byłaś jedyną osobą na świecie, w której nie widziałem żadnych cyfr ani żadnych procentów. Widziałem tylko ciebie. Groteskową dziewczynę, która rzadko się goli i lepsze to niż gdyby była pustą miss Fazowsza.
Pociekło parę łez, a z oddali wydobył się przeraźliwy krzyk Louise Gillis.
° 🌹 °
Korytarze opustoszały, a większość młodzieży z Fazowsza zgromadziło się w pobliżu pokoju blond piękności. Siedziała na dywanie roztrzęsiona, przełykając gorzkie łzy i gładzona po włosach przez nikogo innego jak Charlesa Quentina. Lecz Purple nie zdawała sobie z tego sprawy. Wyszła z salonu i minęła małą grupkę z Philipem Louderem na czele. Kawałek dalej stała Flum przyglądająca się im kątem oka.
— Flum. — Florence przekierowała wzrok na brunetkę i uśmiechnęła słabo. Dziewczyna zauważyła to spojrzenie i w moment zaniepokoiła. — Zrobili ci coś? — Starała się zachować zimną krew. Oczywiste, że na myśli miała Flima i jego ekipę.
Pokręciła głową, a następnie otarła łezkę kręcącą się w oku.
— Nie. — Odgarnęła lekko włosy za plecy. — Chodzi o Louise.
Kiedyś przyjaźniły się w dalekim dzieciństwie. Nic dziwnego, że Florence Wright — dziewczyna o srebrzystej duszy i złotym sercu — wyglądała na wstrząśniętą. Być może nadal tęskniła za czasami, gdy nawzajem z Gillis wymieniały się karteczkami czy piekły popołudniami czekoladowe babeczki.
— Ktoś ją zaatakował. — Ściszyła głos. Purple mimowolnie spojrzała na chłopaka Flum. — Nie. Bez przesady. — Pochwyciła spojrzenie brunetki. — Są wstawieni, ale nie aż tak. Zresztą Flim... nie zrobiłby tego.
Ostatnie słowa wypowiedziała niezbyt pewnie. W każdym razie pocieszała się faktem, że jest w związku z idiotą, który dobry jest tylko do gadania, a nie czynów.
— A co z policją?
— Nie ma na nic dowodów, Purple — orzekła, a jej głos zadrżał lekko. Rozglądnęła się w lekkiej obawie. Na rogu stali tylko ubawieni do łez chłopcy. — Lou jest roztrzęsiona, ale twierdzi, że nic nie widziała. No i nie oszukujmy się, piła. — Po czym dodała zaniepokojona. — Ale jest pewne. Miała stać się kolejną ofiarą, wierzę jej. Gillis jest modelką, a nie aktorką.
Modelką, a nie aktorką...
Brunetka patrzyła ze skupieniem na zmartwioną twarz koleżanki i doszła do wniosku, że czas ją trochę uspokoić.
Kiedy krzyk Louise rozniósł się po domu, wszyscy zebrani w salonie spojrzeli natychmiastowo w stronę Purple. I natychmiastowo przekonali się, że nie ma z tym nic wspólnego. I co najgorsze... nie było żadnego innego tropu. Jedni twierdzili, iż Louise Gillis wymyśla, drudzy, że to musi mieć sens...
A więc o co chodziło? Kto mordował osoby bliżej związane z Metanem? A może to zwykły przypadek? Może ktoś się wtargnął na teren szkoły, a teraz na imprezę do domu znanej modelki? To mogłoby mieć sens.
— Swoją drogą. Bardzo ładnie wyglądasz, Florence. — Faktycznie. Dopiero teraz zwróciła uwagę na jej śliczny strój motyla. Kolorowa sukienka z delikatnej tkaniny odsłaniała jej zazwyczaj zakryte ramiona, a płowe włosy spływały po plecach dziewczyny, choć w zwyczaju miała je wiązać. Za to czułka i skrzydła, zapewne zrobione ręcznie, podkreślały tylko urok młodej Wright.
Uśmiechnęła się bardzo nieśmiało i pokręciła powoli głową. Nie uważała tak. I ktoś chyba miał podobne zdanie.
— Co ty gadasz, lasia! — Louder uwiesił się chaotycznie ramienia swojej dziewczyny. — Flum to moja brzydula, Violet.
— Purple.
— Jeden pies. — Machnął niedbale ręką, po czym zaśmiał idiotycznie. Po twarzy Florence widać było cień smutku. Jakby nagle uleciała z niej cała, i tak znikoma, pewność siebie. — Możesz mieć na imię nawet Yellow czy Red, no wiesz, to drugie tak pod kieckę... — Mrugnął do niej, a ta wysiliła tylko na udawany uśmiech. Do pijanych trzeba mieć wyrozumiałość. Tym bardziej, gdy wstawiony wujek Grzechu prosi cię do tańca na weselu. — Flumi przynieś mi piwo, ale to juuuż. — Zetknął się nosem z policzkiem Wright, na co ta wykrzywiła twarz na ułamek sekundy. Prawdopodobnie odór alkoholu nie był jej ulubionym zapachem.
I wtedy Purple stwierdziła szczerze — Philip Louder to najgorszy chłopak na świecie. A przynajmniej na Fazowszu.
— Akurat teraz ze mną rozmawia. — Widziała, iż Florence zaraz mu ulegnie, więc wstawiła się za nią swym obojętnym tonem. — Wierzysz w Boga?
Flim parsknął.
— Nawalona jesteś, hipisko? — Omal nie upadł, przewalając na ziemię swoją dziewczynę. — I co robisz?! — A po chwili spojrzał na Purple z głupawym uśmiechem pod nosem. — Co to za pytanie w ogóle?
— Bo jeśli wierzysz, to dał ci ręce.
Flum pokręciła powoli głową. Chyba miał to być znak, aby brunetka odpuściła. Jednak Louder jedynie prychnął w odpowiedzi, nie prowokując już nikogo.
— Sam sobie przyniosę.
A następnie ciut chwiejnym krokiem poszedł w stronę kuchni.
— Dzięki, ale nie musiałaś — zaczęła Wright, gdy Flim odszedł z ich pola widzenia.
Purple zmarszczyła brwi i przechyliła spokojnie głowę. Wybacz mi, Charles, to był mój błąd, zapewne byłbyś dobry dla Violet. A na pewno lepszy niż tamten kretyn Philip Louder dla Flum.
— Powiedz mi — zignorowała jej słowa. — Co ty w nim widzisz?
Dziewczynę aż cofnęło do tyłu.
— Jak to co? — szepnęła przerażona. — O-on... on kocha mnie... chyba. I ja jego również.
Była pewna, że Purple zaśmieje się ironicznie lub uniesie niedowierzająco brew, lecz nic z tych rzeczy. Nadal patrzyła na nią wyczekująco, a Florence Wright czuła, że szmaragdowe spojrzenie brunetki z Fazowsza przeszywa ją na wylot.
— Nie chcę być sama — wydusiła. Tamta skinęła natomiast głową ze zrozumieniem. Domyślała się takiej odpowiedzi. — Nie chcę stracić kolejnej stałej w moim życiu, tak jak było w przypadku Lou... — Zapanowała chwilowa cisza. Flum odgarnęła nerwowo kosmyki włosów i wbiła nieśmiały wzrok w podłogę. — Ty nie potrzebujesz chłopaka, aby poczuć się kimś. Bo już jesteś kimś, Purple. Nie mówisz wiele, a gdy już to tak inteligentnie i składnie. Wydajesz się potwornie dobra, a ja? — Spojrzała na nią ostrożnie. — Jestem Florence Wright. Jestem nikim bez Flima u boku.
Brunetka wyprostowała się i westchnęła lekko.
— Flum — zaczęła. Zauważyła, że po bladym policzku koleżanki spływa pojedyncza łza. Cóż za tkliwy dzień... — Dasz radę bez niego. Być może będzie ci łatwiej pokochać siebie, bo póki co Louder to idiota...
— Nie mów tak...
— Louder to idiota — kontynuowała. — Nie docenia tego, jak piękna jesteś. Masz tak niesamowicie lazurowe oczy i miłe spojrzenie, które ostatnim czasem codziennie poprawiało mi humor. — Schowała twarz za włosami. Pewnie się rumieniła. — I do tego jesteś silna. Mało kto wytrzymałby u boku kogoś tak toksycznego jak on. Ja zapewne bym go zamordowała, no wiesz...
Florence parsknęła lekko.
— Każdy z nas jest choć trochę kimś. I ty również. — Spojrzała na nią troskliwie. — Masz w sobie pokłady wrażliwości i nie możesz ich zmarnować. A będziesz się marnować, póki nie uwierzysz w siebie. I nie pokażesz tego, co ci naprawdę w duszy gra.
Chwilę stały w ciszy, Wright otarła łzy, a następnie objęła znajomą w podzięce.
— Dziękuję — odparła nagle. — Naprawdę dziękuję. — Oddaliła się od niej ku uldze brunetki. Bardzo lubiła tę dziewczynę, lecz zawsze ciut niezręcznie czuła się podczas uścisków. Nawet przy Violet i Lauren. I właśnie w tamtym momencie uświadomiła sobie, jak bardzo za nimi tęskni i jak bardzo spieprzyła sprawę. — Pójdę zobaczyć co u Gillis.
I już miała odejść, gdy Purple przypomniała sobie o czymś ważnym.
— Flum. — Zatrzymała się. — Może spróbuj z nią pogadać o czymś innym.
Florence wyglądała na zdziwioną.
— Martwię się o jej zdrowie — zaczęła, a ta mocniej wybałuszyła niebieskie oczy. — Być może się głodzi.
Flum przyłożyła dłoń do ust.
— Boże... ale co ja mogę zrobić? — spytała zmartwiona.
Purple wzruszyła ramionami.
— Byłyście przyjaciółkami, pomyślałam, że...
I wtedy Jeszcze Dziewczyna Philipa Loudera poczuła malutkie, wręcz niedostrzegalne ukłucie w sercu.
— Jasne. — Uśmiechnęła się po raz pierwszy radośnie. — Zrobię co w mojej mocy. — Jej głos zabrzmiał niedość że żwawiej, to jeszcze pewniej.
Florence Wright w końcu poczuła, że być może nie jest aż tak beznadziejna, jak kiedyś myślała, że może być.
Florence Wright poczuła się, do cholery, doceniona.
° 🌹 °
*przepraszam za zniszczenie Wam dzieciństwa.
osobiście Flum to moja pretty buba, ona zasługuje na miłość¡
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro