Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

piętnaście

ciąg dalszy historii pisanej z Zyczliwy!

miłego czytania

___

Gregory wrócił do Savanny dobre pół godziny później, trzymając w ręce plastikowy kubek wypełniony do połowy różową lemoniadą z lodem. Wsiadł niedbale, jakby już był u siebie, nie odzywając się wcale. Zdjął z głowy czapkę i spojrzał w lusterko, poprawiając fryzurę. Celowo ignorował rzucane mu spojrzenia i ponaglające pytania. Budował napięcie.

Wreszcie, gdy fryzura była wystarczająco idealna dla jego krytycznego spojrzenia, odłożył kubek i rzucił ściskanie w dłoni dokumenty na kolana Erwina.

— Wiesz, co zrobiłem Vagosom, żeby chcieli płacić za mnie trzy miliony? Byłem kurwą, Erwin, dużo gorszą niż ta, którą spotkałeś. Prowokowałem ich, sabotowałem, oszukiwałem na negocjacjach, nie dawałem szans na pościgach, jebałem ich jak bure suki. Dwa razy wjechałem na ich ośkę z całym SWATem. Aresztowaniem Vamosa na stacji benzynowej, zgadując po kolorze auta, że to on je prowadzi, gdy uciekł z celi przed rozprawą o dożywocie. I wiesz co? Dał za mnie trzy miliony. Kryminaliści ścigali mnie wszędzie, atakowali z aut, próbowali porwać. Trzy miliony dolarów, Erwin. Po roku służby zarobiłem pół miliona.

— Co masz przez to na myśli, Gregory? Nie mów okrężnymi drogami, nie mamy na to czasu. Co ci dał? — Złote oczy skierowały się na papier.

— Jeszcze nic. Ale daje, dokładnie 50 milionów amerykańskich dolarów, za ciebie, żywego bądź martwego. Bez zaliczki, bo ma już wystarczająco wielu ludzi, którzy nad tym pracują.

— To może wyjaśnić jakieś ogłuszające gówno w moim shake'u. Słyszysz, Dia? Całe miasto chce mnie zajebać i niektórzy już zaczęli próbować. — Zaśmiał się ze stresu. — Tylko pięćdziesiąt? Żałosne.

— Ketamina? — Szatyn siorbnął, biorąc łyk lemoniady. — Trzeba zajebać Nicollo zanim on zabije was. Jest zdesperowany, skoro daje zlecenie pierwszej lepszej osobie stojącej w jego drzwiach.

— Oczywiście, że jest zdesperowany. W końcu jestem zbyt zajebisty by mnie zajebać jakimś prymitywnym gównem. Zresztą, mogę zrobić to samo, ale jaka będzie z tego frajda? Żadna.

Dia słuchał tego wszystkiego, zastanawiając się, jak zareagować. Nie na co dzień słuchało się o takich rzeczach, szczególnie, gdy dotyczyły jego przyjaciela. Płatne morderstwo? Dia nie spodziewał się, że Carbonara będzie miał tak wklęsłe jaja. Poza tym, cena wystawiona za głowę Erwina wydawała mu się być śmieszna. Zbliżył się do przednich siedzeń.

Ciemnooki spojrzał na niego, unosząc wysoko jedną brew. Słomka nie opuszczała jego ust. Ostatni kwadrans spędził oparty o ścianę obok budki z lemoniadą, uważnie czytając dokumenty otrzymane od Carbonary. Nadal potrzebował czasu, by przetrawić wszystko, czego się dowiedział.

— No i co mamy zamiar zrobić? Chować się po melinach i uciekać przed cichymi zabójcami? Popierdoli mnie chyba już pierwszego dnia. — Znów odezwał się Knuckles.

— U mnie będziesz bezpieczny. — Lód w kubku zastukał przyjemnie. — I będę cię strzec. Umiem co nieco. O ile chcesz, znaczy.

— W porządku, chciałbym, znaczy muszę, znaczy... Kurwa, jeżeli ktoś na mnie poluje, to chyba nie mam wyboru. — Odwrócił wzrok, nie chcąc patrzeć na mężczyznę, którego usta zasysały się na słomce. Policzki paliły go ogniem.

———

Mieszkanie Gregorego wyglądało tak, jak je zapamiętał, choć nie było go tu przez jakiś czas. Niestety, nie miał przy sobie nic, poza tysiącem niepokojących myśli i setką strachów. Usiadł w salonie, chowając twarz w dłoniach. Wszystko było zbyt ciężkie i działo się za szybko.

Szatyn nie uraczył go nadmiarem uwagi. Właściwie, zignorował go zupełnie, zamykając się w toalecie na dobre pół godziny. Nie wiedząc, co zrobić ze sobą, włączył telewizję i przejrzał szafki w kuchni, ale nie czuł się tak komfortowo, jak kiedyś. Zawsze przypuszczał, że ktoś dyba na jego życie, ale teraz dostał potwierdzenie, podane właściwie na srebrnej tacy, przez ręce byłego kochanka, prosto od wspólnika. Popijał właśnie herbatę, gdy usłyszał, że drzwi od łazienki uchylają się. Kroki nagich stóp szatyna były ciche, właściwie kocie, ledwie zauważalne.

Erwin przyglądał się mu, grzejąc dłonie ciepłym kubkiem. Buzował w nim wulkan emocji i nie wiedział, co zrobić z tym faktem. Często spotykał się z atakami na jego życie, blizny formowały jego historię, ale nigdy nie był tak przerażony wizją śmierci. Zamknięcie się w sobie stało się formą ucieczki, którą zaczynał stosować coraz częściej, dlatego siedząc z podkulonymi nogami, odwrócił wzrok i spojrzał na ścianę.

Obaj wiedzieli, że sytuacja, w jakiej się znaleźli,

jest wyjątkowo gówniana. Pierwszy raz zostali sam na sam od momentu przesłuchania. Między nimi tkwiły urazy, właściwie obustronne, zaufanie zostało zachwiane, a ogólna sytuacja osobista nie pomagała naprawić relacji. Gregory starał się wypierać z umysłu myśl o liście z wezwaniem na rozprawę, podpisanym przez prokuratora, który leżał na kuchennym blacie. Stracił pracę, źródło utrzymania, nie miał samochodu, a oszczędności zdecydowanie były w stanie pokryć jego wydatki tylko przez pół roku. Nie wiedział, co ma powiedzieć Alexowi, z którym zobaczył się pierwszy raz po czterech latach rozłąki, jak powiadomić Nicole o całej sytuacji i wyjaśnić, że nie powinna przeprowadzać się do niego. Wziął zlecenie na Erwina, z którym związku nawet nie starał się ukrywać.

Przypuszczał, że gdy tylko Carbonara zda sobie z tego sprawę, zostanie kolejnym targetem jego płatnych zbirów. Całe życie sypało się na jego oczach, bo pozwalał na to. Bo się zakochał, tak głupio zakochał w szefie kartelu narkotykowego. A teraz, czytając informacje otrzymane od Nicollo, zdał sobie sprawę, że zna go jeszcze gorzej, niż zakładał. Westchnął teatralnie oraz głośno, a zaraz potem usiadł na drugim końcu kanapy, przeczesując ręką mokre włosy. Pachniał rumiankowym szamponem.

— Łazienka jest wolna.

— Yhym...

Złotooki wymruczał jedynie potwierdzenie, że usłyszał, nie chcąc nic mówić. Czuł się nieswojo, a ciągłe przeświadczenie, że ktoś go obserwuje, nie pozwalało mu na uspokojenie szybko bijącego serca. Tęsknota za dawnym życiem powoli rosła i chociaż wtedy nie znał Gregory'ego, wątpliwości zaczynały się pojawiać. Wszedł do łazienki, nie racząc zakluczyć drzwi. W mieszkaniu była tylko dwójka mężczyzn, a on miał siły na dodatkowe ruchy. Cała jego energia wyparowała na rzecz zawodu. Czym? Erwin nie był do końca pewny. Może zwyczajnie był zawiedziony życiem.

Ciepła woda spływała po jego ramionach, kończąc swoją drogę u stóp. W takich chwilach cieszył się, że był sam. Nikt nie widział łez bezsilności, spływających razem z wodą, przez którą lustro zaparowało, a w całym pomieszczeniu robiło się duszno. Spokój powoli ogarniał jego ciało. Zmęczenie zamieniało się w senność, ale nie chciał spać. W pokoju obok na kanapie czekał ciemnooki mężczyzna, któremu Erwin oddał swoje serce. Pociągnął nosem i wytarł się ręcznikiem. Za duże ubrania nie robiły na nim wrażenia. Wyszedł z łazienki.

— Zaproponowałbym ci coś do zjedzenia, ale... przepraszam, tak bardzo nie mam dziś siły gotować. Możemy zamówić obiad? — Zaspany Gregory zapytał z nadzieją, że już nic nie zmusi go do wstawania z kanapy.

Nie umiał powiedzieć, czy czuje się jak wrak człowieka, czy tylko nim jest. Z każdą mijającą minutą w jego głowie pojawiały się kolejne, coraz to bardziej niepokojące myśli. Bał się, że jeśli się zaraz nie zatrzyma, przekroczy granicę, zza której nie uda mu się powrócić. Spojrzał na swoje szorstkie od pracy ręce, pełne blizn i brudne od krwi, której nie widział nikt poza nim. Czy mógł nie znaleźć się w takiej sytuacji? No pewnie. Czy wystarczyło posłuchać rad ojca? Tak, jak najbardziej. Czy znaczy to, że miały sens? Nie, były warte tyle, co psie gówno na jego wycieraczce, podrzucone przez złośliwego syna sąsiada. Po prostu miał pecha. Erwin Knuckles, będąc kobietą, mógł wciągnąć go w takie samo bagno.

Mimo to czuł, że właśnie mija jeden z tych dni, gdy naprawdę nie powinien wstawać z łóżka. I właśnie ten dzień, zły dzień, musiał być dniem, w którym zobowiązał się udowodnić Erwinowi, że naprawdę mu zależy. Jak to wszystko się skończy, a jak powinno? Prychnął cicho do samego siebie. Przecież wiedział, że Erwin powinien gnić w celi, skoro handluje cholernymi narkotykami, razem z posiadającym RPG Dią i mordującym ludzi Carbonarą. Ale wybrał inną drogę, bo tylko w niej mógł stać obok Erwina. Tylko co będzie dalej? Złotooki mu zaufa czy jednak uzna, że z pełną powagą przyjął to zlecenie? Na jego miejscu raczej uznałby, że każdy pragnie jego śmierci, a zdesperowany były policjant może przełożyć pięćdziesiąt milionów ponad wszystko.

— Ach, to? Rób co chcesz, jest mi to obojętne. — Młodszy usiadł na kanapie, patrząc na ten sam kubek. Herbata była teraz letnia.

— Nic nie chcę. Możesz coś zamówić, jeśli zgłodniejesz. — Zamknął oczy, wtulając twarz w niewygodną, twardą poduszkę. Jego głowa pękała, a żołądek wykręcał się. — Czuj się jak u siebie.

— Problem w tym, że nie czuję się jak u siebie. Ale to nie ma znaczenia, wezmę sobie jeden z twoich koców i prześpię tutaj całą noc. A potem wstanę, żywy i pojadę zjeść coś do Burger Shot'a.

Gregory znów otworzył powieki i spojrzał na mężczyznę wzrokiem przepełnionym samymi negatywnymi emocjami. Jeśli Erwin dobrze pamiętał, szatyn nienawidził dzielić się nimi z innymi, bo nie chciał zarażać nikogo destrukcyjnym nastrojem. Wolał dawać od siebie radość oraz uśmiech, a jeśli nie mógł, uciekał, zaszywał się w swoim kącie ze słuchawkami w uszach i pozwalał, by muzyka wraz z alkoholem ukoiły jego nerwy. Obaj przyzwyczajeni byli uciekać, ale tym razem zwyczajnie nie mogli, nie mieli dokąd. Teraz podniósł się i usiadł, nadal uważnie obserwując siwowłosego. Po raz pierwszy wyglądał na swój wiek.

— Erwin. Jest chujowo, nie będę ukrywać i kłamać, mówiąc, że jest inaczej. Czujesz się jak gówno, ja czuję się jak gówno, twoi chcą się ciebie pozbyć, a moi już się mnie pozbyli. Ale jesteśmy w tym razem. Nie rób ze mnie swojego kolejnego wroga, bo jeśli zostaniemy sami, nie wyjdziemy z tego żywo. Przepraszam, że się tak zachowuję, ale nie wiem, co mam zrobić, żeby było lepiej. Kurwa mać. Chciałem oszukać i wydać policji Erwina Knucklesa, barona narkotykowego, nie Erwisia, w którym zakochałem się jak głupi, ale było już za późno! Już pracowałem w policji i brałem udział w tej akcji.

— Ostrzegali mnie przed tobą. Dia mówił, że szpiegujesz, ale nie zaufałem mu. Pierwszy raz w moim życiu mu nie zaufałem, rozumiesz to? A potem ty od tak okazałeś się być policjantem i to tak bolało, że zwyczajnie nie miałem siły. Kurwa, dalej jej nie mam. Dlaczego siedzisz w mojej głowie, jak najgorsze wspomnienie, a jednocześnie jesteś najlepszym co mnie spotkało?

— Pierwszy raz od lat posłuchałem głosu serca zamiast zdrowego rozsądku i nie żałuję, że jestem tu z tobą. Nie wiem czy zjebałem, bo zrobiłem to, co powinienem był zrobić. Cały czas postępowałem w zgodzie ze swoim sumieniem. Chciałem upierdolić człowieka, który handlował ludźmi, więc zbierałem dowody w tej sprawie. Kiedy zrozumiałem, że to nie ty, zbierałem dowody, które cię uniewinniają. Kiedy pojąłem, że czuję do ciebie coś prawdziwego, zrobiłem kilka głupot, które zrobiłby tylko zakochany człowiek. I nie żałuję.

— Nie umiem być na ciebie zły. Zwyczajnie nie potrafię. — Smutny uśmiech na jego ustach był jak potwierdzenie jego słów, gorzkich w smaku i słodkich w wydźwięku. — Gdy zorientowałem się, że nie żywię do ciebie żadnej urazy, byłem, cóż, przerażony. Ale teraz mi pomagasz, chociaż wcale nie musisz, rzuciłeś całą karierę i moim największym marzeniem jest zobaczyć cię szczęśliwego w tej cholernej cukierni.

Gregory słuchał go uważnie, aż wreszcie coś w nim pękło. Nie spodziewał się, że siwowłosy wspomni teraz akurat o tym jego małym marzeniu, że w ogóle o nim pamięta. Nie umiał powstrzymać się przed pochyleniem się do przodu i wciągnięciem go w ciepły, czuły i nieco niezdarny uścisk. Wypuścił drżący oddech, chowając twarz w zgięciu szyi młodszego z ich dwójki, ukrywając tym samym i szeroki uśmiech, i zaszklone oczy.

— Tęsknię za Fredem, Erwin.

Ten odwzajemnił uścisk, pozwalając mężczyźnie zbliżyć się do niego. Oboje teraz tego potrzebowali. Uzależnienie od siebie samych było przeszkodą w prowadzeniu normalnego życia, ale teraz, gdy po całym dniu złośliwości i udawania nareszcie znaleźli się w swoich ramionach, problem stał się wręcz niewidzialny. Dla siebie mogli go przeboleć.

— On też za tobą tęskni, Grzesiu.

— Urwę Carbonarze głowę i jaja, jeśli włos spadnie ci przez niego z głowy. Od samego początku chodziło tylko o niego. — Silne ramiona mocniej zacisnęły się na mniejszym mężczyźnie, szukając w nim oparcia. — Tak strasznie za tobą tęskniłem... Kurwa, Erwin. Nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałem.

— W porządku Gregory, każdy może płakać. — Ciepło drugiego ciała wywołało w nim ciche westchnięcie, wypełnione szczęściem. — Nawet nie wiesz, jak bardzo się wczoraj bałem. Nie chcę tego powtórzyć, nie zostawiaj mnie znowu.

— Nie zostawię. Ty też mnie nie zostawiaj. Razem przez to przejdziemy. I ani Pisicela, ani Dia, ani Nicollo i jego pieprzone pieniądze mnie od ciebie nie odciągną. A Marco to... szkoda gadać o Marco.

— Czy możemy pójść spać? Razem? Jesteś śpiący i nie chcę cię opuszczać, proszę. — Prośba w oczach Erwina była wręcz namacalna.

———

Słodki sen przyszedł do nich, niby nagroda za trudy dnia minionego. Cisza przerywana była tylko sporadycznie zwiększającym się natężeniem pracy klimatyzacji, skutecznie ochładzającej nagrzane za dnia mieszkanie. Wkrótce miało wstawać słońce, noce stawały się coraz dłuższe, ale i tak mrok nie witał nigdy na długo. Nawet ciemność, która jeszcze się zachowała, nie miała szans w walce z tysiącami neonów i milionami lamp ulicznych, samochodowych, wiszących pod sufitami, na ścianach, w kanałach metra. W zasadzie, każdą noc w Los Santos nazwać można było karykaturą prawdziwej nocy, a miasto żyło tak samo, jak za dnia.

Ciała splątały się ze sobą, stęsknione, spragnione bliskości, ciepła i dotyku. Miesiąc miodowy się skończył, choć nie wzięli nigdy ślubu. Przyszedł czas kłótni, zdrad, niepowodzeń, czas niebezpieczeństwa i polowania, a oni stali się zwierzyną. I w tym wszystkim, pogrążeni w tej złości i bezsilności, obiecali sobie stanąć razem, ramię w ramię, przeciwko wszystkiemu, co zechce odebrać im wolność i życie. Teraz Gregory obejmował ramionami drobne ciało, ochronnie i mocno, leżąc w półśnie, zbyt przejęty, by móc zasnąć głęboko i prawdziwie. Obiecał, że Erwinowi nic przy nim nie grozi, zamierzał więc dotrzymać słowa, nawet jeśli jego głowa pękała z bólu. Niewiele wody w rzece Zancudo upłynęło, nim zaczął dziękować samemu sobie za tę niemal paranoiczną ostrożność. Dobrze było mieć zawsze broń pod ręką i jakiś plan B, a nawet C, gdy ktoś oferuje za jedną głowę pięćdziesiąt milionów.

Skupił się właśnie na parciu na swój pęcherz, które wybudzili go do reszty. Nie wstawał, ale leżał dalej, rozmyślając czy lepiej pójść do toalety i ryzykować obudzeniem Erwina, czy spróbować znów zasnąć. Wtem usłyszał szelest, tuż obok niego, zbyt daleko, by był to siwowłosy, ale zbyt blisko, aby uznać go za coś bezpiecznego. Poderwał się, sięgając szybko po nigdy nie oddanego glocka z przymocowaną do niego latarką. Gdy zapalił światło, celując w źródło dźwięku, poczuł się słabo na ułamek sekundy. Teraz nie musiał brać adrenaliny, by poczuć, że płynie ona w jego żyłach, przyspiesza bicie serca, wyostrza wzrok i nakłania go do walki. Nie ucieczki, nie, nie zamierzał zostawiać siwowłosego bez pomocy. Chciał zbić okulary, zza których łypały na niego jasne, puste oczy, należące do osoby trzymającej nóż przy szyi jego kochanka. Nie pociągnął za spust, nie chciał ryzykować.

Erwin poderwał się w końcu ze snu. Wzrok miał senny, jakby nie spodziewał się, że mogło grozić mu jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Jedno spojrzenie Gregory'ego wystarczyło, aby poczuł zimno na swoim gardle, ciężkie i mocno ściskające. Niewielki ból nie był problemem, złotooki mógł to wytrzymać, ale szybko bijące serce nie pozwalało mu unormować oddechu, grożąc kolejnym atakiem paniki. Zagrożenie było duże, a on spał jak zabity, całkowicie nieświadomy bliskiej śmierci.

Spoglądając kątem oka w prawo, nadal się nie ruszając, widział swojego kochanka, trzymającego pistolet z wybitnie wściekłą miną. Nie znał go jeszcze od tej strony, ale zaczynał ją lubić. Gdy rzucił okiem na lewo, widział pełną skupienia twarz młodej kobiety o jasnych włosach, która drobną dłonią dociskała nóż do jego krtani. Nawet nie zadrżała, nie zawahała się na ułamek sekundy, choć stanęła w sytuacji patowej. Jeśli odpuści, zginie. Jeśli go zabije, zginie. Czy mimo wszystko postanowi, jak wielu w tym mieście, nie padać za zero?

— Odejdź od niego! — Gregory wykrzyczał, całkiem cicho, jak na niego, swoim najbardziej rozkazującym tonem.

— Dobrze. Obiecał mi, funkcjonariuszu, że mnie zaraz nie postrzelisz. Czy próba ucieczki nadal jest w gratisie?

— Odejdź od niego, a może nie zginiesz. Obiecuję, że postaram się, żebyś gniła w celi.

Długie minuty mijały, kiedy zastanawiała się, nie zmieniając ani na chwilę swojej pozycji. Tętno Erwina przyspieszyło niebezpiecznie, kończyny skostniały mu od zimna, całe ciało odrętwiało. Drżał raz na jakiś czas, ale nic nie mówił, łypał jedynie oczami pomiędzy ich dwójką. Gregory przeklinał w duchu na czym świat stoi. Wczoraj grał w szachy z Dią, próbując ocalić swoje życie, a dziś musiał stanąć do pojedynku z nią, o życie zakładnika, którego stracić nie mógł i nie chciał. Czas na wykonanie ruchu powoli mijał. Wreszcie, z widocznym niezadowoleniem, ale bez innych możliwości, uniosła powoli ręce, poddając się. Gregory nie umiał wyczytać z jej twarzy żadnych emocji, ani w tym momencie, ani chwilę poźniej, kiedy sztylet z hukiem uderzył o panele, a nawet wówczas, gdy skoczył na nią z gracją wściekłego wilka, przygniatając ją do ziemi. Zajęczała boleśnie.

— Nie ruszaj się, a nie stanie ci się krzywda. Porozmawiamy sobie, suko.

Erwin jeszcze chwilę spędził, po prostu leżąc i próbując opanować swoje przerażone ciało. Już dawno nie znajdował się tak blisko śmierci i nie wiedział, co by się stało, gdyby był teraz sam. W takim momencie pozostało mu tylko dziękować Gregory'emu, że zareagował tak szybko. Atakowanie podczas snu było ostatnim czego się spodziewał, liczył raczej na szybki strzał w głowę, zabierający mu natychmiast życie. A jednak pierwsza napaść była tak głupim krokiem, jakby osoba leżąca teraz na podłodze robiła to pierwszy raz. Czuł, że wcale tak nie było.

W końcu, kiedy siedziała już na kuchennym krzesełku, postawionym teraz na środku salonu, z kończynami przywiązanymi do mebla na trytytki, mogli odetchnąć. Drzwi nie zostały uszkodzone, nie włamała się tutaj wytrychem. Gregory obstawiał, że weszła oknem, wspinając się po schodach ewakuacyjnych. Nie wyglądała imponująco, a na pewno nie przypominała płatnego mordercy. Tylko szaleństwo w oczach, a właściwie zimne wyrachowanie i pustka, które dla niego były szaleństwem, wskazywały, że mogłaby się tego podjąć. Że była blisko, był podciąć Erwinowi gardło, zasłaniając mu usta ręką. Liczyła na to, że śpi i niczego nie usłyszy. Może potem podzieliłby los siwowłosego? A może miał obudzić się rano obok zimnego ciała, w mokrej od krwi pościeli, z Dią wiszącym nad nim jak topór kata? Ale on nie spał. Nie dostałaby nagrody, zabiłby ją od razu, dlatego poddała się. Nie spodziewała się go przytomnego, chociaż przecież włamywała się do jego domu.

— Kto cię przysłał? — Były policjant warknął, obracając między palcami nóż. Jej nóż.

— Nicollo Carbonara. — Nie stawiała oporu. Machnęła głową, próbując odrzucić do tyłu jasne kosmyki włosów, wpadające jej do oczu. Nie mogła użyć rąk. — Najął mnie po to samo, co ciebie, Gregory.

— Skąd mnie znasz?

— Od niego. Myśleliście, że go oszukacie, że jest naiwny... Nie, wtajemniczył cię, bo nie miał nic do stracenia. Raz już sprzedałeś Erwina, czemu nie miałbyś zrobić tego znowu? 50 milionów to dużo. Milion za każdy martwy kilogram jego ciała. A jeśli miałbyś okazać się lojalnym psem, miałeś zginąć z nim. To nie ma znaczenia. Nie przypuszczałam, że warujesz przy nim z bronią schowaną pod poduszką. To dosyć niebezpieczne, wiesz?

— Co chciałaś zrobić? Dlaczego chciałaś zabić Erwina? Tylko dla pieniędzy? Zabiłaś kiedyś kogokolwiek? Wyglądasz jak dziecko.

— Zabiłam. Zabiłam już wiele osób, także tych, które znacie. Wielu Ballasów, Spadiniarzy, policjantów... Wierz mi lub nie, ale Nikodema i Dantego też zabiłam. Jego — skinęła głową w stronę Erwina — można powiedzieć, że chyba też. Od początku chcę go zabić. To jest rzecz wręcz... fundamentalna. Nie sądzę, żebyście zrozumieli. Poza tym, niczego mi nie udowodnisz przed sądem, może z wyjątkiem włamania.

— Więc pójdziesz siedzieć za włamanie. — Odwarknął.

— Też mi wyrok... Dogadajmy się, panowie. Wypuśćcie mnie, a ja podam wam nazwiska wszystkich, którzy dostali zlecenie od Nicollo. Czy to nie brzmi uczciwie?

— Skąd miałbym wiedzieć, że mówisz prawdę?

— Nie dostałbyś żadnej gwarancji, ale chyba lepiej jest podejść z ostrożnością do człowieka, który pracuje jako kelner, mówi z europejskim akcentem i podaje mu herbatę, prawda? Szczególnie, jeśli nazwisko byłoby na liście... Co, Grzesiu?

———

Telefon od straży więziennej, powiadamiający go o możliwości odbioru Sana Thorino spod więzienia, był jak ciepłe promienie słońca po ciężkiej ulewie. Erwin czuł, jakby na jego niebie powoli pojawia się tęcza. I nawet ciągłe uczucie zimnego noża na szyi, którego przecież od dawna tam nie było, nie sprawiło, że uśmiech z jego ust zniknął. Jedno spojrzenie na Gregory'ego wystarczyło, by zgarnęli najpotrzebniejsze rzeczy i wsiedli do Jugulara byłego już policjanta. Samochód miał zbyt wiele plusów, by z niego nie skorzystali.

Jechali w ciszy, przerywanej cichym brzmieniem melodii lecącej z samochodowego radia. Erwin nie był fanem radiowej muzyki, ale naprawdę nie miał zamiaru narzekać, powoli przyzwyczajając się do dziwnego gustu muzycznego swojego chłopaka. Uśmiechnął się na tę myśl, pogodzenie się po kłótni zawsze było przyjemne, szczególnie gdy była to kłótnia kochanków.

Samochód wydawał się mu przyjemny, chociaż nie należał do najbardziej luksusowych pojazdów. Dawał im jednak prywatność i anonimowość, przeszkadzając potencjalnym płatnym zabójcom. Ostatnie, co siwowłosy chciał zrobić, to nadziać się na osobę, która chciała go zabić. Dlatego całkowicie zapomniał o swoim ukochanym samochodzie, który czekał cierpliwie w jego garażu na lepsze czasy, o ile takie miały kiedykolwiek nadejść.

Wjeżdżając na parking, Erwin nie mógł ukryć swojego podekscytowania. Lekko żałował, że nie będzie mógł pokazać Sanowi nowości w mieście, ale najważniejsze było bezpieczeństwo. Cóż, Włoch będzie musiał poczekać na swoją chwilę z Erwinem na mieście, chociaż wspólny wieczór trójki (a może załapałby się też Gregory, kto wie?) brzmiał jak dobry plan. Opicie zwycięstwa w walce z zepsutym systemem wydawało się być dobrym krokiem.

Gregory ze swojej strony nie podzielał wesołego entuzjazmu i dziecięcej lekkoduszności Erwina. Nie zapomniał nadal zimnych i pustych oczu kobiety, której powieka nie drgnęła nawet podczas próby poderżnięcia gardła człowieka, dla którego zrezygnował ze wszystkiego, co miał i na czym budował swoje dotychczasowe życie.

Mocno zaciskał dłoń na kierownicy pojazdu, gdy stali na parkingu przed więzieniem. Muzyka lecąca w radiu irytowała go, męczyła i nie pasowała do nastroju, w jakim obecnie się znajdował, ale nie zmieniał jej. Wesoło podskakująca w jej rytm noga siwowłosego dawała mu znać, że jemu ten kawałek odpowiada. Nadal milczeli, pogrążeni w myślach, zastanawiając się nad przyszłością, jaka ich czeka. Musieli pozbyć się Nicollo, nim on pozbędzie się ich.

—Zastanawiam się, jak zareaguje San — zaczął, przerywając ciszę, Erwin. — Wiesz, każdy chce mnie zabić, wszystko płynie, pędzi, a ja nagle mam partnera. Wiele się zmieniło od mojej ostatniej wizyty u niego, to może być dosyć zabawne.

— I nagle jest wolny, bo twój partner był sprzedajnym psem o gołębim sercu. Historia na książkę, nie? Tylko w takiej książce wszystko kończy się epicko i szczęśliwie, a w życiu...

— Jestem głównym bohaterem, nie zginę. I ty też. — Zmarszczył brwi, rozciągając się na fotelu. — Idziesz ze mną czy poczekasz?

— Każdy tak mówi. — Prychnął posępnie, nie mógł pozbyć się niepokoju, który narastał w nim od rana. Otworzył drzwi i wysiadł z pojazdu. — Poczekam na was przy aucie, zapalę sobie. San już wychodzi?

— Tak, chyba, nie wiem? — Wzruszył ramionami i ruszył w kierunku drzwi wejściowych.

Gregory rozejrzał się jeszcze po zupełnie pustym parkingu, omiótł spojrzeniem wysokie mury zakończone drutem kolczastym i wyjął z kieszeni papierosy. Nie palił. Skrzywił się, myśląc o ludziach, którzy próbowali uciec przez ten mur. Uczucie drutu kolczastego, owiniętego wokół ciała człowieka, wrzynającego się w mięśnie i rwącego skórę, było tylko trochę lepsze od leczenia gangreny, jaka zwykle wstępowała w rany razem z rdzą. Wiedział coś o tym. Szybko znalazł zapalniczkę, a już po chwili mógł zaciągnąć się dymem, którego zapachu szczerze nienawidził. Erwin zniknął mu już za metalowymi drzwiami.

Knuckles, ze swojej strony, wchodząc do tak dobrze znanego mu pomieszczenia, nie oczekiwał, że będzie się cieszyć. To miejsce nigdy jeszcze nie wywołało w nim uśmiechu, zawsze kojarzyło się z czymś nieprzyjemnym, a jednak cieszył się jak małe dziecko, wesoło rozglądając się po holu. Wyczekiwał swojego przyjaciela, przywiózł mu nawet nowe ubrania, aby Włoch mógł przebrać się w coś ludzkiego i czystego, by czuć się jak najlepiej.

A potem zobaczył go wychodzącego z tego głupiego pokoju, z którego zawsze mu wesoło machał i Erwin naprawdę nie mógł powstrzymać się przed przytuleniem go. Doskonale pamiętał te przyjemne wieczory, które spędzał razem z Sanem i Dią, te wieczory, podczas których kształtował swój charakter. A teraz mieli być znowu razem, cała trójka i Erwin nawet nie miał zamiaru udawać, że jego oczy się nie zaszkliły. Jeszcze kilka godzin temu otarł się o śmierć, ale w ramionach przyjaciela czuł, że to wszystko nie miało tak wielkiego znaczenia. Mógł być szalony, ale naprawdę nie było to teraz ważne. Thorinio wyszedł na wolność, więc zdobył właśnie nowego sojusznika w swojej walce.

— San! Nareszcie na wolności, jak się z tym czujesz?

— Czego ryczysz? — Ten zaśmiał się, odsuwając od siebie Erwina. — Dalej jesteś bachorem w ciele mężczyzny, ktoś cię karmi przynajmniej? Dbał o ciebie Dia, na pewno nie dbał. Kupiłeś mi łychę, moją ulubioną, tak? Kupiłeś?

Erwin zaśmiał się i otarł łzy, zdecydowanie czując się o wiele lepiej. San się nie zmienił i dalej był tak samo opiekuńczy, jak Garcon, a może nawet bardziej. Ale Włoch był w tym wszystkim pocieszny, nie stanowił niebezpieczeństwa. Nigdy nie był groźny, nie tak, jak Dia czy Knuckles. Mimo wszystko, złotooki wiedział, że San nie zrezygnuje tak łatwo ze swojego wcześniejszego życia.

— Przebierz się i spierdalamy z tego bagna. Nigdy tu już nie wrócisz, Sanik. Obiecuje ci to.

Podał mu ubrania i mężczyzna szybko je przyjął. Dopiero teraz Erwin zauważył długie włosy Włocha, które zdecydowanie mu pasowały. Kiedy trafił do więzienia, sięgały już ramion, ale teraz złotooki mógł śmiało powiedzieć, że jego przyjaciel jest hotuwą. Gdyby nie był w związku, a sam San nie miałby partnerki, Erwin próbowałby swoich sił. Jednak jeżeli złotooki miałby zrobić listę najprzystojniejszych mężczyzn, San nie pokonałby Gregory'ego. Nikt by go nie pokonał.

— Erwin, dalej masz ten strój? — Mężczyzna wyszedł z łazienki, ubrania leżały na nim idealnie. — Pamiętam te głupie zabawy Dii, mieliśmy to wtedy na sobie.

— Tak, dalej go mam. Ale jest coś ważniejszego. Muszę ci kogoś przedstawić.

I rzeczywiście, po wyjściu poza wysokie mury, na wolność, pierwszy raz od ponad dwóch lat, San mógł zobaczyć znacznych rozmiarów sylwetkę mężczyzny, opierającego się o bok auta. W pierwszej chwili pomylił go z Dią, którego oczekiwał, ale zaraz odrzucił od siebie złudzenia. Pomimo podobnego wzrostu, posiadania równie szerokich ramion i jednakowego zamiłowania do ciemnych, skórzanych kurtek oraz luźnych, dresowych spodni, ten mężczyzna z całą pewnością nie był Dią. A jednak wyglądał znajomo. Włoch postawiłby dolary przeciw orzechom, że już widział tę twarz, ten gest poprawiania włosów z wielką troską i zaangażowaniem. Przymrużył oczy, oślepiane blaskiem słońca. Tak, znał go.

— W porządku San. Jest wiele rzeczy, które cię ominęło i będziemy musieli o tym porozmawiać, ale teraz chcę ci przedstawić mojego chłopaka. Ukochanego partnera życia, człowieka, który ratuje mi dupę średnio raz w tygodniu. Tak, to on. — Zbliżyli się do szatyna, który teraz im się przyglądał.

W słowach Erwina znalazło się dość treści i emocji, które w każdej innej chwili rozczuliłyby go i nakłoniły do szybkiej kradzieży małego pocałunku z tych spierzchniętych i popękanych ust, ale nie teraz. Nie, szatyn nie ruszył się na milimetr, studiując rysy Thorinio z pełną uwagą i źle skrywaną natarczywością. Upuścił niedopałek na ziemię i przydeptał go czubkiem buta, nim zbliżył się do przybyłych. Szeroko rozłożył ręce.

— San Thorinio?! — Zawołał, uśmiechając się szczerze.

— Gregory Montanha we własnej osobie?!

Erwin przyglądał się dwójce z niepewnością, gubiąc gdzieś uśmiech i marszcząc brwi w niezrozumieniu. Nie do końca pojmował, co się wydarzyło i skąd się znają, ale wolał tylko się im przyglądać, w głowie tworząc teorie. Skrzywił się lekko, ale nie skomentował niczego, zastanawiając się nad tajemniczą relacją jego przyjaciela i chłopaka. San nigdy nie wspominał mu, by interesowali go faceci, więc to raczej nie to. Prawda?

— Kopę lat. Teraz wiem, czemu przestałeś wysyłać kartki. Siedziałeś w ciupie! I to gdzie, w mieście, w którym ja spędziłem długie lata. Skąd ty się tu wziąłeś, San? Co z twoją rodzinną winiarnią? Co słychać u... u Abercio? — Uśmiech nie schodził z ust szatyna, tak jak zdziwienie nie opuszczało twarzy złotookiego. Dołączył do niego za to mały, ledwie zauważalny rumieniec.

— Wszystko po staremu! Ojciec oddał winiarnię bratu, a sam z matką wzięli psa i mieszkają na wsi. A u Abercio, no... rodzinę założył, chociaż bardzo rozpaczał po twoim wyjeździe. Wiedziałem, że tam coś było, oj wiedziałem... — Melodyjny głos Włocha przekazywał znacznie więcej, wraz z szerokim uśmiechem, niż same jego słowa. Gregory poczuł nagle palącą potrzebę pacnięcia go w ucho, speszył się i pokręcił głową z niesmakiem, nie chcąc dalej ciągnąć tego jednego wątku. Zamiast tego, spojrzał na Erwina, nadal przyglądającego się im uważnie.

— Czy powinienem zapytać, skąd się znacie? Gadacie, jak jakieś staruchy co się na bazarze spotkały i naprawdę chciałbym zostać wtajemniczony w tę pogawędkę. — Głos Erwina lekko drżał, a jego spojrzenie uważnie śledziło ich ruchy, skacząc z jednego na drugiego.

— Wakacje we Włoszech, kilka lat temu, właściwie. No. Jedźmy stąd, nic tu po nas. San ci pewnie wszystko zaraz opowie, zawsze dużo mówił.

— Nie wiem, czy chcę wiedzieć. To nie moje wspomnienia. W każdym razie, najlepiej będzie pojechać na Paleto do Dii, tam będziemy bezpieczniejsi. — Zbliżył się do samochodu i usiadł na miejscu pasażera, czekając na dwójkę, która jeszcze przez moment ze sobą dyskutowała.

Zaraz dołączyli do niego, ale wcale nie kończyli rozmowy. San, zawsze pogodny i wesoły jak słoneczne popołudnie na polach winogronowych, leżących gdzieś na zachód od Neapolu, teraz sam widocznie rozjaśniał dzień Gregorego, wcześniej stojącego pod burzową chmurą. Miło było widzieć radość na twarzy kochanka, jednak nieznajomość tematu i zazdrość, która wyraźnie kłuła go w bok, pozostawiały w jego ustach gorzki posmak. Mimo wszystko, Erwin jedynie wyciągnął swój telefon i wysłał wiadomość do Dii, powiadamiając go o nadchodzącej wizycie. Widok za oknem wydawał się być o wiele ciekawszy od rozmowy toczonej przez dwójkę, szczególnie, gdy zaczęła dotyczyć wakacyjnych miłości jego kochanka. Wolał wsłuchiwać się w miłą melodię lecącą z radia i ignorować wszystkie negatywne uczucia, starając się zachować pogodę ducha. W swoim życiu spodziewał się wielu rzeczy, ale na pewno nie przyjaźni Sana i Gregory'ego. Fakt, że nie był jego pierwszym facetem, dziwnie piekł i szczypał.

— Erwin? — Usłyszał nagle niski głos, skierowany do niego. — Co my ze sobą zrobimy? Obawiam się, że moje mieszkanie jest już spalone.

— Moje posiadłości chyba automatycznie trafiają do kosza. Potrzebujemy schronu, miejsca bez okien. Dia powinien coś znaleźć. — Ponownie wyjął telefon, ale szybko odwrócił się, by spojrzeć na zdezorientowanego Sana. — Słuchaj, poluje na nas masa osób i będziesz miał wybór. Możesz zostać z nami, albo zacząć, wiesz, nowe życie. Później wyjaśnimy ci, o co dokładnie chodzi.

— Musimy nakarmić Freda. — Zauważył trafnie, ale nieco dziecinnie, Gregory. Kto by pomyślał, że w takich okolicznościach przejmie się akurat rybą wartą dolara?

— I jego koleżankę bez imienia. Właściwie, to trzeba ich stamtąd zabrać, bo nieprędko wrócę do domu...

———

Mieszkanie, do którego dotarli po około kwadransie jazdy i godzinie stania w korku, wyglądało dokładnie tak, jak zostawili je wścibscy i spieszący się policjanci. San nie wiedział, co się tu stało, ale umiał się domyślić. Tylko jednej frakcji w Los Santos tak bardzo zależało na papierach, druczkach i dokumentacji, że zaglądali za nimi w każdy, najbardziej intymny kąt, ignorując przy tym złote sztabki, platynowe zegarki i grube pliki gotówki. Szukali białka na jego przyjaciela.

Erwin nie zwracał uwagi na wszechobecny nieład. Cieszył się, że Gregory uratował go w tamtym momencie, bo właśnie dzięki niemu mógł teraz stać w swoim domu i pospiesznie kierować się w stronę swojej sypialni. Kiedy otworzył drzwi i zauważył, że obie rybki pływają w dużym akwarium, odetchnął z ulgą. Naprawdę martwił się o swoje zwierzątka i nie chciał, aby stała im się jakaś krzywda. Podszedł do szklanego pojemnika i włożył dłoń do wody, od razu czując, jak Fred pociera się o jego palce. Nowa rybka jeszcze nie była z nim związana, ale Erwin wcale się tym nie przejmował. Zachichotał wesoło i spojrzał na dwójkę mężczyzn, stojących w progu drzwi.

— Nic im nie jest! Zabierzmy ich stąd i jedźmy do schronu Dii, tam będziemy chyba najbezpieczniejsi.

— Musimy je jakoś przewieźć, całego akwarium nie weźmiemy. Nie, mniejsza o rybki, ja i San się nimi zajmiemy. Ty spakuj, co najważniejsze. Szybko tu nie wrócisz, malutki. — Oznajmił szatyn, z pewną dozą smutku w swoim głosie.

— Masz rację. — Skrzywił się i wyjął dłoń z akwarium. Ruszył w stronę swojej garderoby i po chwili zniknął, zostawiając dwójkę starych znajomych w samotności.

— Musisz mieć sporo pytań. Erwin i Dia będą chcieli ci wiele powiedzieć, pewnie beze mnie w pobliżu. — Gregory zbliżył się do szkła, zza którego łypała na niego czarnymi oczkami rybka o brązowej łusce. — Opowiedzą ci historię, w której nie wypadłem najlepiej. To już nie będzie tylko głupia opowiastka o Abercio wyciągającym ukradkiem amerykańskiego turystę z imprezy, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co... Trochę odjebałem, San.

— Mimo to, jesteś tutaj z Erwinem, więc chyba ci wybaczył. Musisz wiele dla niego znaczyć, skoro jeszcze żyjesz, a Dia nie zrobił sobie z ciebie zabawki do testowania nowych tortur. Może rozjaśniłby ci włosy czy coś. — Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu pojemnika, w którym mogliby przewieźć rybki. — Poza tym, nigdy nie widziałem, żeby te złote oczy tak świeciły na czyjś widok. Nie wiem, co z nim zrobiłeś, ale jeżeli on jest szczęśliwy, to chyba twoje winy niewiele znaczą.

— Nie zrobiłem nic wyjątkowego. Po prostu potraktowałem go tak, jak każdego innego człowieka. To chyba niecodzienne dla barona narkotykowego. Nie mówmy o nim, gdy go tu nie ma, to nieładnie. Spójrz, Fred to ten złoty, a ta druga... ta druga to Wanda. Tak, Wanda.

— Freda znam tylko ze zdjęć, a Wanda musi być nowa. — Podniósł plastikowe pudełko i zbliżył się do drugiego mężczyzny. — To chyba będzie odpowiednie? Trzeba tylko napełnić je wodą, wiesz gdzie jest łazienka?

— Za tymi drzwiami, po lewej. — Wskazał mu palcem. — Tylko nie lej ciepłej.

— Tak, pokojowa! — Krzyknął i szybko ruszył w stronę łazienki, zostawiając Gregory'ego samego.

Szatyn odprowadził starego znajomego wzrokiem, zaraz wracając jednak do akwarium, w którym pływały dwa welonki, zupełnie nieświadome tarapatów, w jakie wpadły przez niego i Erwina. Znów to robił. Nicole już nieraz wypominała mu bycie ojcem tak okropnym i nieodpowiedzialnym, że nawet rybki nie powinien mieć pod swoją opieką. I, jak zazwyczaj, Nicole miała rację. Zawiódł nawet rybki.

Nagle usłyszał dobiegający z garderoby wrzask siwowłosego, krzyk pełen przerażenia, wysoki i nagły, niespodziewany. W jednej chwili, oczami wyobraźni, zobaczył nóż trzymany przez drobną dłoń tuż przy jego szyi. Krew w jego żyłach zamarzła, on cały znieruchomiał na ułamek sekundy, ale zaraz potem ruszył biegiem przez drzwi, do salonu i dalej korytarzem, schodami. Już sięgał po broń, by zdać sobie zaraz sprawę, że jej nie ma. Zaklął.

— O kurwa, ja pierdole. RATUNKU, TO MNIE ZABIJE, GRZESIU!

Gregory wpadł do pomieszczenia, w drzwiach robiąc obrót w przód i przywierając zaraz plecami do bocznej ściany. Nadal pamiętał te ćwiczenia SWATu. Cały czas rozglądał się na wszystkie strony. Skradał się powoli w kierunku Erwina, zdziwiony. Nie było tu nikogo poza nimi.

— Erwin?

— Zobacz tę bestię, tego potwora! Siedzi tam w kącie i patrzy się na nas. RUSZA SIĘ GRZESIU, TO SIĘ RUSZA. — Erwin z przerażeniem podbiegł do szatyna i popchnął go w głąb pokoju.

Owszem, spojrzał. Pod wieszakiem, wśród kartonów z butami, na rzuconej niedbale, a może w panice, koszuli, siedział pająk, niezbyt okazały jak na możliwości tutejszej przyrody. Był zaledwie długości palca, jednak jego gruby tułów oraz długie, włochate nogi, nie pozostawiały wątpliwości: to musiała być jakaś tarantula. Zresztą, gdzieś miała ich dwóch, panikę i krzyki. Dobrze jej było siedzieć tam, gdzie siedziała. Nie poruszała się wcale.

Ale Erwin krzyczał dalej, chowając się za Gregorym, wtulając w jego plecy, kurczowo łapiąc się silnego ramienia, które miało mu przynieść opiekę, schronienie i ratunek. Strach odchodził razem z samotnością, chociaż pozostawała odraza.

Ciemnooki nie zamierzał jednak odgrywać roli rycerza przybywającego na białym koniu, by uratować spanikowanego księcia przed potworem. Ani myślał ryzykować, sam wziął zaraz nogi za pas, a jego wrzaski słyszane były znacznie dalej niż krzyki Erwina. Obaj potykali się, próbując uciec w stronę wyjścia, jeden przestraszony bardziej od drugiego. San westchnął, zażenowany, chowając twarz w dłoni.

— Jak dzieci jesteście, pajączka się bać, takiego małego. Totalnie żałosne.

Pomimo swoich słów, San ruszył im na ratunek, biorąc wcześniej pustą szklankę z szafki nocnej i kartkę papieru z komody. Zastanawiał się, dlaczego Erwin trzymał tyle śmieci w swojej sypialni, ale nie było to teraz ważne. San nie miał zamiaru zabijać pająka, nie byłby do tego zdolny, ale chciał go złapać i wypuścić na parapet, by ten znalazł sobie nowe miejsce do życia. Nie spodziewał się, że para tak zareaguje na zwykłego owada, ale nie chciało mu się tego bardziej komentować. Zażenowanie dalej przejmowało jego ciało. Baron narkotykowy i pieprzony komandos, pomyślał.

Gdy wychodził z pokoju z pająkiem w szklance, zastanawiał się, gdzie podziała się dwójka. Jedno spojrzenie na ogromne łóżko Erwina wystarczyło, by ponownie go rozbawić. Siedzieli razem, robiąc fortecę z poduszek i zachowywali się jak dzieci, a nie dorośli ludzie. San tylko pokręcił głową i otworzył okno, wypuszczając pająka.

Gdy się odwrócił, a zajęło mu to tylko chwilkę, zaledwie kilka sekund, forteca zmieniła się w pole walki. Wyraźnie dwaj potrzebujący rycerza książęta, jak przystało na książąt, pokłócili się o granice swoich włości, a teraz okładali się poduszkami, piski strachu zmieniając w krzyki złości i obelgi. Dzieci, zupełnie jak dzieci, pomyślał, by zaraz westchnąć ciężko i pokręcić głową. Zupełnie inaczej zapamiętał Gregorego, przystojnego Amerykaninia, który nad basenem, w gorącą letnią noc, podrywał dwie urocze Słowenki, chełpiąc się przed nimi bliznami wojennymi, by koniec końców wpaść w ramiona jego przyjaciela. Dokładnie tak zapamiętał za to Erwina. Ten się nic nie zmienił.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro