Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

jeden

Chociaż nie było go w mieście niemal dwa pełne, długie lata, teraz nie mógł powiedzieć, by cokolwiek się w nim zmieniło. Jest to niemal niemożliwe, gdy mówi się o rozrastającej się metropolii, stolicy stanu, a jednak nawet budowy, które widział tu w 2013 roku, po pierwszym przyjeździe do miasta, nadal znajdowały się w takim samym stanie niezorganizowania i kompletności. I pomimo pierwszego szoku, nie pozwolono mu pozostać w nim długo. W końcu, jak robotnicy mieliby dokończyć budowę finansowaną z funduszy społecznych, mającą w przyszłości należeć do państwa, skoro każdego dnia musieli przede wszystkim skupić się na naprawie dziesiątek uszkodzonych hydrantów i ustawianiu na nowo setek wyrwanych z ziemi sygnalizacji świetlnych?

Kapitan trzecią godzinę czekał w warsztacie samochodowym, popijając czwartą kawę w małym kubku i zjadając drugiego pączka kupionego w kawiarni tuż za rogiem. Jego auto, niesamowicie piękny Chevrolet Corvette C7, w którym zakochał się od pierwszego wejrzenia, już musiał przechodzić złożoną naprawę, mimo że w pracy był pierwszy dzień. Ledwo zdążył przywitać się z Pisicelą, obecnym szefem jednostki, a już biegł do zbrojowni i wyciągał z pancernej szafy M4, widząc powiadomienie o napadzie na The Diamond Casino oraz powołanie S.W.A.T.-u. Negocjacje szły okropnie, pościg zaczął się fatalnie, a zakończył jeszcze gorzej, szczególnie dla biednego pojazdu SEU. Szatyn westchnął, biorąc duży łyk gorącego, gorzkiego napoju, który choć trochę rozgrzewał jego skostniałe dłonie. Nie zdążył jej nawet opić, a już musiał wyklepywać.

W dodatku jego dobry nastrój został skutecznie zniszczony przez Dantego, znajomego z dawnych lat, którego pamiętał jeszcze jako kadeta. Teraz był jego bezpośrednim przełożonym, zajmując stanowisko komendanta. Szatyn nie rozumiał jakim cudem facet z orzeczoną depresją dostał się do policji ani co robi na tak wysokim stanowisku, ale to nie tak, że rzeczywiście miał w tej kwestii coś do powiedzenia. W sumie nie miał nawet pretensji, a przynajmniej nie miał sił i chęci, by je wyrażać.

Wszystko zaczęło się niepozornie, od zwykłej rozmowy z pracującą w tym warsztacie mechaniczką o długich, fioletowych włosach. Pięknie się uśmiechała, a jej pośladki wyglądały wyjątkowo dobrze, gdy pochylała się nad maską samochodu. Była wysoka i dobrze zbudowana, widocznie silna i wysportowana. Było w umięśnionych damskich sylwetkach coś, co od razu przykuwało jego uwagę, a jako, że nie miał i tak niczego do stracenia, spróbował zagadać. Rozmowa nawet się kleiła, chociaż szybko z nieudanego flirtu zmieniła się w pełną śmiechu i docinek kłótnię o właściwe dopasowywanie butów do szortów i noszenie szortów jako takich w czasie pracy z niebezpiecznymi chemikaliami i gorącym sprzętem. Może nie był to typowy sposób na zaproszenie kogokolwiek na kawę po pracy, ale główny cel został osiągnięty – dystans pomiędzy nim a kobietą zmniejszył się, a nawet była chętna dać mu swój numer. I wtedy, oczywiście, musiał pojawić się niszczyciel dobrej zabawy.

Gregory czuł się fatalnie po całym dniu, który doświadczył go milionem przykrych rzeczy. Najpierw okropny napad, w czasie którego spotkał starych znajomych i miał okazję przypomnieć sobie, dlaczego tak bardzo ich nienawidzi, potem nieudany pościg, zawstydzające spotkanie z mechaniczką i wreszcie żarty jego współpracowników, które tylko napsuły mu krwi i przywołały wspomnienia, które tak bardzo starał się wyprzeć ze swojej pamięci. Nie tak wyobrażał sobie powrót do Los Santos, które zawsze było dla niego miejscem najbliższym nazwania "domem" ze wszystkich miejsc, w jakich miał okazję spędzić więcej czasu. Co prawda, nie oczekiwał komitetu powitalnego na lotnisku i przyjęcia zorganizowanego na jego cześć przez stęsknionych przyjaciół, ale nawet zwykły odpoczynek przy papierach na komendzie byłby lepszy od tego.

Dante nigdy nie słynął z przesadnej przyjemności i przyjacielskości, raczej kojarzono go z przyczepianiem się do najmniejszych nieodpowiadających mu rzeczy. Dlatego i wtedy kapitan nie był bardzo zaskoczony, gdy po jednym z rzuconych żartów usłyszał pełne złości mruknięcie, a potem zbliżające się do niego kroki.

— Jak to jest, wytłumacz ty mi, Grzechu, że ty tak podbijasz do wszystkiego co się rusza i nie spieprza przed tobą na drzewo? Stary dziad jesteś, masz dwójkę dzieci i sprawę o rozwód w sądzie, a nadal zachowujesz się jak napalony nastolatek, który na widok kawałka cycka już musi sobie w kiblu zwalić. Nic się nie zmieniłeś przez te cztery lata.

— Co ty się czepiasz? To, że dostajesz trzysta koszy na jednego kosza danego, nie znaczy, że inni też wiodą tak przykre życie osobiste. Wiesz, niektórzy mają powodzenie i integrują się z płcią przeciwną. To się nazywa podryw, związek, zakładanie rodziny, Dante.

— W twoim wypadku to raczej chodzi tylko o ruchanie, Grzechu.

— I jeśli wierzyć Kozato, wcale nie ograniczasz się do tej płci przeciwnej, po prostu bierzesz jak leci. Ciebie to tak po prostu fizycznie nie męczy czasami? — Do rozmowy wtrącił się stojący nieopodal Żurek, nawet nie kryjąc się z tym, że obserwował i podsłuchiwał kapitana przez ostatni kwadrans.

— A co wy się tak do mnie przypieprzyliście od razu we dwóch?! — Szatyn zareagował wybuchowo, od razu krzycząc, uznał bowiem wymianę zdań za atak na jego osobę. — Dorosły jestem i mam prawo robić co chcę i z kim chcę, a poza tym, nie powinniście brać od razu słów jakiegoś gangstera za prawdę objawioną. Nawet nie wiemy kto to był, miał maskę, nie złapaliśmy go, a ja żadnego chłopaka w liceum nie miałem. A nawet gdybym miał, to chuj wam do tego.

Wiedział, że zareagował przesadnie agresywnie, ale ten temat był dla niego szczególnie drażliwy. Oczywiście, że rozpoznał w negocjatorze napastników Kinzo Kozato, znajomego z dawnych lat, a jego wspominki o pierwszych miłostkach policjanta tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. Niemniej, niczego w sądzie by mu nie udowodnił, więc i teraz nie miał potrzeby zdradzać się przed współpracownikami.

Jaguar nie miał wstydu ani godności. Widząc Gregorego od razu zmienił ton prowadzenia negocjacji, chcąc wyprowadzić funkcjonariusza z równowagi. Początkowo szło mu to słabo, ale gdy tylko zaczął wytykać mu homoseksualne skłonności i opinię rodziny w tym temacie, zaczęło robić się nieprzyjemnie. Niebieskowłosy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, po jaką kartę sięgnął i jak niski wyprowadził cios, szczególnie, gdy słowa te były słyszane przez współpracowników Gregorego. Szatyn wielokrotnie zarzekał się przy nim i wielu innych osobach, że nic nie łączyło go z tamtym blondynem, równie często kłócił się też ze swoimi rodzicami. Teraz chciał tylko wyprzeć te wspomnienia z pamięci. Nawet przez długi czas mu się to udawało, od miesięcy nie wspominał gorszych czasów, aż do tej chwili, gdy Japończyk znów rozdrapał tę trudną do wygojenia ranę.

Gdy naprawa pojazdu zakończyła się, on mógł wrócić na komendę, by zdać sobie sprawę ze swojego zmęczenia i późnej pory. Pierwszego dnia służby nie spędził dobrze, na pewno nie tak go sobie też wyobrażał. Jedyne o czym mógł marzyć to gorący prysznic, czysta koszula i noc spędzona z kieliszkiem wódki w ręce.

———

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Erwin przejeżdżał przez miasto Los Santos. Szare budynki i brudne ulice nie wywierały już na nim takiego wrażenia jak kiedyś, nie, kiedy na tych samych ulicach jego towar rozprowadzał się w zatrważającym tempie. Sprzedawał kokainę głupim Ballasom, którzy opychali ją jeszcze głupszym lokalsom – taki układ pasował obu stronom. On pozostawał anonimowy, a jego ludzie nie musieli brudzić sobie rąk bezpośrednim kontaktem z klientem, a co najważniejsze, policja nie wciskała w tę sprawę swoich nosów.

Gdyby Erwin kilka lat temu pomyślał, że zostanie baronem narkotykowym, a cały obieg kokainy i niebieskiej metamfetaminy będzie przebiegał przez jego dłonie, wyśmiałby ten pomysł i wrócił do niewinnych przestępstw na obrzeżach miasta. Ale teraz siedział w tej pieprzonej opancerzonej limuzynie i czuł się jak król miasta. Miał pod sobą wielu ludzi i równie wielu go słuchało. Mimo to, dalej odnosił wrażenie, że gdzieś błądzi.

Przez przyciemniane szyby mógł z łatwością obserwować otaczającą go metropolię bez obawy, że ktoś postanowi wpaść na jaśnie wybitny plan przeszkodzenia mu w interesach. Knuckles nie żył od kilku godzin i doskonale wiedział, że wrogie mu organizacje płaciły za jego głowę miliony dolarów w czystej gotówce. Nie często wychodził poza teren swojej posiadłości – ograniczał się do najważniejszych spotkań biznesowych, a na jedno z nich właśnie się wybierał. Mógł rządzić podziemiem tego miasta, trzymał rękę na życiu wielu obywateli Los Santos i rozprowadzał nielegalne substancje, by mieć z tego nieziemsko wielki przychód. Nie oznaczało to, że doszedł do wszystkiego sam, wolał jednak zapomnieć, że jego dawna grupa znajomych kiedykolwiek istniała.

Gdy był młodszy, popełniał wiele błędów. Wpadał często w kłopoty z policją, a jego upadła już grupka przyjaciół pomagała mu w najgorszych momentach życia. Erwin czasami tęsknił za czasami młodości, gdzie jego największą obawą był nieudany napad na wiejski bank czy też stracona przez spotkanie z policją klamka. Bez problemu mógłby nazwać to sielankowym życiem – w porównaniu do ciągłego stresu w teraźniejszości, chciałby jeszcze raz przeżyć tamte dni.

Co dobre, szybko się kończyło i po wielu zdradach oraz sporym wyroku, Erwin został sam. Długo podnosił się po bolesnych słowach, ciężko było mu wybaczyć gorzkie tamte czyny. Powrót do miasta bolał bardziej, a po nawiązaniu kontaktu ze starymi znajomymi, nie wiedział już, komu może ufać. Fatum zdrady wisiało nad nim, jak deszczowe chmury, które, swoją drogą, psuły Erwinowi nastrój. Zdecydowanie nie ufał nikomu. Nawet sobie.

Spotkanie z Nicollo Carbonarą, jego dawnym przyjacielem, a aktualnie osobą odpowiadającą za kontaktowanie się z ulicznymi gangami, miało przebiec gładko i bez problemów. Dlaczego więc Knuckles czuł, że wszystko upadnie na ziemię i rozbije się jak szklana waza, warta zdecydowanie za wiele? Uczucie niepokoju nie opuszczało go, nawet wtedy, gdy dojechał na melinę, znaną jako mieszkanie jego wspólnika.

Wysiadając z samochodu, nie wiedział jak się czuć. Minęło sporo czasu od ich ostatniego kontaktu, Nicollo raczej działał samotnie, a Erwin tylko przytakiwał na jego pomysły. Nawet jeżeli kiedyś mieli genialny kontakt, teraz niesmak przeszłości powodował ogólną niezgodę i brak zaufania. Przynajmniej po stronie Erwina.

Jak kiedyś słodko spędzali razem czas, śmiejąc się i robiąc razem głupie rzeczy, teraz pozostali profesjonalni i ograniczali się jedynie do spotkań biznesowych. Łączyły ich tylko sprawy finansowe i obopólny szacunek, który pozostał wraz z wyrokami w ich kartotece. Kiedy Erwin o tym myślał, mały uśmiech zawsze pojawiał się na jego twarzy – nie miał żadnego wyroku od długiego czasu i nie zapowiadało się, aby któryś z nich go otrzymał.

Nie pukał do drzwi zniszczonego domu, który przywracał wiele wspomnień. Wiedział doskonale, że Carbonara nigdy nie zamyka drzwi, gdy mieli się spotkać. Minęło tyle czasu, a on dalej nie bał się konsekwencji swoich czynów, jakby całe zło miało go magicznie ominąć. Może i kiedyś Erwin denerwowałby się na nieracjonalne zachowanie mężczyzny, ale teraz było mu to więcej niż obojętne.

— Widzę, że już jesteś, siadaj, bo nie mam czasu na zbędne pierdolenie. — Gdyby Erwin nie znał tego człowieka, pomyślałby, że naprawdę nie ma czasu.

— Miałem coś przyklepać, więc i ty nie marnuj mojego czasu, bo mogłem być teraz na Vanilli i spędzać go milej.

Erwin wiedział, że raczej wróciłby do swojego domu, ale zawsze wolał dawać złudne przeświadczenie, że jego życie jest bezproblemowe.

— Nasz ukochane gangi uliczne wkurwiły się i chcą bezpośredniego towaru od ciebie. — Mruknął, pokazując mu papiery, które i tak mało interesowały Erwina. — Mają dosyć kupowania narkotyków z drugiej ręki.

— Chcieli sprzedawać nieletnim.

— Bachory to najlepsi klienci, Erwin. Tyle lat rządzisz tą stroną świata przestępczego, a dalej wyznajesz jakieś zasady z dupy.

— Nie mam zamiaru bezpośrednio odpowiadać za zniszczone życia dzieciaków, które nie potrafią same zadecydować, czy wciąganie koki jest dla nich dobre. Poza tym, nie mają nawet hajsu i zadłużają się w każdy najgorszy sposób.

— Dla dobra mojego i twojego portfela, zacznijmy sprzedawać towar przynajmniej Vagosom.

— Więc niech przestaną sprzedawać dzieciakom.

— Stracimy na tym. — Warknął Włoch, a na twarzy Erwina zaczynały pojawiać się zmarszczki.

Siwowłosy czuł się, jakby walczył z wiatrakami. Carbonara nie potrafił go zrozumieć. Zasady pozostawały jednak zasadami, a on zawsze się ich trzymał.

— Podpiszę to gówno, gdy zdecydują się na handel tylko z dorosłymi. Skontaktuj się z tymi zjebami i im to powiedz. A teraz, wybacz mi, ale mam dosyć kontaktu z tobą na następne kilka tygodni.

Nie stał dłużej w przejściu. Ucieczka z mieszkania nie była wymagająca. Już dawno przestał zwracać uwagę na uczucia kogoś innego, szczególnie, że Carbonara ich nie miał. W tym momencie liczyły się tylko pieniądze, dawna przyjaźń przestała mieć znaczenie. Żaden z nich nie miał ochoty dłużej udawać, że łączyło ich coś więcej niż interes.

— Erwin, czekaj! — Usłyszał głos białowłosego mężczyzny, który wybiegł z mieszkania.

Odwracając się, nie chciał tak naprawdę słuchać tego, co do powiedzenia miał Carbonara. Mrok całkowicie przejął miasto, a Erwin był pewny, że dostał smsa o awarii elektrowni. Słabe światło księżyca delikatnie oświetlało ulice, choć pod zniszczonym mieszkaniem najgroźniejszym źródłem światła były jasne, złote oczy Erwina. Świeciły niebezpiecznie za każdym razem, gdy coś intrygowało mężczyznę. Teraz nie było inaczej.

— Nie mamy, o czym rozmawiać, Carbo. Nie chcę nawet słyszeć o twoim beznadziejnym planie wzbogacenia się na głupich dzieciakach. — Erwin nie podnosił głosu, czuł jednak, że jest na granicy wytrzymałości.

— Więc wzbogacisz się na głupich dorosłych? — Wkurzony głos mężczyzny ciął powietrze, pogarszając aktualną sytuację.

— Tak, dokładnie taki miałem plan, dzięki, że ubrałeś go w słowa. A teraz daj mi kurwa spokój, bo mam zamiar spotkać się z Ulanim, który przynajmniej potrafi się ogarnąć.

Nie czekał na odpowiedź. Nie miał siły słuchać głosu Nicollo, który stał teraz w progu drzwi. Erwin chciał szybko uciec z tego miejsca, pojechać do klubu, sprzedać nowy towar Ulaniemu i może zaprosić kogoś na szybki numerek w limuzynie. Może wciągnąłby jedną kreskę koki, albo zapaliłby blanta?

— Jedziemy na Vanillę. — Rzucił niedbale do kierowcy.

Więcej nic nie mówił. W samochodzie panowała cisza. Jechali raczej wolno, a Erwin mógł z łatwością obserwować mijające za oknem budynki. Zdecydowanie uwielbiał to robić. Sprawiało mu to przyjemność większą niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Miał to miasto w swoich dłoniach i obywatele wciągali jego kokę w każdym zaułku Los Santos. W publicznych kiblach ludzie palili jego marychę. Obracał wielkimi sumami pieniędzy i bawił się partnerami, którzy zawsze liczyli na więcej.

Erwin nie pozwalał na więcej.

Czas mijał powoli, noc była jeszcze młoda, a neony klubu Ulaniego świeciły śmiało, ukazując, że prąd powrócił do miasta. Wychodząc z samochodu wziął ze sobą tylko portfel i telefon, żałując, że przyjechał tu limuzyną. Ubrany w czerwony garnitur przyciągał uwagę. Nie miał jednak ochoty na rozmowę z lokalnymi. Chciał tylko porozmawiać z Giorgio Ulanim i wrócić do swojego domu. Wchodząc do środka uderzył go zapach potu, papierosów i taniej wody kolońskiej. Co za wybuchowa mieszanka.

Nie miał zamiaru się rozglądać, nie chciał też zwracać uwagi na klientów Ulaniego. To nie była jego wina, że szatyn, którego nie znał, stał pod wybiegiem i przyglądał się tancerkom ze zniechęceniem. To nie była też jego wina, że podszedł do niego i zaczął rozmowę. Coś dzikiego nim kierowało, coś, co chciało zobaczyć na ile może sobie pozwolić w rozmowie z tym mężczyzną.

Opanował się, ale i tak rozpoczął rozmowę z nieznajomym.

———

Po kilku godzinach spędzonych na ogarnięciu się w stopniu choć minimalnym, by móc wreszcie zapomnieć o smutkach, zatapiał je w alkoholu w klubie ze striptizem, jak od lat miał w zwyczaju. Spoglądał to na skąpo ubrane modelki, to na swoje zniszczone przez lata pracy dłonie, które kurczowo trzymały się barierki i szklanki z bursztynowym napojem, pachnącym zupełnie jak urlop spędzony na Kubie. Kobiety nie umiały jednak skraść jego uwagi, a na pewno nie tak, jak zbliżający się pełnym gracji krokiem mężczyzna. Od razu przykuł uwagę policjanta, choć ten nie umiałby powiedzieć, czym dokładnie – strojem wartym trzy jego pensje, farbowanymi na nietypowy kolor włosami czy tymi oczami, które w świetle neonów wyglądały jak różowe złoto?

Pewność siebie biła od tego faceta. Zbliżał się szybko, a drapieżny uśmiech malował się na jego twarzy, gdy w oczach mieniło się coś dzikiego, coś, co rodziło w Gregorym niepokój. Gdyby tylko nie był tak pijany, wstałby i odszedł czym prędzej, by uciec przed spotkaniem, które miało nastąpić. Promile w jego żyłach jednak spowalniały reakcje, a może dodawały mu zbyt wiele odwagi, która nakłaniała do podjęcia ryzyka. Zbliżający się elegant patrzył na niego z wysoko uniesionym podbródkiem i groził mu wzrokiem. Gregory westchnął już kolejny raz tego dnia. Zdecydowanie nie był gotowy na rozmowę z tym człowiekiem.

— To chyba nowe dziewczyny, nie kojarzę ich — Zaczął, a oddech Gregorego urwał się wbrew jego woli, gdy tylko tamten zajął miejsce obok niego.

W dłoniach trzymał szklankę z przezroczystym płynem, może to wodą, może wódką z tonikiem, nie pił jednak. Krawat na jego szyi był poluzowany, a dwa pierwsze guziki drogiej koszuli pozostawały odpięte. Czerwony kolor garnituru zlewał się ze światłami dekoracyjnych lamp. Gregory czuł, że ten człowiek musiał mieć tak samo gówniany dzień jak on.

— Nie są nowe w zawodzie, spójrz na ich łydki, kolana i dłonie. Są umięśnione jak pływaczki, kolana mają zniszczone podobnie do zawodowych piłkarzy, a skóra na rękach zdradza wiek, bo nie ma tam tyle botoksu co na twarzach. — Puścił barierkę i jakby od niechcenia machnął ręką w kierunku sceny, by podkreślić swoje słowa.

— Jesteś dosyć spostrzegawczy jak na uchlanego gościa. — Głos obcego mężczyzny pełen był kpiny i rozbawienia, jednak stan funkcjonariusza sprawił, że przyjął to jako szczery komplement. Uśmiechnął się szarmancko, nagle dumny z siebie.

— Jestem. Mam sokole oczy. I jestem tu stałym klientem. Znaczy byłem, kiedyś, potem nie, ale teraz jestem znowu. Znaczy będę. Znaczy... chyba rzeczywiście sporo wypiłem. — Szatyn roześmiał się, znów spoglądając na tancerki. Może z zainteresowania nowym choreografem, a może po to, by nie patrzeć dłużej na rozmówcę. Zbliżył szklankę do ust, z nadzieją, że rum odwróci jego uwagę od perfum mężczyzny, które pachniały czymś korzennym i ostrym, ujmującym go zdecydowanie nieodpowiednio. — A ty? Nie byłeś tu wcześniej?

— Przychodzę tu spotykać się z... klientami, tak, właśnie z nimi. Jestem przedsiębiorcą, a najlepiej opchnąć towar pijanym ludziom. — Spojrzał na tancerki, nie wyglądając wcale na zaciekawionego. — Zobacz, ten lateks nie pasuje jej do makijażu, tragedia.

Gregory rzeczywiście spojrzał, a nawet spędził kilka chwil na dokładnym skanowaniu ciała i układającego się na nim materiału. Jego wzrok był wręcz nachalny i grubiański, a jednak nie rozbierał nim obserwowanej brunetki. W końcu skrzywił się z niesmakiem i odwrócił od niej wzrok, nagle zupełnie niezainteresowany spektaklem, stworzonym przecież z myślą o mężczyznach takich jak on.

— Kiedy stałem tu sam i tylko piłem, nie zwracałem na to uwagi. Teraz przez ciebie nie będę mógł na nie patrzeć, póki Ulani nie zasponsoruje im nowych ubrań. A to chyba będzie w przyszłym sezonie.

— Jakie nowe ubrania, mówimy to o Giorgio Ulanim, ten człowiek nie bardzo przejmuje się tym klubem. Widzisz te obskurne kanapy? — Spojrzał w kierunku skórzanych foteli, na których teraz namiętnie całowała się para Ballasów. — Codziennie rzyga tam kilkanaście osób, a i tak jedyne co jest tu wymieniane to miseczki z koką.

Gregory zaśmiał się, gdy tylko tam spojrzał. To miejsce nie zmieniło się ani trochę przez te wszystkie lata. Rzeczywiście, pamiętał te kanapy, sam nawet spędził na nich kilka upojnych chwil z różnymi kobietami, nawet ze swoją żoną Rebeccą. Z tego co słyszał od pracujących tu osób, skórę da się wyczyścić bardzo łatwo, a goście i tak nie narzekają. Nagle przypomniał sobie o czymś i znów spojrzał na dziwnego faceta.

— Wiesz może kto pracuje tutaj jako DJ?

— Taa, nazywają go Marco, ale szczerze mówiąc, muzyka niewiele mnie obchodzi. Jestem tu dla ludzi. – Mruknął ledwo słyszalnie, przybliżając do ust szklankę po raz pierwszy. – Jak pewnie wiesz, do tego miejsca przychodzi się raczej dla kobiet, muzyka jest tylko miłym dodatkiem.

A więc jednak Marco. Gregory od razu zanotował sobie w głowie tę informację. Koniecznie musi nawiązać z bratem jakiś kontakt, ale lepiej będzie na początek wybadać teren. Może dowie się od starych znajomych co u niego słychać? Czy ma żonę, może dziecko? Czy znalazł legalną pracę? W to wątpił, chociaż zawsze wolał być dobrej myśli, nawet jeśli przez tę wiarę i nadzieję wychodził na naiwnego głupca. Zdecydowanie musi sprawdzić jego kartotekę, gdy tylko następnego dnia pojawi się w pracy.

— Nie wszyscy przychodzą dla kobiet... — Mruknął pod nosem. — Ale tych Ulani raczej nie lubi, chyba, że dużo wydają. Nie przepadasz za muzyką? Ja nie umiałbym bez niej żyć. Kiedy byłem młodszy, grałem na perkusji.

— Perkusja brzmi frajersko. Powiedz jeszcze, że grałeś w szkolnym zespole, a dziewczyny piszczały na twój widok. — Siwowłosy przewrócił oczami. — Od głośnej muzyki boli mnie głowa. A gdy boli mnie głowa, to mam zły humor, co wpływa na moją pracę. Możesz więc wyobrazić sobie, że muzyka sprawia, że mam gorsze zarobki, ba! Muzyka sprawia, że klienci zaczynają się bujać, a jak widzę te pałeczki, to mnie coś trafia.

— Nie, grałem w koszykówkę, a na mój widok dziewczyny nie tylko piszczały. I wiesz co? Do tej pory zmieniło się tylko to, że nie gram już w koszykówkę. — Gregory uśmiechnął się zawadiacko, nabierając pewności siebie.

— A jednak siedzisz tutaj sam i pijesz — Przerwał i spojrzał na prawie już pustą szklankę trzymaną przez Gregorego. — Rum? Naprawdę? Życie musiało cię nieźle skopać.

— Rum z lodem i limonką. Coś jest z tym nie tak? — Ciemnooki znów wyglądał na zbitego z pantałyku, spoglądając w pytający sposób między szklanką a drugim mężczyzną, zupełnie tak, jakby oczekiwał odpowiedzi od obojga z nich.

— Śmieszy mnie zalewanie smutków w alkoholu i zanim powiesz, że wcale tego nie robisz, idź do kibla i spójrz w lustro. Wyglądasz, jakby ktoś ci powiedział, że rucha ci matkę. — Wulgaryzm w ustach złotookiego brzmiał jak rzucana klątwa.

Mężczyzna niby był mu zupełnie obcy, a jednak czytał go doskonale. Musiał naprawdę wyglądać jak gówno, skoro tak świetnie trafił z opisem dnia Gregorego. Niemal dokładnie te same słowa padły już z ust Kozato i Capeli. Niemniej, nie miał zamiaru teraz przejmować się obcym facetem, przyszedł się tu zabawić i dopnie swego. Skoro nie może już patrzeć na tancerki, przynajmniej spróbuje pociągnąć tę rozmowę w odpowiedni dla niego sposób.

— Nie nie, to nie tak, nie rozumiesz. — Gregory pochylił się i oparł o barierkę, by dać odpocząć zmęczonym już nogom. Spojrzał na swojego rozmówcę w pełen wyższości i kpiny sposób, choć jego głos kipiał od goryczy i nienawiści skierowanej do nikogo konkretnego. — Nie ktoś rucha matkę, tylko komornik starego. Tak to jakoś leciało.

— Nie mam zamiaru słuchać twoich narzekań, nie tylko ty miałeś gówniany dzień. – Siwowłosy nagle odstawił szklankę na pobliski stolik i przeciągnął się, napinając przy tym mięśnie. — Muszę porozmawiać z Ulanim, ale jeżeli będziesz chciał jeszcze kiedyś pogadać, zadzwoń.

Wyciągnął z marynarki wizytówkę i podał ją swojemu rozmówcy. Mimo noszenia drogich ubrań, dbania o makijaż i odpowiedni dobór biżuterii, a nawet posiadania człowieka, który nosił za niego rzeczy, Gregory od razu poznał, że mężczyzna stojący przed nim przeszedł w życiu swoje. Znów spojrzał na dłonie. Silne, szorstkie i pełne odcisków, ze zdartymi skórkami i nierówno przyciętymi paznokciami, może nawet obgryzanymi z nerwów, kto wie – zdradzały, że doświadczyły lat ciężkiej pracy i nie zawsze były pielęgnowane przez specjalistki. Nagle jakoś zaczął szanować go bardziej. Nie lubił dzieci biznesmenów, które myślały, że zdominowały świat i mogą brać to, co im się tylko podoba. Praca uszlachetnia.

— Liczę, że zadzwonisz. Swoją drogą, nieźle wyglądasz w tej koszuli, zielony naprawdę ci pasuje. — Złotooki wyrwał go z zamyślenia, a gdy znów nawiązali kontakt wzrokowy, mrugnął do niego i zaśmiał się lekko. Potem odsunął się i odszedł, machając mu leniwie na pożegnanie.

— Co za dziwny typ... — Szepnął pod nosem szatyn, spoglądając z niechęcią na otrzymaną karteczkę.

Przyglądał jej się zupełnie tak, jakby oczekiwał, że zaraz wyrosną jej zęby i spróbuje ugryźć go w rękę. A jednak, koniec końców, schował ją do kieszeni w spodniach, notując w głowie, by nie próbować dzwonić na ten numer przynajmniej do rana. Nie był w stanie, w którym mógł radzić sobie dłużej z tym gównem.

___

praca jest współpracą z Zyczliwy na której profilu pojawi się drugi rozdział

zalecane jest wejście na jej profil, zaobserwowanie i dodanie do biblioteki jej wersję książki, aby nie pominąć żadnego rozdziału.

rozdziały będę dodawane na zmianę, dwa razy w tygodniu :)

miłego dnia/wieczoru 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro