IV. Moralne damy z Fazowsza i bohater denny Danny.
Lauren wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć. Nachyliła się nad przyjaciółkami.
— To co robimy? — wydusiła przerażona.
Purple zmięła w dłoni papierowy kubeczek po soku i westchnęła. Była pewna, że Smith prędzej czy później zacznie panikować, za to ciemne oczęta Mulligan zabłysną od ekscytacji. Prawdopodobnie brała tę sytuację za jedyną w swoim rodzaju przygodę, kiedy to cała odpowiedzialność, jak zwykle, musiała spocząć na brunetce.
— Wsiadamy na gapę. —Zaakcentowała dokładnie każde słowo podekscytowana Ruda.
— No chyba nie! — Farbowana blondynka wyglądała na przerażoną.
— A co innego zrobimy? — Violet zmarszczyła jasne brwi. — Zawsze możemy iść z buta, skoroś taka strachliwa.
Tak na wiele spraw patrzyła Mulligan i choć możecie być w szoku, później tego żałowała — tej zbyt sporej spontaniczności.
— Nawet nie znamy drogi. — Ściczyła głos Lauren. Cała trzęsła się ze strachu. — A tak to będziemy mieć problemy z policją.
— No i zajebiście! — Violet wystrzeliła ręce do góry, za to jakaś kobieta siedząca obok rozkładu jazdy obserwowała je bacznie. Purple, zawsze zwracająca uwagę na szczegóły, zauważyła to kątem oka. — Stare, wiecie, że zawsze chciałam być tak gangsterka jak Bonnie i Clyde? — Również schyliła się i zaczęła mówić do nich ciszej. — Mam teraz zmarnować okazję?
Lauren jęknęła boleśnie coś w stylu ale Violu...
— Chyba idiotyczna — odezwała się w końcu Purple. Nadal ukradkiem zerkała na podejrzliwą turystykę. — Wchodzimy na gapę. — Mimo wszystko nie ściszyła tonu. Nie chciała wzbudzać żadnych podejrzeń. Swoją drogą nawet nie chciała tego robić, lecz czuła, że w tym przypadku nie mają wyboru.
Czerwony ciasny bus zatrzymał się na stanowisku trzynastym, a tłum ludzi zaczął przepychać się po małych schodkach. Tak też zrobiły damy z Fazowsza, Violet mrugnęła jeszcze do nich na szybkiego i zniknęła jako pierwsza w pojeździe. I wszystko poszłoby dobrze, gdyby kobieta w zielonym berecie, wchodząca jako ostatnia, nie chwyciła Lauren za łokieć.
— Oszustki! — Podniosła ton, za to blondynka stanęła sparaliżowana. Kropla potu spłynęła jej po czole, za to Violet i Purple odwróciły się chaotycznie w stronę hałasu. — Nie zapłaciły!
Parę osób spojrzało w ich stronę, później do paru dołączyło się kilkanaście, bo przecież jak ma być sensacja, to czemu by nie popatrzeć? Nikt jednak w życiu nie pomyślałby, czy miło byłoby mu stać na miejscu obiektu zamieszania.
Busiarz odwrócił się w ich stronę.
— Te — mlasnął wrednie. Twarz miał niezwykle przegrywową i wyglądał na początkującego w zawodzie. Violet omal nie parsknęła, ile on ma lat i czy urodził się w prima aprilis? A później przypomniała sobie, że sama przyszła na świat pierwszego kwietnia. — Skąd wy jesteście?
Ruda chciała już rzec dumnie, że z wielkiego miasta, równie wielkiego jak Wilno, lecz wyprzedziła ją rozdygotana Lauren:
— Z... z Fazowsza — wydusiła.
I gdyby ktoś teraz nie rozumiał, dlaczego wszyscy się poruszyli, to za przykład podam polskie Podlasie. Już wszystko jasne?
— Zapłacimy później — rzuciła obojętnie Purple. Możecie się tak nie gapić? Nawet Violet, odkąd pasażerowie odkryli ich miejsce zamieszkania, wyglądała na bardziej zmieszaną niż zadowoloną z tego nierozsądnego czynu. — Nie mamy zbytnio pieniędzy, a pan akurat ma ostatni kurs w Fazowszu. Podskoczę do sklepu matki i oddam co do grosza.
Gościu patrzył na całe trio ultra podejrzliwie, a Lauren co prędzej wycofała się w stronę przyjaciółek. Jeśli miała teraz koło kogoś stać, to tylko przy przyjaciółkach. Nadludzka nieśmiałość właśnie się odezwała.
Kobieta w berecie miała już gdzieś całą sprawę, siedziała na przodzie, czytając miejską gazetę. No i po co nas pani wkopywała?! Po co się zgadzałam?! Durna Violet, durna Purple!
— Dobrze, ale ja was jeszcze przypilnuję, małolaty — rzekł dwudziestoparoletni typiarz, próbując wysilić się na mocny ton głosu. Zabrzmiał conajmniej komicznie.
Podziękowały cicho i szybko pobiegły na ostatnie siedzenia. Purple położyła ekspres na kolanach, dziękując Bogu lub wszechświatowi, że wybrnęły z tego jako tako. Lauren wbijała wzrok w jeden punkt na swoich ogrodniczkach wyraźnie zestresowana, a Violet, jak gdyby nigdy nic, zaczęła otwierać jedno opakowanie z dziesięciu ptasich mleczek.
— Myślicie, że przekupimy go ptasim mleczkiem? — spytała po chwili, wsadzając sobie czekoladkę do buzi. — Wygląda na nieogara życiowego. Trochę jak ty, Lauren.
Lecz Lauren nie słuchała.
— Zamknij się — mruknęła brunetka. Cały czas tuliła do siebie nowy ekspres, zastanawiając się, jak ukryć go przed matką, skoro będzie musiała odwiedzić wpierw kwiaciarnię. — Już nigdy cię nie posłucham.
— No chyba masz swój mózg. — Pewność siebie wróciła w mig. Mulligan uśmiechała się teraz cwaniacko, pochłaniając przy tym swoje ukochane słodycze. O ile w ogóle miała jakiekolwiek ukochane słodycze, albowiem wszystko co było jedzeniem, było zarówno jej miłością. Z wyjątkiem Charlesa. Chyba że mowa o kanibalizmie. Ale przecież kanibalizm jest niemoralny.
— Tsa. W przeciwieństwie do ciebie owszem.
— E no, emosidło, serio oddasz mu ten hajs za nas? — Nadal się droczyła.— Bo ja tak jakby nie mogę wyżulić więcej mamony od starej.
Purple westchnęła.
— Zastanowię się. — Smith oderwała wzrok od zbrudzonych paliwem oraz farbami ogrodniczek i spojrzała lekko wystraszona na Purple. Ona przecież też nie mogła poprosić ojca. Choć dałby jej bez problemu pieniądze, nie mogła pokazać, że jej na nim w jakikolwiek sposób zależy. Mimo wszystko ujrzała, jak dziewczyna unosi kącik ust i mruga do niej ostrożnie. Logiczne, że chciała dać nauczkę zbyt pewnej siebie Rudej, więc Lauren poczuła, jakby właśnie kamień spadł z jej serca.
Violet dźgnęła Purple z całej siły łokciem.
— Widziałam to!
°
Busiarz zatrzymał Smith — jak zwykle robiącą za przegrywa — kiedy te pobiegły do Cmentarnej Kwiaciarni. Nawet Purple nie wiedziała, czemu jej przyrodnia matka tak nazwała swój lokal, a akurat ojciec zakład pogrzebowy Radosne Kwiatuszki. Cóż, czyżby ironia losu? Tak samo wielka jak wtedy, gdy brunetka nacisnęła na klamkę?
— Cholera jasna — wykrztusiła. Szarpnęła ponownie z nadzieją, że zaraz się otworzą, lecz na nic.
Przymknęła zielone ślepia. Mulligan, jak gdyby nigdy nic, czyli jak zawsze, stała w tyle obładowana ptasim mleczkiem.
— I co? — Próbowała się wychylić zza ramienia przyjaciółki. I o dziwo nie byłoby to trudne, gdyby dzieliła tę dwójkę mniejsza odległość. Purple była niezwykle niska.
Wzruszyła w odpowiedzi ramionami, choć naprawdę serce biło jej mocno.
— Wyszła wcześniej. — Siliła się na opanowany głos. I o ile spodziewała się, że Violet będzie równie wystraszona i choć na chwilę przestanie zgrywać badassa, myliła się grubo.
Usłyszała za sobą śmiech.
— Czaisz? — Rudowłosa schyliła się, a parę pojedynczych kosmyków opadło jej na twarz. — Ale jazda! — szepnęła, klepiąc towarzyszkę po ramieniu. — To co wiejemy do domku?
Purple rozszerzyła oczy i odepchnęła lekko roześmianą Violet. Dziewczyna wyglądała na lekko zdziwioną, była pewna, że zareaguje inaczej; dużo bardziej chłodno. Widząc jednak na jej bladej twarzy jakieś zaangażowanie, czuła, że nie stoi przed nią Purple, którą dotychczas znała, a jakaś inna dziewczyna. Dużo ładniejsza swoją drogą, gdyż z wymalowanymi na twarzy emocjami.
— Zwariowałaś? — Również szepnęła. — A co z Lauren? Z pieniędzmi? — Naprawdę wyglądała na zmartwioną. — To niemoralne. Myślałaś w ogóle nad tym?
Tym razem to Ruda wzruszyła ramionami.
— A co chcesz zrobić? — W głębi duszy robiła to wszystko z jednego powodu. A otóż... — No błagam. Lauren da radę. — Tym razem Purple była zdziwiona zmianą tonu głosu przyjaciółki. Po raz pierwszy, od początku całej akcji, wyglądała, jakby naprawdę się bała. — Proszę cię, Purple. Wszystko ci kiedyś wyjaśnię...
I choć nie wiedziała, czemu Mulligan tak zawzięcie prosi, wiedziała, czemu popełniła błąd, zgadzając się.
Bo na co dzień w pewnych siebie oczach nie błyskało tak intensywne przerażenie.
°
— Ja... ja... naprawdę nic nie rozumiem. — Lauren czuła kłucie w klatce piersiowej. Naprawdę nie miała zamiaru wykorzystywać faktu, że w dzieciństwie brała udział w zajęciach teatralnych. — Nie znałam tamtych dziewczyn. — Siorbnęła nosem i otarła wierzchem dłoni wyemigowane łzy.
Gdyby ktoś obserwował sytuację z boku, miałby pogląd na naprawdę niezłą komedię.
— Jak to nie? — Amebiasty kierowca przez chwilę wyglądał, jakby miał dość życia [czytać: wyglądał po prostu jak Purple i pan Jefferson w jednym]. Jak na złość wszyscy świadkowie dramy wysiedli na innych przystankach lub już dawno zniknęli za drzwiami swoich domów. — Panie władzo. Ona kłamie.
Gruby policjant spojrzał to na złotowłosą ze spuszczoną głową pociągającą nerwowo nosem, a to na bezuczuciową mordę kierowcy.
— Jak się nazywają twoi rodzice? — wyhuczał, jednak przy tym wyglądał na łagodnego. — No śmiało. — Poklepał, w jego mniemaniu, dziewczynkę po ramieniu.
Pokręciła głową.
— Nie są stąd.
Busiarz omal nie zahłysnął się powietrzem. Nie żebym śmiała się z czyjeś tragedii, jestem tylko sympatyczną narratorką, ale koleś wyglądał w tamtym momencie, i zapewne czuł się, jak wykiwany przez nastolatkę idiota.
— Jak to nie? — Zabrzmiał ciut ostrzej. Mimo wszystko twarz nadal miał nadzwyczaj zmęczoną życiem. — Mówiłaś, że jesteś z Fazowsza.
Policjant odgrodził ręką amebiastego kolesia od Lauren, jakby z obawą, że zaraz może zrobić jej krzywdę.
— Proszę na nią nie krzyczeć! — ryknął, choć w tym momencie to on był jedyną osobą, która wrzeszczała. — Nie widzi pan, że jest roztrzęsiona?!
Wiejski policjant chyba naprawdę korzystał z tej małej afery, zważając na nudy dziejące się na Fazowszu. Co z tego, że gdzieś w szkole odgrywała się tragedia? Kiedy rodzice pierwszej z ofiar — Becky Nortwest — zgłosili jej śmierć, orzekł, że to na pewno głupi żart. I jak musieli się poczuć? Ich jedyna córka ginie w imię głupiego żartu? A może głupoty policji?
Nadal wątpicie w istnienie ignorantów na Ziemi?
— Ależ ja nie krzyczę, panie władzo — odparł znudzony. Przez moment pożałował wezwania policji, inaczej już dawno podarowałby durnym licealistkom ten incydent i poszedł do mamusi na stygnący, z minuty na minutę, rosołek.
— Proszę nie krzyczeć! — kontynuował, klepiąc uspakajająco po ramieniu Lauren.
O dziwo przestała się stresować, a teraz jej marzeniem było po prostu przetrwać.
— Dobrze, dziewczynko. — W duszy grubego władzy odezwał się super hero. — Możesz już iść, słodziutka. Pewnie jesteś turystką, tak?
Mimo wszystko nie odpowiedziała. Cały czas patrzyła w ziemię, czując rosnące poczucie winy.
— I... — Wskazał chaotycznym ruchem na biednego, poszkodowanego busiarza. — PROSZĘ NIE KRZYCZEĆ! — Zadudnił.
° 💜 °
Tym razem w domku na drzewie panowała nieznośna cisza. Nawet John Lennon nie miał prawa do swoich pięciu minut, gdyż Violet wyciągnęła kasetę z radia i z agresją wyrzuciła ją przez okno. Nie ostrzyła swoich noży, nie nabijała się z Edwarda, a nawet zapach kawy tym razem wydawał się, jedynie i wyłącznie, irytujący.
— Jak ty w ogóle możesz pić tak spokojnie kawę! — wykrzyczała, patrząc na bezuczuciową minę Purple siorbiącą napar ze swojego kubka.
Co jak co, ale nawet Violet Mulligan wiedziała, co jest dobre, a co raczej do dobrych rzeczy się nie zalicza. I choć początkowo włączył się u niej kodeks przetrwania niczym wśród zwierząt dżungli, byle starzy nie dowiedzieli się o jej występkach, teraz była wściekła na siebie. Moja cholerna spontaniczność, przygryzła mocniej policzek.
Lauren spojrzała to na jedną, to na drugą, oderwawszy wzrok od swojego ukochanego śrubokręta leżącego na drewnianym stoliczku zawalonym rupieciami.
— Też się z tym źle czuję — szepnęła, aż sama nie miała pojęcia, czy ktoś ją w ogóle usłyszał.
Purple skinęła ostrożnie głową. Od początku wiedziała, że ten pomysł to totalna klapa, jednak coś nakazało jej tak postępować. Być może głupota, solidarność z przyjaciółkami... nikt nie był do końca pewien.
— W każdym z nas kryje się jakieś tam zło — orzekła chłodno. Odłożyła kubek i oparła brodę na dłoniach. — I o dziwo to nic nadzwyczajnego. Po prostu my wybieramy czy z niego skorzystamy, czy może jednak wybierzemy dobro. Mamy popełniać błędy, ale i je rozwiązywać.
Lauren zerknęła na Violet i jakby mocniej ścisnęła wargi. Chyba wzbierało ją na łzy, choć nikt nie wiedział dokładnie czemu.
Ruda rozumiała słowa brunetki.
— Idziemy to wyjaśnić? — rzekła, upewniając się.
O dziwo skinęły głowami w tym samym czasie, choć blondynka nadal zalewała się łzami.
° 💜 °
Stały w trzy przed czerwonym busem. Purple, jak zwykle, po środku ze znudzoną miną godną przyjaźni z busiarzem, Violet udająca, iż wcale się nie stresuje i Lauren nerwowo przebierająca nogami. Przez okienko od pojazdu każda z nich obserwowała monotnnie zajadającego się, zapewne zimnym już rosołkiem, kierowcę. A ten chyba dość ostatencyjnie ignorował je, udając, że rozmawia przez telefon.
Purple nachyliła się w końcu i z wiecznie poważną twarzą zapukała w okienko.
— No ten, Danny, ja muszę już kończyć. — Zerknął na nie kątem oka. — Cholerne małolaty dobijają mi się do busa, stary. Muszę je odgonić, bo inaczej policja włączy się w grę.
Zmarszczyły brwi, patrząc po sobie ciut niepewnie, ciut prześmiewczo. Fanatyk rosołków mamusi nie wydawał się najlepszym aktorem.
— Co? — Chyba zapomniał, że całą jego rozmowę słychać, a przez uchylone okno pisnął kobiecy głos z drugiej strony telefonu. — Danny, skarbie, co ty w ogóle wygadujesz! Masz rozdwojenie jaźni, dziecino?! Ja cię do psychiatry chyba zaraz zapiszę!
Violet z trudem wstrzymywała śmiech.
— Nie. — Westchnął cierpiętniczo, aby później przerwać połączenie ze swoją matką. Zdrajczyni, przeszło mu przez myśl.
— Wiemy, że nie masz przyjaciół! — Usłyszał zza drzwiczek jeszcze nieznany mu głos. Była to Ruda. — Otwieraj!
Ześliznął się z fotela i dopiero po dłuższej chwili zmobilizował, aby otworzyć drzwi. Przez ten cały czas żałował w duchu, że dzieciństwo nie trwa wiecznie i nie może wrócić do czasów, gdy godzinami grał na małej konsoli, a jego jedynym zmartwieniem była rozładowana bateria i niechęć do jedzenia obiadów.
— Czego? — W końcu było go lepiej słychać, gdyż nie dzieliła ich już zamknięta przestrzeń.
— Serio masz na imię Danny? — Violet skrzywiła się, kładąc dłoń na biodrze.
— Tak i co z tego?
— Rany, musisz mieć naprawdę denne życie.
Purple pokręciła głową z dezaprobatą, za to mina Violet wskazywała na rozbawione: no co?
— Przyszłyśmy przeprosić — orzekła całkowicie naturalnie. Musiała w końcu wziąć sprawy w swoje ręce. W końcu Mulligan będzie się przekomarzać w wieczność, czepiając o wszystko możliwe, za to złotowłosa Lauren zbyt bardzo wstydzić, aby wykrztusić z siebie jakiekolwiek słowo. Nadal miała ślady zaschniętych łez na policzkach.
Dawaj Purple, westchnęła, wiedząc, że mówienie to również nie jej mocna strona. Gdyby mogła, wzdychałaby po prostu całe życie.
— Co mi to da? — Wzruszył ramionami. Trochę wyglądał jak małe zagubione dziecko, które nagle musiało wyrosnąć z pieluch i stać się dorosłe. — I tak już się wystarczająco ośmieszyłem.
Zignorowała tę sugestię.
— Przyniosłyśmy pieniądze. — Smith podała w ciszy mamonę busiarzowi. — Prosimy o wybaczenie
— kontynuowała spokojnie Purple.
Wziął niepewnie kwotę i obejrzał ją z obawą, że jest wkopywany w zabawę z nielegalnym hajsem.
— Kogo obrabowałyście tym razem, mhm? — Spojrzał na nie z pode łba, gdy upewnił się, że pieniądze są prawdziwe.
— Bank. — Violet schyliła się konspiracyjnie, a widząc przerażoną minę Danny'ego, wybuchnęła głośnym śmiechem. Momentalnie oberwała z łokcia od Emosidła, za to Lauren w końcu uniosła nieśmiało głowę:
— Mój tatko zrozumiał sytuację i nam te pieniądze dał, żeby panu je zwrócić.
W prawdzie było trochę inaczej. Tatko faktycznie dał kwotę, jednak blondynka nie chciała mu powiedzieć, na co ona właściwie jest. Jej zdaniem nie zasługiwał po tym wszystkim, na spufalanie się z nią.
— A jednak! — Ekscytacja na twarzy chłopaka wprowadziła dziewczyny w lekkie rozbawienie. — Urocza z ciebie turystka, Farbowana Blondie — dodał ironicznie.
Mulligan skrzywiła się ponownie i pokręciła pewnie siebie głową.
— Nie, denny, nie jesteś fajny, gdy udajesz cwanego — rzuciła.
— Wszystko wyjaśnimy psioro... — Lauren stłumiła śmiech dłonią, za to Violet, słysząc zawahanie w głosie Purple przy tAk zAbAwNyM sŁoWie, złapała się ze śmiechu za brzuch. — Policjantowi. — Dokończyła z kamienną twarzą.
Danny uniósł kącik ust. W dłoniach ściskał pieniądze i czuł coraz większą sympatię do tych trzech zwariowanych dziewcząt. Może i zachowały się bezczelnie, ale mimo wszystko musiały mieć jakiś tam kręgosłup moralny, skoro odpowiedzialnie przyszły przeprosić, żartowały na luzie i nawet chciały przyznać się przed gliną.
— Dobra. — Machnął ręką i wcisnął w ręce lekko zszokowanej Smith kasę. — Kupcie coś za to. A gliniarza se darujcie. Jakiś powalony. Skoro wiecie, że zrobiłyście źle, mogę wam odpuścić.
I szybko wpadły na pomysł. Pobiegły w trójkę do sklepu nakupić Danny'emu mnóstwo mrożonych rosołków w podzięce za miłe potraktowanie.
° 💜 °
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro