Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13.


Bardzo jestem niezadowolona, ale cóż, mam nadzieję, że to rozdział przejściowy, takie "bablanie", który dopiero otworzy mi furtkę do tego, co chciałam w obrębie tej historii napisać.

***

Elizabeth od zawsze utrzymywała, że wykazuje się nienaganną zdolnością rozpoznawania cudzych zamiarów. Była przekonana, że umiejętność ta jest jak dar - rozmawiając z kimś, nie dłużej niż kilka minut, potrafiła przejrzeć zamiary rozmówcy zbytnio się nie wysilając.

Nie miała wielu przyjaciół - wolała dopuszczać do siebie wąskie grono osób, mianując ich najbliższymi. Dzięki temu nie cierpiała na rozczarowanie, wynikające z czyjegoś odejścia.

Dar ten działał perfekcyjnie, nie zawodząc panny Foster ani razu.

Aż do teraz.

Pamiętała, że pierwsze spotkanie z Aronem Bentleyem minęło pod znakiem jednoznacznych wniosków - wówczas była przekonana, że człowiek ten nie zasługuje na chociażby namiastkę zrozumienia. Opinia ta trwała, zawisła w przestrzeni, pogłębiając swój jednoznaczny osąd każdego dnia, podczas którego przyszło jej sprzeczać się z młodym, choć w kontraście do tego - niezwykle apodyktycznym przełożonym.

Podczas ich krótkiej współpracy coś się zmieniło. Panna Foster nie wiedziała jeszcze co. Przypuszczała, że na poprawę odbioru szefa, w głównej mierze, wpłynęły jego ostatnie zachowanie oraz dzisiejsza rozmowa. Bo chociaż nawet i podczas tych sytuacji wciąż znaczył teren swoją bezwzględnością, mimo wszystko, zachowywał się przyzwoicie.

Elizabeth miała na uwadze to, że niektóre z jego gestów nie były wcale apogeum miłosierdzia, a jedynie oznaką człowieczeństwa. Ale przez ów pryzmat ludzkości, wyzierający z wnętrza Arona niczym przebłysk słońca zza gradowej chmur, była w stanie wybaczyć mu dotychczasowe krzywdy.

Dalsze godziny pracy minęły na wspominaniu rozmowy z Sophie. Szczere wypowiedzi kobiety dały jej wiele do myślenia.

Wiedziała, iż po porannej wymianie zdań, Aron nie chciał widzieć jej na oczy. Było to na tyle absurdalne, że nie potrafiła dostrzec sensu ów postępowania, co z kolei doprowadzało do rodzącego się w niej buntu.

Jednakże po spotkaniu z Sophie zrozumiała, że przecież nikt nie jest bez winy, a co za tym idzie, zasługuje na drugą szansę.

Nawet brat blondynki - to niewyobrażalne jak zachowywał się rok w rok podczas Wigilii Bożego Narodzenia. A jednak była pewna, że recepcjonistka nie mogłaby darzyć uczuciem miłości kogoś, kto na to nie zasługiwał.

Podążając krokiem tych przemyśleń, doszła do wniosku, że musiała być jakaś przyczyna, przez którą krewniak Sophie zachowywał się tak, a nie inaczej.

Musiał być jakiś powód.

Była znużona, strofowała siebie również za to, że na chwilę zapomniała, iż przymiotem chrześcijan jest wybaczenie.

Gdy wskazówka zegara niechybnie zbliżała się do godziny trzeciej po południu, a co za tym idzie - końca pracy, chwyciła w drżące dłonie dokumenty, skrupulatnie ułożone w równy stosik.

Odkąd pracowała w Bentley Company minęły dokładnie dwa miesiące i osiemnaście dni. Przez ten czas nie robiła nic innego, nie licząc parzenia kawy, tudzież układania chronologicznie papierzysk, co w sposób dosłowny było niczym innym, niż porządkowaniem bałaganu jaki pozostawiła po sobie poprzednia sekretarka.

Nie miała na tyle dobrych kontaktów z innymi pracownikami, by wiedzieć za co zwolniono jej poprzednicę. Znając jednak osobowość swojego przełożonego, także jego preferencje, nasuwał się wniosek jednoznaczny, którego jednak nie chciała wypowiadać na głos.

Pragnieniem panny Foster nie był finał, który skończyłaby w ten sam sposób - ulegając jego niewątpliwemu urokowi, choć w równym stopniu - skrajnie nieprzyjemnemu charakterowi.

Wracając do meritum, przez jej niewymagające, żeby nie powiedzieć śmieszne obowiązki, coraz częściej zastanawiała się, czy rzeczywiście pasuje do ścieżki kariery, którą podążała.

To prawda, skończyła studia z wyróżnieniem, u Andrew była stale doceniania, czasem wydawało się jej, że jej uwagi były nieodzowne.

A jednak... Bentley Junior stale podcinał jej skrzydła, jasno wskazując miejsce w szeregu.

Czy realizowała się w tym, co wybrała?

Istniała przecież opcja, że dotąd szybko rozwijająca się kariera, dobra reputacja były jedynie wypadkową wyuczonych na pamięć regułek.

"Więc dlaczego tutaj jesteś?", szeptała pytanie jej podświadomość, przestraszona niewiedzą, która nie pozwalała odpowiedzieć na to pytanie.

Mogła pójść do Williama, porozmawiać z nim o sytuacji, która nie zmieniła się od czasu oddania jej pod skrzydła jego syna i, co było pewne, nie miała szansy się zmienić przez kolejne dwa miesiące, jeśli nie dłużej.

Myśl, która do niej docierała, przerażała - zmieniała się. Może ostateczna metamorfoza nie dokonała się, ale z pewnością proces ów trwał w najlepsze, tworząc z niej zupełnie nowy, odmieniony podmiot rzeczywistości.

Z wnętrza wydobywał się przytłumiony głos altruistycznej części niej. Tamta El krzyczała, próbując zwrócić uwagę na konieczność wyciągnięcia ręki do Arona. Uratowania go spod pęt obcej siły.

Czym była ta siła? Nie wiedziała.

Obserwując Juniora, widziała kamień. Na pierwszy rzut oka nie ulegający niszczącym siłom. Ale z ludźmi-kamieniami podobnie było jak z kamieniami w przyrodzie - choć trzymały się, walcząc do samego końca, nie mogły oprzeć się presji, czy to drugiego człowieka, czy to deszczu i wiatru. Siły te atakowały, prowadząc do wietrzenia. W obu przypadkach obiekt kruszał, powoli rozsypując się na kawałki.

Ale im dłużej doń patrzyła, dostrzegała coś jeszcze. W obliczu mężczyzny widziała mieszkańców kamienicy, w której mieszkała. Cały był pewien sprzeczności - choć był osobą młodą, jego oczy wydawały się dziwnie dojrzałe, jakby przeżył o dekady więcej od swoich rówieśników. Choć również z powodu wieku powinien odznaczać się ostatnimi resztkami młodzieńczej beztroski, w jego życiu nie było miejsca na plan awaryjny. Wszystko miał precyzyjnie zaplanowane.

Twarz zakuta w maskę obojętności, jakby życie oglądał, a nie w nim uczestniczył. Wyraz pozbawiony jakiejkolwiek pasji, jakby myślami zatrzymał się w dalekiej, zamierzchłej przeszłości, topiąc się w dobrze znanym bólu, by nie musieć narażać się na to, co nieznane.

Nie przeżywać tego, co nowe, co jednak znów mogło ranić.

Otrząsnęła się z otępienia, doskonale wiedząc, że, gdy pozwoli dryfować myślom dalej, nie zrealizuje dzisiejszych postanowień.

Nie chciała iść do gabinetu wściekłego szefa, to oczywiste. Wystarczyło, że tylko wyobraziła sobie jak patrzy w złowrogie ślepia oprawcy, a już truchlała ze strachu, drżąc niczym osika na wietrze.

W głowie pojawiła się wizja przerażonej łani, która w obliczu śmierci nie potrafiła uciec spod oślepiających świateł reflektorów.

Ile tak stała, zawieszona między rzeczywistością a światem wyobrażeń?

Gdy wyrwała się z otępienia, nie dała sobie czasu na chociażby jedną rozpraszającą myśl. Zapukała w szklaną szybę, najpierw cicho i niepewnie, by powtórzyć czynność głośniej.

- Panie Bentley, ja... - Nie miała pojęcia jak rozpocząć temat by do reszty się nie zbłaźnić. Teraz jej idealistyczna wizja ratowania świata wydawała się co najmniej śmieszna. Chciała wrócić do tego, co było rano, bo choć nadal była nieufna, zobaczyła Arona, który był najbliżej okazania człowieczeństwa, przypominając kogoś, kogo mogłaby nawet polubić. - Dokumenty, które miałam uporządkować - wydusiła w końcu bez przekonania.

Pluła sobie w brodę za to tchórzostwo.

- To tylko forma pretekstu, panno Foster. - Junior poświęcił jej tyle uwagi, co codziennemu procederowi zaparzania kawy. Głos wcześniej zawieszony w oddali, teraz o wiele bardziej przypominał brzmienie syku mężczyzny, którego spotkała na ulicy we wrześniowe popołudnie. - Odłóż to na stolik i wyjdź stąd jak najszybciej - rozkazał. Jego protekcjonalny ton, mimo, że cichy, roznosił się echem po gabinecie. Nie doczekawszy się spełnienia polecenia, zaczynał tracić cierpliwość. - Coś jeszcze? - pytanie było ostre i nieprzyjemne.

Aron nie potrafił na nią chociażby spojrzeć. Co prawda, nie zrobiła nic złego. Ale żył na tym świecie zbyt długo, by przekonać się, iż nadmierne okazywanie miłosierdzia względem drugiego człowieka, prowadzi do takich sytuacji jak tak - nie można liczyć na odrobinę spokoju, bo osoba, której okazało się wyrozumiałość błędnie zakłada, że gest ten był formą przyjacielskich uczuć i na takiej stopie zaczyna go traktować.

Tak bardzo tego nie znosił, gdy ludzie, których w gruncie rzeczy nawet nie znał, z chęci zaznajomienia się z nim, raptownie zapominali o krzywdach z przeszłości, których doświadczyli przez nikogo innego, a właśnie jego.

O tym, co robił przez wszystkie lata, nie można było zapomnieć od tak, wybaczyć, puszczając to wszystko w niepamięć. Przekonał się o tym na własnej skórze, na przykładzie relacji jaka łączyła go z rodzicielem.

Elizabeth przestąpiła jedynie z nogi na nogę, co mimowolnie znalazło podziw w jego oczach -potwierdzało jedynie, że była kobietą całkiem odważną. Wbrew wszystkiemu doskonale zdawał sobie sprawę, w jaką konsternację potrafi wprawić swojego rozmówcę, gdy zachowywał się tak jak teraz.

Lata tresury u ojca nauczyły go zapędzać ofiarę w kozi róg, nawet nie ruszając się z miejsca.

Najwidoczniej i panna Foster powoli ulegała tej presji. Czuła się coraz bardziej niezręcznie, zastanawiając się, co kazało jej wierzyć, że tę sprawę można zakończyć w sposób heroiczny. W obliczu tej sytuacji, jej pobudki wydawały się infantylne oraz nieprzemyślane.

Kim właściwie była, by rościć sobie prawo do nawiązania przyjacielskich relacji z Aronem Bentleyem? Co dało jej podstawy do chęci ratowania go z morza intymnej rozpaczy?

Jak się okazywało, zmiana dokonała się też na innej płaszczyźnie. Dwa miesiące temu, w świetle wrześniowego słońca, odpowiedziałaby w nerwach coś trafnego, być może niestosownego, co jednak oddałoby istotę zaistniałych wydarzeń.

Teraz czuła się zdominowana. Stłamszona przez mężczyznę, z którym na pozór łączyło ją tak niewiele.

Miała wrażenie, że przez te dwa miesiące posunęła się w latach o całe dekady, nosząc na sobie niewidzialny ciężar. Dwa miesiące odgrodziły wszystko co znane szczelnym murem, oddzielając starą, rezolutną, a przede wszystkim odważną Elizabeth od kobiety, którą poznawała dopiero teraz - cichej i pokonanej, bojącej się pisnąć słowo.

- Nie musi wyżywać się pan na mnie za krzywdy osób, o których nie mam pojęcia - oponowała mimo to, choć bez przekonania. Jej głos drżał.

Jeśli wcześniej była rozgniewana tym, że Aron nawet na nią nie spojrzał, poświęcając odrobinę uwagi, była przerażona, gdy w końcu to zrobił.

Oczy mężczyzny znowu były brązowe i gorzkie, nie miały w sobie litości. Wiedziała, ze z każdym słowem gniewała go coraz bardziej.

Co prawda, wydawało się jej, że po ostatniej wypowiedzi spojrzenie szefa jakby łagodnieje, ale było to doznanie na tyle krótkie, że nie mogło dowodzić rzeczywistości.

- Choć ma pani rację w tym, że nie ma pojęcia o moim położeniu, sądzę, że nie jest pani osobą, której przystoi mnie pouczać - odpowiedział, odgradzając słowa wyraźnie od siebie.

- Zawsze pan to robi? - wypaliła zanim zdążyła ugryźć się w język.

Przez twarz Arona przepłynął grymas zagubienia. Nigdy nie potrafił rozgryźć kobiet na tyle by wiedzieć w jaki sposób filtrują przepływ myśli. Tym bardziej nie dostrzegał powiązania między jego pouczeniem a pytaniem podwładnej.

- Co takiego? - ustąpił w końcu, mimo wszystko będąc ciekawym, co takiego wymyśliła kobieta.

- Gdy przestaje panować pan nad sytuacją lub chce wymusić na kimś podjęcie decyzji, spełniającej pańską wolę, zmienia pan formę zwrotu. Do czasu, gdy panuje pan nad sytuacją nie przejmuje się pan formami grzecznościowymi, zwracając się do pracowników po imieniu. Wszystko się zmienia, gdy dochodzi do zachwiania któregoś z tych warunków. Wówczas przechodzi pan na formy grzecznościowe, dystansując się od rozmówcy. Zupełnie tak jakby chciał pan podkreślić swoją władzę...

Wypowiadając ostatnie zdanie, wiedziała, że przesadziła. Aron co prawda się uśmiechnął, ale w sposób złowieszczy, emanujący nienawiścią. Przede wszystkim gest ów nie sięgał oczu.

Żyła na jego skroni znacznie się uwidoczniła, potwierdzając pierwsze symptomy wzburzenia. Musiał zacisnąć pięści pod biurkiem, nie radząc sobie ze skrajnymi emocjami. Miał wrażenie, że zuchwała i skrajnie głupia panna Foster zwraca się do niego tonem, którym doskonale operował ongiś jego rodzony ojciec.

- Widzę, że William miał rację - wysyczał, nie panując nad emocjami. - Jest pani bardzo pochopna, panno Foster. Porywcza, to słowo doskonale oddaje pani cechy. Sam jestem ciekaw jaki rezultat przyniesie ten wybuchowy charakterek na rynku. Z doświadczenia wiem, że nie ma tu miejsca na temperamentne kobiety. I prędzej czy później udowodnię to ojcu. Proszę mi odpowiedzieć, ukończenie studiów z wyróżnieniem, staż u Andrew... Nawet pani nie wierzy w to, że dowodzi to wrodzonego talentu. Mam rację? - Uśmiechnął się usatysfakcjonowany, gdy z twarzy kobiety, jak z otwartej księgi, wyczytał wszystkie te obawy. - Nie widzę tutaj miejsca dla osób pani pokroju. Nie widzę też w pani pasji, zaangażowania. I niezależnie od tego jak bardzo starałbym się zmienić pani wizerunek, rzeczywistości zmienić nie mogę. A ta nie jest dla pani łaskawa. Nie pasuje pani tu, po prostu. - Choć jego słowa raniły, Elizabeth nie potrafiła oponować. Uosabiały dokładnie wszystkie te lęki, które w ostatnim czasie spędzały jej sen z powiek, wżynając uczucie niepokoju w umysł. - Nie puszczę pani na żadne spotkanie z klientem, przyzwalając na kompromitację potęgi, którą od podstaw zbudował mój ociec. Nie jest pani jednak na tyle głupia, by nie wiedzieć, że w głównej mierze ode mnie zależy opinia jaką pani otrzyma i która zobowiąże panią do rozpoczęcia kariery, o której pani marzy. - Nie byłby sobą, nie dolewając oliwy do ognia. - Zdaję się, że ma pani książkę, którą otrzymała od mojego ojca. Jeśli chce pani udowodnić, że zasługuje na szacunek, proszę do jutra rozwiązać każdy przypadek.

- Słucham?

- Problemy ze słuchem, panno Foster? - Uśmiechnął się sardonicznie. - Wyjdź już. Im szybciej weźmiesz się do pracy, tym szybciej wyślesz jałmużnę do domu.

Nie patrzył na nią. Nie potrafił, ponieważ wiedział, że przesadził. Wyjściu panny Foster towarzyszył głośny trzask drzwiami.

Zerknął tylko na chwilę, aby przekonać się z jakim zapałem wrzucała, pozostawione na swoim biurku, rzeczy do torebki.

Choć rozwiązanie tej sytuacji miał już sobą, używając środków, którymi posługiwał się zawsze, wcale nie było mu lepiej.

Zwłaszcza ta uwaga o jałmużnie. Zaszydził z panny Foster, choć doskonale znał smak ubóstwa.

Pomyślał o jej sytuacji rodzinnej - niewykluczone, że dzięki pracy oraz wyrzeczeniom, jej rodzina nie sięgnęła dna. Być może odsyłane przez córkę pieniądze, ratowały rodzinę Foster od konieczności kradzieży, zapewniającej pożywienie.

Ta myśl była gorsza, niż się spodziewał. Poczuł ból brzucha od tego wszystkiego, zupełnie tak jak wtedy, gdy był jeszcze chłopcem – obawiającym się bury od ojca, ukrywał się pod łóżkiem, czując w gruncie rzeczy to samo, co teraz.

Uczucie to choć znane, było nowe, zważywszy na okoliczności w jakich o sobie przypomniało. Im dłużej znał pannę Foster, tym coraz bardziej był zagubiony. Zupełnie nie wiedząc, co się z nim dzieje, nie mógł dojść genezy rozprzestrzeniającego się w nim niepokoju.

Przez krótką chwilę kiełkowały w nim wyrzuty sumienia, podsycane przekonaniem, że niesprawiedliwie potraktował kobietę.

Ale szybko mu przeszło.

Był graczem bezwzględnym, doskonale wiedział w jaki sposób wyeliminować to, co zbędne, niechciane.

Odczekał tylko chwilę, w zamyśleniu obserwując wychodzącą z biura sekretarkę, asystentkę - jak zwał tak zwał. Panna Foster z pewnością była wzburzona. Zdążył się przekonać, że gdy grunt osuwał się spod jej nóg, hardo unosiła gardę do góry, jakby chciała udowodnić nie tyle innym, co samej sobie, że pokona wszystkie przeciwności.

Musiał wrócić do relacji jakie łączyły ich wcześniej, nim do reszty straci opanowanie, przyzwalając zbliżyć się jej do siebie.

To nie było tak trudne jak mogłoby się wydawać. Prawdę mówiąc, w jego szufladzie już od dawna była przygotowana kopia listów, które poniekąd grawerowały w jego sercu napis winowajcy. Coraz częściej się zastanawiał czy powinien to robić, bo choć starał się być bezwzględny, eliminując ze swojego życia uczucia, świadczące o słabości, przychodziły momenty, gdy nieoczekiwanie dawały o sobie znać, zmuszając go do dostrzeżenia krzywdy innych.

Ale nie tym razem. Wykręcił numer mechanicznie, nie przejmując się konsekwencjami. Przez ponad trzydziestoletnią egzystencję nauczył się żyć na bakier ze swoim drugim, bardziej wrażliwym obliczem.

- Zanim karzesz mi zrobić to, co karzesz przypominam tylko, że ten pomysł to najgłupsza rzecz, którą wymyśliłeś od dawien dawna. - Przyjaciel nie bawił się w zbędne uprzejmości. - Czy już zdążyłeś wyobrazić sobie wszystkich tych ludzi, którzy z dnia na dzień tracą dach nad głową? - wypalił, najwidoczniej chcąc obudzić w nim wyrzuty sumienia.

Zupełnie niepotrzebnie. Aron nie czuł, od dawna.

- Mikey, jak zwykle czarujący. - Prawdę mówiąc, jego głos nie przypominał barwą niczego. Był wyprany z jakiegokolwiek zapału, świadczącego o zaangażowaniu w sprawę. - Zostaw dla siebie te mowy. Myślę, że już nadszedł czas, abyś poinformował tych plebejuszy, co ich czeka. - W końcu coś poczuł, przyjemną ekscytację na myśl, że znowu wraca do gry, a co ważniejsze, to on ustala jej zasady. Było to doznanie nader uskrzydlające, gdy pomyślał, że jest ponad losem, kierując jego siłami. - Pannę Elizabeth Foster zostaw na później. Udaj, że pismo się zagubiło, cokolwiek. Chciałbym zobaczyć jak wiele rzeczy jest zdolna uczynić, aby utrzymać stołek na miejscu.

Nie dając czasu na spekulacje, tudzież pertraktacje przyjaciela, rozłączył się. Choć czuł się odrobinę lepiej przez to, że znowu chwycił wszystko w swoje ręce, z drugiej - nie dawało mu to oczekiwanego ukojenia.

Jednego był jednak pewien, jeśli panna Foster sądziła, że ich relacja nigdy się nie rozwinie, wkrótce będzie musiała się przekonać, że dopiero teraz nabierze rozpędu.






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro