dziewięć
rozdział przeogromny, bo dużo zawiera, ale wcale nie jest nudny! ja i Zyczliwy staraliśmy się, abyście mogli dowiedzieć się, co poszło nie tak podczas spotkania z rybką. :3
życzę miłego czytania!
___
Niepokoił się w lekkim tego słowa znaczeniu. O poranku Gregory pożegnał go szybkim pocałunkiem i krótkim zapewnieniem, że zadzwoni. Ale telefon Erwina milczał już kolejną godzinę i nawet jeżeli złotooki obiecał sobie, że natrętne myśli nigdy już do niego nie powrócą, teraz zaczynał mieć wątpliwości.
Jeździł po mieście bez celu, mijając już trzeci pościg i zastanawiając się, co za młodziki jeżdżą zwykłą ulicą, nie używając w ucieczce uliczek. Chociaż, gdy tylko przypomniał sobie swoją jazdę, prawie wybaczył im potrącenie starszej kobiety. Prawie.
Ale teraz wiózł ją na szpital i gdzieś z tyłu głowy czuł, że to jeszcze nie koniec jego przygód. Może i kiedyś zostawiłby potrąconą osobę, wiedząc, że policjanci się nią zajmą, ale teraz? Teraz nie wierzył w dobre serce policji.
Dlatego widząc policjanta stojącego nad Gregorym, który wyglądał nieciekawie, zastanawiał się, jak znalazł się w tej sytuacji. Był zatrzymany? Erwin nie wiedział, ale już za chwilę miał się tego dowiedzieć.
— Cześć Grzesiu, gdzie byłeś? — Podszedł do dwójki mężczyzn i kucnął obok ławki, aby Gregory nie musiał zadzierać głowy do góry.
Szatyn spojrzał na niego, szeroko otwierając czekoladowe oczy i szybko zamykając usta. Pobladł jeszcze bardziej, a już wyglądał, jakby spędził ostatnie trzy godziny zamknięty w chłodziarce. Zamiast mu odpowiedzieć, odwrócił spojrzenie na policjanta trzymającego notes, w którym Knuckles rozpoznał zaraz kochanka matki Dii.
— Nic więcej nie pamiętam, panie poruczniku. Jeśli coś sobie przypomnę, przyjdę na komendę, obiecuję. — W jego głosie nie dało się znaleźć nawet chęci brzmienia szczerze.
Policjant tylko mruknął coś pod nosem, niezadowolony i wyraźnie zniechęcony do życia. Rzucił Knucklesowi spojrzenie pełne pogardy, ale nie odezwał się do niego. Podał tylko wizytówkę Gregoremu.
— Proszę dzwonić, w razie czego. Do widzenia.
Montanha rzucił okiem na papierek, nim zgniótł go i wyrzucił do kosza stojącego tuż przy ławce. Oficer nie mógł jednak tego dostrzec, bo dawno wrócił do swojej Victorii, ale obaj podejrzewali, że i tak nic by z tym nie zrobił. Wcale nie interesowała go ta sprawa, a niechęć do rozmowy z szatynem biła od niego od pierwszej chwili, gdy tylko Erwin go zauważył.
Usiadł obok na ławce i spojrzał na szatyna, jakby jego złote oczy mogły wyczytać całą historię dzisiejszego dnia. Erwin czuł, że coś się stało, Gregory składał zeznania i na samą myśl, że ktoś mógł go skrzywdzić, zimno zalało jego ciało.
— Hej, wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej.
— Mhm. Nic mu nie powiedziałem. — Zaczął obronnie, nie chcąc spojrzeć w jego stronę. Swoją skórzaną kurtkę miał ledwie zarzuconą na ramiona.
— Nie pytam czy coś mu powiedziałeś, nie obchodzi mnie to. — Usiadł bokiem, łapiąc szatyna za rękę. — Martwię się o ciebie.
Gregory zabrał szybko swoją dłoń i spojrzał na rozmówcę z niepokojem, wyraźnie ważąc słowa, jakie chce wypowiedzieć. Przynajmniej trzy razy rozmyślał nad każdym zdaniem, jakie ma opuścić jego usta, zagryzając przy tym nerwowo wargę.
— Dia mnie porwał. Nie jestem gotowy na nasz dalszy związek. — Znów spojrzał na stojącą przed nimi karetkę. — Przepraszam.
———
Misja wymagała wielu poświęceń, a na niektóre z nich Gregory był gotów bardziej niż na inne. Gdy złamanie swoich moralnych zasad i życiowych postanowień, by ująć barona narkotykowego i wsypać kartel handlujący ludźmi brzmiało dobrze i uczciwie, pobudka o 7.30, by dojechać na Paleto przed 10.00 wydawała się już trudna i wprawiała go w wielkie nieszczęście. Podjął się jednak tego, mimo że zdecydowanie nie był to jego dzień. Przewrócił się pod prysznicem, rozcinając sobie skórę na łuku brwiowym, na szczęście tylko delikatnie, wysypał kawę na podłogę, ubrudził golf w czasie mycia zębów, a w końcu zabrakło mu pomady do włosów, przez co te opadały we wszystkich kierunkach. Wyglądał teraz jak nieumiejący poradzić sobie bez matki nastolatek. Sklął w myślach głupią fryzurę.
Przynajmniej droga do Paleto przebiegała pomyślnie. Nikt go nie ścigał, Jaguary nie próbowały go poddać, swoi nie chcieli wystawić mu mandatu za zbyt szybką jazdę, nie wpadł w kolczatki rozstawione pod bankiem, nadal miał pół baku paliwa i nie wyglądało na to, by zamierzał wypaść do oceanu na Zakręcie Śmierci. Uśmiechnął się pod nosem, zauważając, jak głupie są jego myśli. Tak wyglądała standardowa podróż z punktu A do punktu B, nikt nie dał mu medalu ani nie wywoływał owacji swoimi umiejętnościami znanymi z Tokio Drift. Po prostu cieszył się małymi rzeczami. Odeśpi później, wypije kawę u Charlotte, pójdzie do barbera i spędzi trochę czasu z Erwinem. Ten dzień jeszcze nie został stracony, nawet nie wybiło południe. Czy to jeden z plusów wstawania tak wcześnie?
Dziesięć minut przed oficjalnym otwarciem Lombardu czekał już w pobliżu, póki co, jedynie obserwując. Zgodnie ze słowami Knucklesa, miały pojawić się tu dziewczyny odkupione od Małpy. Chociaż coś podpowiadało mu, że pracownicy zapewne są w środku i szykują się już do przywitania pierwszych klientów, nie mógł wyzbyć się uczucia przebywania w zupełnie opuszczonym miejscu. W Wolnym Paleto kryło się coś z filmów o tematyce Dzikiego Zachodu, ale z tym dziwnym, Prypeciowym twistem. Zmarszczył brwi. Czy zza budynku obserwował go koreański Boys Band?
Gdy przez następne dwadzieścia minut nic się nie stało, nieco strofowany szatyn wyszedł z auta i ruszył w stronę sklepu. Po wejściu do środka poczuł się jak w Gwiazdach Lombardu, chociaż zamiast maski przeciwgazowej dla niemowląt z okresu drugiej wojny światowej, za oszklonym blatem leżały wszelkiego typu bronie. W oczy od razu rzucił mu się policyjny taser. Do kogo mógł należeć?
Przechodził się po sklepie wolnym krokiem, dokładnie oglądając cały asortyment. Niektóre rzeczy po prostu go interesowały, przy innych udawał, a jeszcze kolejne wydawały się ma tyle niepokojące, że nie mógł zbyt szybko oderwać wzroku. W końcu zobaczył za ladą Dię, chociaż nie słyszał, by mężczyzna wychodził z zaplecza. Zmarszczył brwi, nieco zaskoczony. Dziewczyn nadal tu nie było.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry, Gregory. Potrzebujesz czegoś? — na jego ustach pojawił się kpiący uśmiech, którego Montanha nie rozumiał.
— Mhm. Biżuterii. Dokładniej pierścionka.
Mężczyzna ucichł, a po chwili zimna lufa została przystawiona Gregory'emu do tyłu głowy. Nie zauważył, żeby ktoś wchodził do środka, ale jakie to miało teraz znaczenie? Był na przegranej pozycji, każdy ruch mógł zakończyć się dramatem, na który nie był gotowy. Strach zapłonął w jego ciele, a zadowolone spojrzenie Dii tylko go potęgowało. Był w kropce.
— Obawiam się, że nie znajdziesz go tutaj.
— Naprawdę możemy się dogadać. Nie jestem taki wybredny, na jakiego wyglądam. Może coś jednak dla mnie znajdziesz pod ladą? — Mimo wszystko, nie byłby sobą, gdyby nie spróbował.
— Naprawdę nie mam humoru na zabawy, które podziałałyby na Erwina. — mruknął, wychodząc zza lady. — Po rozmowie wybierzemy ci ładny pierścionek, teraz pojedziesz z nami.
— Porozmawiajmy jak ludzie. Naprawdę nie potrzebuję broni przy głowie, żeby z tobą pogadać. Chodzi o Erwina, nie? Jestem uczciwy.
Dia nie wyglądał na zainteresowanego. Rzucił tylko jedno spojrzenie na osoby stojące za szatynem i po chwili jego wzrok przysłonił się czernią. Związali mu nadgarstki. Ktoś prowadził go w nieznaną mu stronę. Wszystko wymykało się spod kontroli. Plan był zupełnie inny, a on wciąż nie mógł zdecydować, czy to odpowiedni moment, by sięgnąć po panic button. Byłby wtedy spalony. A jednak, wydawało się to znacznie lepsze niż śmierć. Gdy czuł, że jest wrzucany do samochodu, postanowił jeszcze poczekać, ufając obstawiającemu go Overowi, że pojedzie za podejrzanym SUVem. Teraz naprawdę pokładał swoje życie w jego rękach.
— Jedziemy w nasze ulubione miejsce. Pobawimy się jak za dawnych lat.
— Garçon... Nie rób głupich rzeczy.
— Oj, Gregory. Naprawdę myślisz, że twoje słowa coś zmienią? — Dia odezwał się, gdy samochód zatrzymał się po krótkim czasie. — Przywiążcie go do krzesła, ja zaraz wrócę.
Montanha nie miał już pojęcia gdzie jest, czemu i po co. Nie wiedział, co ma zrobić, by się uwolnić, ani co już zrobił, że tu trafił. Zgadywał, że chodziło o Erwina. Co może mu się stać? Odetchnął, czując narastający stres i kołatające serce. Musiał czekać na swoją szansę. Po jakimś czasie usłyszał stukot butów, a nagła jasność oślepiła go na moment. Mrugnął powoli i gdy przyzwyczaił się do latarki świecącej mu w oczy, rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Wokół niego stała siódemka osób, z czego większość miała kolorowe włosy. Przed nim kucał Dia, który patrzył na niego z rozbawieniem.
— Czy wiesz, dlaczego tu jesteś?
———
Gregory poważnie zastanawiał się, kto może czekać za zamkniętymi drzwiami, a w jego głowie pojawiało się coraz więcej dziwnych i niepokojących go pomysłów. Co, jeśli Fred był porwanym i przetrzymywanym wbrew swojej woli człowiekiem? Ale czy Knuckles mógł być takim psychopatą? Albo gorzej, co, jeśli Fred ma okazać się dzieckiem? Małym, osmarkanym i noszącym jeszcze pieluchy synem złotookiego? Jak on sobie z tym poradzi?
Erwin powoli otworzył drzwi i zaprosił szatyna do środka. Rozbawił go niepokój Montanhy, tak, jakby spodziewał się czegoś odrażającego. Siwowłosy podszedł do dużego zbiornika wodnego i ruchem ręki pokazał na pływającą w nim, złotą rybkę.
— Przedstawiam ci Freda, moją złotą rybkę!
Mężczyzna nawet przesadnie nie starał się ukryć zdziwienia. W zasadzie, nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Złota rybka. Welonek. Erwin ma w sypialni akwarium, a w akwarium trzyma rybkę. Jak to skomentować?
— Cześć, Fred.
— Teraz o Fredzie wiesz i ty. Wcześniej wiedział tylko Dia — spojrzał z miękkim uśmiechem na rybkę. — Pokazuję ci go, bo cię lubię. Możesz włożyć rękę do akwarium i przy odrobinie szczęścia, przytuli się do ciebie.
— Dlaczego jest tu sam? Ma takie ogromne akwarium. Nie uważasz, że powinien mieć przyjaciela albo przyjaciółkę? Albo... dwudziestu przyjaciół?
— Może to dziecinne, ale kiedy go dostałem, w głowie miałem tylko chęć zatrzymania go dla siebie. Kolejna rybka nie sprawiłaby, że przestałby zwracać na mnie uwagę? Naprawdę myślisz, że powinienem załatwić mu kolegę?
— Na pewno nie przestałby zwracać na ciebie uwagi, no bo, to ty go karmisz. Po prostu miałby towarzystwo na czas, kiedy ciebie nie ma w domu. Tak jak ty sprawiłeś sobie rybkę dla towarzystwa, tak Fred miałby... rybkę dla towarzystwa.
— Nazwałeś się moją rybką dla towarzystwa? — Spojrzał zdziwiony na szatyna. — Okej, w porządku, dokupię mu przyjaciela.
— Ja? — Uniósł brwi, zdziwiony. — Chodziło mi o F... Tak. Tak, nazwałem się twoją rybką.
— Wiesz, bardzo dawno nie miałem nikogo przy sobie i muszę wyglądać dosyć głupio, nazywając przyjacielem złotą rybkę. — zaśmiał się lekko. — A potem poznałem ciebie i czuję się dziwnie. Ale ty nie pytasz i nie patrzysz na mnie jak wszyscy. To... nietypowe.
— Dopiero co narzekałeś, że myślę tylko o kutasach i seksie. — Prychnął, obejmując niższego mężczyznę w ramionach. — Jak muszą patrzeć na ciebie inni?
— Wiesz, gdy kimś się zainteresuje, ta osoba zazwyczaj staje się bardzo pewna siebie, co kończy się na szybkim seksie i darmowej działce mety. Na mieście chodzą różne plotki o mnie, mówią, że rucham i odchodzę, ale stało się tak po wielu zawodach. Zresztą, nie chcę o tym gadać, to głupie.
— Kiedyś założyłem się o pół bańki, że prześpię się z taką... nową dupą w ekipie. O szesnastej się umówiliśmy, o osiemnastej smarowała mi oparzoną dupę maścią, a o dwudziestej pierwszej byłem znacznie bogatszy. — Wyznał szczerze, nawet nie wiedząc, czemu. — Myślę, że Fred nigdy by tak nie zrobił.
— Fred nigdy nie zrobiłby nic złego. Jest grzecznym pupilem — spojrzał z dumą na rybkę, która zaciekawiona podpłynęła do szkła.
— No patrz... rybka grzeczna, a piesek taki nieułożony. — Ciemnooki pochylił się i wymruczał te słowa w siwą czuprynę. — Masz dziwne perfumy.
— Chyba trzeba pieska ułożyć, hmm? Przydałaby się smycz... — Zamruczał, odchylając głowę. — Podobają ci się? To perfumy dla psów.
— Osobiście wolę korzenną wodę kolońską, ale to twój zapach, nie mój.
— Tę, którą miałem na sobie podczas naszego pierwszego spotkania w Vanilli?
— Nie pamiętam tego spotkania, ale jestem przekonany, że czułem wtedy tylko zapach podobny do tego z toalety na dworcu centralnym.
— Jesteś taki nieromantyczny — Jęknął i odwrócił się w stronę Gregory'ego. Teraz ich klatki piersiowe prawie się stykały. — Chociaż byłeś tak pijany, że pewnie niewiele pamiętałeś.
— Pijany? O ile nie naćpany. Kurwa, grubo wtedy było. Nie wiem czy nie brałem ekstasy, na pewno ktoś mi to proponował. Ty?
— Co? Nie, byłeś mi obojętny i za darmo nic byś nie dostał — musiał zadrzeć głowę do góry, by spojrzeć szatynowi w oczy.
— A teraz bym coś dostał? Na przykład, buziaka?
— Ten towar jest dla ciebie całkowicie darmowy — Owinął swoje ramiona na szyi mężczyzny i przyciągnął go pocałunku.
Pocałunek był słodki i delikatny, ale nieśmiały i krótki. Mężczyźni z przyjemnością spijali sobie z warg słodycz herbaty z suszonymi owocami i płatkami kwiatów. Bardziej niż poznawaniem ciał przez dotyk, cieszyli się teraz dostrzeganiem wszystkich szczegółów skrytych w ich oczach. Wreszcie, gdy odsunęli od siebie swoje twarze, postanowili nie rozplątywać ramion, bo wciąż głodni byli bliskości.
— Widzisz? — Uśmiechnął się Gregory. — Potrafię być romantyczny.
— Piesek potrafi być romantyczny, jak uroczo. — Wplątał swoje dłonie w jego włosy. Dlaczego tak bardzo to kochał?
Erwin pogładził lekko jego posiniaczoną skórę szyi. Wracając do domu przeszukał szuflady z jego prywatnymi rzeczami i z rozbawieniem stwierdził, że metalowy łańcuszek dalej tam był, gotowy do użycia. Złotooki odsunął się i szybko ruszył w kierunku szafki nocnej, na której znajdował się przedmiot. Potrzebował kilku chwil i namów, by szatyn zgodził się chociaż na chwilę to przymierzyć, lecz jednak jego urok osobisty, a może niechęć do denerwowania kryminalisty, z którego miało się wyciągnąć tajne informacje, zwyciężyły. Złośliwość i kpina rozgościły się na twarzy siwowłosego, w duchu płaczącego obecnie ze śmiechu.
— No to mam teraz pieska na smyczy — pociągnął lekko za łańcuszek.
— Żartujesz sobie ze mnie. — W tonie głosu szatyna kryło się niedowierzanie, a na jego policzki wypłynął rumieniec.
— Jestem całkowicie poważny — uśmiechnął się złośliwie.
— Co chcesz ze mną zrobić?
— Mógłbym cię przypiąć i głaskać, jak szczeniaka. Chyba, że wolisz być niegrzecznym psiakiem?
Cichy chichot złotookiego przerwało trzaśnięcie drzwi. Erwin spiął się, ale nie puścił smyczy. Odwrócił swój wzrok na nieproszonego gościa, którym okazał się być jego najlepszy przyjaciel. Dia patrzył z niedowierzaniem na scenę przed nim, zastanawiając się, co zrobił w poprzednim życiu, żeby oglądać teraz zbliżenie swojego kumpla. Wbrew pierwszej myśli o ucieczce, nie zawrócił, lecz wszedł głębiej i położył swoją dłoń na ramieniu siwowłosego.
— No Erwin, widzę, że nareszcie wykorzystałeś tą durną obrożę.
Szatyn uciekł wzrokiem w kierunku akwarium, błagając w myślach Freda, by okazał się prawdziwą złotą rybką i spełnił choć jedno jego życzenie, jakim w tej chwili było zapadnięcie się pod ziemię. Jak mógł nie usłyszeć, że ktoś wchodzi? Aż tak zajął się Knucklesem i jego dłońmi na swojej szyi?
— Dia, ty kurwo, co tu robisz? — Jego głos zadrżał ze wstydu.
— Przybyłem, bo myślałem, że poznam twojego lowelasa. Nie myślałem, że zastanę was podczas czegoś... takiego — spojrzał z ukosa na Gregory'ego.
Trzymany na smyczy mężczyzna odsunął się od Erwina kawałek, ale jedynie na tyle, na ile pozwalał mu krótki łańcuszek, nadal będący w uścisku Knucklesa. Potknął się o własne stopy i schował twarz w dłoniach, by zaraz roześmiać się nerwowo i przeczesać włosy dłonią. Rumieniec sięgał już nawet jego uszu, a jednak szeroki uśmiech nie schodził z jego twarzy.
— Ja pierdolę... Chyba jednak wolałbym głaskać Freda.
— Więc to ty jesteś Gregory. — Dia odwrócił się w jego stronę. — Lubisz bawić się w psa? Dobra, nie oceniam.
— Tak, lubię i ugryzę twojego brata w tyłek. Czy ci to przeszkadza?
— Erwin, nie daj się zdominować psu. A ty — dotknął palcem wskazującym klatki piersiowej szatyna — nawet nie próbuj go skrzywdzić! Pamiętaj, że ja cały czas patrzę.
— Nie wydaje ci się to trochę... perwersyjne? — Zwrócił się do siwowłosego. — Tak ciągle patrzeć?
— Dia, tobie już chyba podziękujemy — na jego bladych policzkach pojawił się lekki rumieniec. — Nie zastępuj mojej matki, gdy jej nie ma. Idź pograj w koszykówkę ze swoimi dziećmi, czy coś.
Po tych słowach mocniej zacisnął pięść na końcu smyczy i spojrzał burzliwie na Dię, który sapnął, teatralnie odwrócił się na pięcie i trzasnął drzwiami. Oboje stali przez moment w ciszy, aż nagle Erwin wybuchnął śmiechem.
— Przepraszam cię za tego idiotę... jest dosyć opiekuńczy.
— Zauważyłem. Chyba jednak obudzę się kiedyś z tym RPG wsadzonym w dupę i nie będzie to żadna dziwna aluzja. — Spojrzał na niego niepewnie.
— Na co dzień jest miły... Raczej nie zrobi ci krzywdy? Tak przynajmniej sądzę.
— Sądzisz? A możesz się upewnić? — Zbliżył się znów do Erwina i położył dłonie na jego ramionach. — Patrz, ciągle coś psuje nam nastrój.
— Może mógłbym się upewnić — mruknął, ciągnąc za smycz. — Ale co bym z tego miał?
— A co byś chciał..?
— Hmm, pomyślmy, co mógłbyś mi dać... — zamyślił się udawanie. — Pocałuj mnie.
— Okej... Ale kiedy Dia pójdzie spod tych drzwi.
Oboje usłyszeli głośne przekleństwo i Erwin rozczuliłby się, gdyby Dia był taki opiekuńczy w innych warunkach, ale teraz czuł rosnącą złość. Miał zamiar później porozmawiać o tym ze swoim przyjacielem i wytłumaczyć z nim sobie parę spraw. Erwin czuł się dobrze w relacji z Montanhą i chociaż nie wiedział co ich tak właściwie łączy, nie chciał, aby cokolwiek przedwcześnie zakończyło się przez nadopiekuńczość Dii. Złotooki ponownie spojrzał na szatyna, gdy usłyszał huk wejściowych drzwi.
Cała ta sprawa cholernie speszyła Gregory'ego, co dało się po nim zauważyć. Wczoraj facet wyszedł z szafy tylko przed nim, zmagając się jeszcze z traumą z dzieciństwa, a teraz musiał sobie radzić z byciem nakrytym przez Dię na odgrywaniu roli w tej kontrowersyjnej relacji. Erwinowi aż zrobiło się go żal, gdy znów zobaczył te napięte mięśnie i niepewność, jaką zdradzał gest wyłamywania palców. Teraz chciał tylko posadzić go na swoich kolanach i głaskać te gęste czekoladowe włosy, dopóki obaj nie zasną. Najpierw jednak przyjął pocałunek. Nie był tak słodki jak poprzedni. Odsunął się i uśmiechnął pocieszająco. Puścił w końcu smycz i usiadł na łóżku. Naprawdę miał zamiar zaatakować lombard Dii i powiedzieć mu co sądzi o tej sytuacji. Nie spodziewał się, że jego przyjaciel po tylu rozmowach, będzie gotowy użyć zapasowych kluczy i włamać się do jego domu. Dia doskonale wiedział, że się spotkają. Zaplanował to. Poklepał miejsce obok siebie i z wyczekiwaniem spojrzał na Gregory'ego.
Szatyn podszedł, nieco zirytowany nagle faktem, że łańcuszek plącze się między jego nogami. Usiadł obok Erwina, a nawet – położył się obok, bo od razu opadł na plecy, kładąc ręce za głową. Wydawało się, że jest mu dość wygodnie.
— Masz zamiar zostać na noc?
— Mam. Wziąłem nawet szczoteczkę, ale została w Vette. Może nikt jej akurat nie wysadzi?
— Dia od lat nie wysadza samochodów. Prowadzi legalny biznes. W mieście.
— ...A kiedyś wysadzał? — Mężczyzna spojrzał na drugiego z szeroko otwartymi oczami.
— Możliwe? — Położył się obok i spojrzał na sufit. — Każdy mój znajomy prowadził przestępcze życie. Do teraz odwiedzam niektórych w więzieniu. Dia używał tego RPG'a.
— Czyli nie jest kolekcjonerski? — Szatyn oparł głowę na ramieniu złotookiego, a dłoń położył na jego piersi.
— Teraz jest. — Westchnął, łapiąc go za rękę. — Konflikty się skończyły i pozostała legalna praca. Przynajmniej dla niego.
— A dla ciebie? — Spojrzał na niego z przejęciem.
———
— Mam pewne podejrzenia, że chodzi o Erwina i Freda. Czy tak?
— Erwin patrzy na ciebie inaczej. Musimy wyjaśnić sobie parę rzeczy.
— Tak? W takich warunkach? Mogliśmy rozmawiać i wyjaśniać w Lombardzie, teraz to zastraszanie.
— Myślę, że doskonale wiesz kim jest Erwin. Zwykła rozmowa byłaby zbyt miła, nie uważasz? — Podniósł jego podbródek lewą ręką. — Ten człowiek może dać ci wszystko, ale ja upewniam się, że nie wykorzystasz tego.
— Każdego jego kochanka porywasz? — Szatyn od razu wyrwał się z uścisku Dii.
— Każdego, po którego spotkaniu Erwin przychodzi do mnie prosząc o rozmowę. Powiedział, że cię lubi — zaśmiał się, odchylając głowę. — Ale czy ty możesz zapewnić, że go nie skrzywdzisz?
— Może dlatego zostają mu tylko ci na jedna noc. — Mężczyzna splunął pod nogi Garçona.
— Zawsze tyle szczekasz? — Wziął do ręki pistolet i zaczął się nim bawić. — Erwin nie ufa byle komu. Mówił, że traktujesz go inaczej. Ale ja temu nie wierzę,, nikt nie zbliża się do niego bezinteresownie. Powiedz, czego od niego oczekujesz?
— Niczego. Poświęca mi swoją uwagę, jest miły i interesujący, to z nim rozmawiam i też jestem miły. Tak działają relacje międzyludzkie.
— Tak mówi każdy policjant?
— Nie pracuje już w policji.
— Przyjeżdżając do miasta byłeś kapitanem, zwolnili cię? Biedactwo. — Chłód w jego oczach atakował szatyna.
— Wyjechałem z miasta, plując w twarz ówczesnemu szefowi policji, jako porucznik. Cztery lata prowadziłem cukiernię. Myślisz, że teraz bym tu wrócił i zostałbym przywitany balonami na lotnisku, ponownym mianowaniem i awansem? To nie tak działa, Garçon. Nikt cię nie traktuje jak poszukiwanego terrorysty, bo odsiedziałeś za swoje.
— Bardzo ładnie mówisz, ale to nie poprawia mojego zaufania do ciebie. Będę musiał wykorzystać pewną rzecz — wyjął telefon i odwrócił ekran w stronę związanego mężczyzny. — Poznajesz? Wydaje mi się, że to twój braciszek.
— Nie widziałem go od dwudziestu lat.
— Więc jego życie jest nieważne, rozumiem — zabrał telefon i wysłał do kogoś wiadomość. — Szkoda, ładny był z niego chłopaczek.
— Nie masz sumienia. Bądź mężczyzną, miej jaja i załatw to między sobą a mną, bez mieszania rodziny. Też znam twoją matkę i nigdy bym, kurwa, nie pomyślał, żeby napluć jej w twarz, bo ty zarysowałeś mi lakier. Opamiętaj się, kurwa.
— Och, nie rozumiesz. Ja ci tu ładnie pokazuję, że skrzywdzę twojego braciszka, gdy ty skrzywdzisz mojego. Oko za oko, ząb za ząb. — Wycelował w niego. — Znajduję słabe punkty ludzi i wykorzystuję je do swoich celów. Zawrzyjmy słowną umowę ze świadkami, myślę, że tak będzie dla ciebie najlepiej.
— Jaką?
— Nie wykorzystasz Erwina w żaden sposób, a ja nie wykorzystam żadnych ciekawych smaczków, do jakich udało mi się dokopać. Jaga naprawdę dużo o tobie opowiedział. — Uśmiechnął się, podając broń jedynej kobiecie w pomieszczeniu. — A jeżeli go skrzywdzisz, Marco przestanie tak wesoło biegać po mieście.
— Jesteś zwykłym skurwysynem, Dia. Niech będzie.
— Postrzel go. — zwrócił się do kobiety. — Mam dosyć jego pierdolenia. Potem zabierzcie go do szpitala.
Szatyn skrzywił się w oczekiwaniu na ból. Gdy kula otarła się o jego ramię, zagryzł wargę i zajęczał. Przynajmniej rzeczywiście odwieziono go pod szpital, zamiast wyrzucić przy szosie.
———
Erwin zamrugał trzy razy, nie dowierzając w słowa, które właśnie usłyszał. Dia go porwał? Ale w jakim celu? Dlaczego to zrobił? Pytania zaczęły napływać, a cała sytuacja przyprawiła go o zawroty głowy. Nie wiedział co zrobić.
— Żartujesz, prawda...? — Spojrzał na szatyna, wyczekując nagłego śmiechu, który nigdy nie nadszedł. — Ty nie żartujesz.
— Erwin, ja... — Jego głos pełen był niepewności i wahania. — Gdybym ryzykował tylko swoim zdrowiem i życiem, to poszedłbym na to. Ale on wciągnął we wszystko mojego brata. Nie mogę zapłacić za potencjalny błąd jego życiem, musisz to zrozumieć.
Pisicela i Andrews również będą musieli.
Gregory miał swoje granice. Mogli go nazywać terminatorem nieczującym bólu, Rambo nieumiejącym się poddać, ale wciąż daleko było mu do Boga, więc nie mógł i nie chciał bezmyślnie szastać cudzym życiem. Lubił grać w pokera i postawiłby w nim wiele, ale żądanie od niego zdrowia i bezpieczeństwa Marco sprawiło, że musiał wstać od stołu, niezależnie od tego, jak bardzo kuszące informacje leżały już w puli. Zaczął nawet angażować się emocjonalnie, co było tylko trochę niepokojące. Dia proponował mu coś, czego szczerze pożądał, ale i tak - brał zbyt wiele w zamian. Musiał przecież w końcu zdradzić Erwina w tej grze. Już teraz go krzywdzi, ale ma nadzieję, że umowa obejmuje drobne niedogodności przy wycofywaniu się. Żadna obietnica premii czy awansu nie nakłoni go, by brnąć dalej, bo brat zawsze będzie cenniejszy niż ujęcie barona narkotykowego, zwłaszcza, że ten nie ma bladego pojęcia o precedensie handlu ludźmi. Zwyczajnie przestało się to już kalkulować. Tysiąc myśli na minutę zagłuszało ból pojawiający się w sercu.
— Ale... — Głos siwowłosego załamał się. — Dlaczego? Dlaczego to zrobił?
— Powiedział mi tylko, że pytałeś go o poradę i jeśli cię skrzywdzę, on zrobi to samo Marco. Potem kazał mnie postrzelić na koniec i wyrzucić pod szpitalem. — Mężczyzna prychnął z goryczą, nadal czując się potraktowanym jak śmieć. Rzeczywiście, miał na ramieniu, prawie całkiem zakryty kurtką, zakrwawiony bandaż.
— Dia ci groził? Czy go do reszty pojebało? — Wyjął telefon i Gregory mógł tylko domyślać się co zamierza zrobić. — On nie skrzywdziłby twojego brata, nie wierzę w to. Dia nie jest taki, nie robi takich rzeczy. — Zapewniał siebie, jakby jego słowa miały zmienić rzeczywistość.
Szatyn niemal od razu położył ręce na jego dłoni trzymającej telefon, by uniemożliwić mu zrobienie czegokolwiek. Przyglądał mu się z czymś na wzór źle skrywanego, ale szczerego strachu. Wizja o konfrontacji z Dią była niepokojąca na więcej niż jeden sposób. Gregory był pewien, że ciemnoskóry mężczyzna nie zawaha się wydać Erwinowi informacji o jego pracy i innych sekretów, jakie zdradził mu Jaguar, byle wybronić się z ognia oskarżeń, jakie musiały paść. Nawet się nie dziwił, stał się teraz podstępną żmiją, która nie zasługiwała na zaufanie. Na jego miejscu zrobiłby to samo.
— Nie dzwoń do niego. Nie chce go bardziej wkurwiać. To już i tak nic nie zmieni.
— Postrzelił cię, on cię postrzelił. — W bursztynowych oczach dostrzec dało się czysty ból. — To musi się skończyć, nie mogę na to dłużej pozwalać, kurwa!
— Tak. Skończy się. I mam nadzieję, że nie będziesz miał mi tego za złe. Naprawdę dobrze się z tobą bawiłem. — Wyjął z dłoni Erwina telefon, by odłożyć go na ławkę pomiędzy nimi. Zamiast tego, włożył do jego ręki ten, nagle tak absurdalny, kawałek skóry, który wyjął z kieszeni kurtki. I wszystko nie byłoby aż tak wyraźne i bolesne, gdyby nie wstał zaraz, nabierając dystansu, zakładając maskę powagi i chcąc już się żegnać.
Erwin również wstał, bynajmniej nie wyglądając jak ktoś, kto potulnie przyjmie jego słowa, pozwoli mu odejść i wróci do swojego zwykłego, monotonnego życia, udając, że nigdy się nie poznali. Przez gniew malujący się na jego twarzy i wypiętą pierś wydawał się jakby większy, a na pewno - bardziej władczy i stanowczy. Sprężystym krokiem zbliżył się do szatyna, który mentalnie przygotował się do obrony przed atakiem. Złapał go zaraz za nadgarstek ze zbyt dużą ilością troski i czułości, by wyrządzić tym gestem jakąkolwiek krzywdę.
— Nie, Gregory. Nie będziesz sam decydował o relacji, którą tworzymy razem. Wsiadaj do tego jebanego samochodu i przejedziemy się do Dii, by wyjaśnić mu jasno, że wchodzenie z butami do mojego życia jest chujowe. — Złapał obrożę i wepchnął mu ją do kieszeni. — Zachowasz to i nie obchodzi mnie co sobie o tym myślisz. Nie pozwolę ci odejść, a na pewno nie z takiego powodu.
— Erwin... — W głosie szatyna wybrzmiewał strach, którego siwowłosy naprawdę nie chciał tam słyszeć.
— Wsiadaj. Teraz. I nie bój się, przy mnie jesteś cholernie bezpieczny. — Ruszył w stronę samochodu nie oglądając się za siebie, będąc pewnym, że szatyn za nim idzie.
Rzeczywiście, poszedł, jednak cały czas zastanawiając się, czy nie powinien zawrócić. Chciałby mu ufać, pojechać z nim na Paleto, rozmówić się z Dią i wrócić potem do swojego mieszkania, wciąż z siwowłosym u boku, by pozwolić mu zająć się swoją raną, a potem przygotować mu w pełni pożywną kolację, którą zjedliby razem przy pierwszym lepszym serialu. To nie miało prawa się tak teraz skończyć. Czuł, że przekroczył Rubikon i chce zawrócić, ale woda wezbrała, nurt stał się porywczy, a on zapomniał jak pływać.
— Erwin... Ten dzieciak jest ścigany przez policję za połowę zawartości taryfikatora. Naprawdę nie chcę ryzykować. Już raz spierdoliłem mu życie.
— To zapewnię mu pracę u mnie, co za problem. — Przewrócił oczami i spojrzał na niego. — Pozwoliłbym ci się przejechać, ale twoja rana może się pogorszyć. Wybacz, kochanie.
— Dlaczego to robisz? — Zapytał skonfundowany, siadając na miejscu pasażera i siłując się z zapięciem pasów.
— Co dokładnie? — Pochylił się, by mu pomóc. — Dlaczego nie pozwalam ci odejść? To proste. Bo cholernie mi na tobie zależy.
Mina Gregorego była ciężka do zinterpretowania, a jednak Erwin mógłby przysiąc, że widział w niej więcej poruszenia niż na twarzy własnej rodzicielki, gdy zapraszał ją na przedstawienie do przedszkola z okazji Dnia Matki, w którym grał główną rolę, a prezent zrobiony z brokatu, kleju i kolorowych kartek przygotowywał od trzech tygodni. Może dlatego, że i tak nie przyszła. Gregory nie protestował już. Droga minęła w ciężkiej ciszy, naciskającej na dwójkę mężczyzn. Erwin skupiony był na drodze, a policjant na myśleniu o sytuacji, w której się znalazł. Nawet piękne tereny wiejskie i przyjemny wiatr nie odwracały jego uwagi od trudnych myśli.
— Wychodzę na pizdę, która poszła poskarżyć się chłopakowi, co? — Nagle mruknął, spoglądając na Erwina z zawstydzeniem.
— Wychodzisz na mężczyznę, który nie pozwala sobie pluć do mordy. — Zaparkował przed lombardem i wyszedł z samochodu.
— Oni mnie zapierdolą... — Jęknął, stając obok Erwina. A jeśli nie oni, to ty.
— Nie, gdy jesteś ze mną.
— Nie zawsze będę z tobą, Erwin.
— Będę za ciebie walczył, nie martw się.
Złapał go za rękę i pogładził wierzch jego dłoni kciukiem. Uśmiechnął się uspokajająco i ruszył w stronę drzwi lombardu, królestwa Dii. Dzwoneczki zabrzęczały irytująco i Erwin zastanawiał się czy nie zerwać tej bezsensownej zabawki. Opanował jednak złość i odetchnął głęboko, patrząc na mężczyznę, który właśnie wycierał półkę z kurzu. Gdy ich zauważył, uśmiechnął się kpiąco.
— Przyszliście po pierścionek?
Mężczyzna, którego rano już tutaj widział, nawet nie spojrzał w jego kierunku. Wcześniej biła od niego siła i pewność siebie, teraz pozostały tylko wypieki na policzkach i mocno zaciśnięta szczęka. Dla Gregorego cała ta sytuacja była na tyle kuriozalna, że rozważał natychmiastowe opuszczenie lombardu.
— Musimy chyba porozmawiać. — Puścił rękę szatyna, ale nie opuszczał jego boku. Nie pozwalał, aby cokolwiek mu groziło. — Sprawa jest nieciekawa, ale twoja nadopiekuńczość poszła za daleko.
Landrynki przyglądały się scenie z zaciekawieniem i źle skrywanym rozbawieniem.
— No i stary ma przejebane, ładnie. — Zaśmiał się Michaś, przekładając z kąta w kąt gipsową figurkę gołębia.
— Postrzeliłeś mi chłopaka kutasie! — Podszedł do Dii. — Co ci wpadło do tego francuskiego łba, że stwierdziłeś, że zastraszanie go będzie dobrym pomysłem? Kurwa, Dia, jesteś moim najlepszym przyjacielem, bratem i cię mocno kocham, ale nie robiłeś takich rzeczy najgorszym wrogom. Gdzie się podział mój Dia, który chciał mojego szczęścia?
— Miał obiecać, że cię nie skrzywdzi... — spojrzał na wiszące na ścianie obrazy, udając, że widzi je pierwszy raz. — Wkurzył mnie swoim gadaniem, zachowywał się jak jebany terminator. To była głupia decyzja, chciałem go tylko postraszyć-
— Mówiąc mu, że zabijesz jego brata? Serio?
— Marco jest spoko, nie zabiłbym go.
Foster nie był szczególnie zdziwiony, słysząc kolejną kłótnię Łysego z Siwym. Właściwie była to już norma, nawet przestało go to szczególnie bawić. Zdecydowanie bardziej ciekawiła go teraz mina, jak przypuszczał, policjanta, który stał przy drzwiach, jakby spodziewał się, że sufit zawali mu się na głowę. Zdumiewało go rozczulenie, z jakim spoglądał on na Knucklesa, chociaż sam Erwin broniący czegoś więcej niż siebie i swoich interesów też był niecodziennym zjawiskiem. Po dłuższym zastanowieniu się, cała ta sprawa śmierdziała. Cuchnęła zwykłymi miłosnymi problemami dwóch idiotów.
— Okej Dia, przeproś ładnie Grzesia — Erwin podszedł do szatyna i popchnął go lekko w stronę swojego przyjaciela. — Zrobiłeś mu kuku i teraz mu przykro.
— Erwin, proszę cię... — Mruknął karcąco Gregory, czując się traktowanym jak dziecko.
— Dobra, jeżeli to ci się nie podoba, to zrobimy inaczej. — Wyjął z kabury pistolet i wycelował w Dię. — Landrynki moje kochane, zaraz postrzelę wam tatusia, ale nie bądźcie źli, zasłużył na to.
Mimo wszystko, jakkolwiek niemoralnym i prostolinijnym człowiekiem już wielokrotnie by się nie okazał, wyznawanie zasady „oko za oko, kula za kulę" nie było w jego guście. Może przesadził, a później zrzuci to na panikę, ale niemalże odruchowo obezwładnił siwowłosego mężczyznę, póki ten nie przeładował broni. Dopiero gdy pistolet upadł na podłogę, puścił blade, ściśnięte zbyt mocno nadgarstki. Nogą odepchnął go poza zasięg rąk Erwina, by zaraz potem spojrzeć na mężczyznę przepraszająco. Wszystko to stało się zbyt szybko, jak na jego gust.
— Mój piesek ma coś w sobie z policjanta. — syknął, czując ból w nadgarstkach.
— Przepraszam, ale naprawdę wystarczy mi obietnica, że będzie próbował odciąć jaja mi, a nie Marco.
— Niedobrze mi... — Fabio, który opierał się o Fosterka, udał odruch wymiotny, a Peter przewrócił oczami.
— Dobra, w geście kapitulacji obiecam, że nic nie zrobię Marco. — Podniósł ręce, a szeroki uśmiech pojawił się na jego ustach.
Gregory i tak spojrzał na niego jedynie spode łba. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego, co łatwo dało się to wyczytać z jego postawy. Ona wręcz krzyczała, by Dia trzymał się z daleka. Zamiast tego, szatyn poświęcił pełną uwagę Erwinowi, starając się udawać, że nie widzi kropel krwi spadających na posadzkę z jego ramienia. Będzie musiał znów prosić lekarza o założenie szwów, które, jak dało się wyczuć, pękły.
— Nikomu nic nie zrobisz Dia, te czasy już minęły. — Złotooki wstał z podłogi i otrzepał się z kurzu. — Nie wpierdalaj się w moje życie miłosne, bo następnym razem Gregory mnie nie powstrzyma.
Szatyn objął go zdrowym ramieniem niemal od razu, gdy wstał z ziemi.
— Naprawdę mogliśmy tylko porozmawiać. Chodźmy już, Erwin.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro