Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dziewiętnaście

walnę sudoku, jak rozdział dalej będzie wyśrodkowany..... przepraszam Zyczliwy, ten wattpad nas zabije :(

___

A potem zaczęły się problemy, kłótnie i niedomówienia, a słodke, cukierkowe królestwo, stworzone pośród powojennych zgliszczy, runęło jak domek z kart, ukazując mieszkającym w nim ludziom prawdziwy obraz świata.

Erwin wcale nie musiał wiedzieć wiele, by rozumieć, że stało się coś strasznego. Umiał już wyczytać spięcie i złość z samych najmniejszych drgnięć jego ciała, napięcia mięśni, zaciśnięcia żuchwy, nieustannego zamykania i otwierania dłoni. Szatyn chodził w kółko, pisząc z kimś przez telefon, co chwila próbował też dzwonić, ale bez skutku. Nie odpowiadał na zadawane mu pytania, ignorował zaczepki. Martwił się, a złotooki zamartwiał się wraz z nim, siedząc samotnie przy stole i opierając głowę na rękach.

Aż w końcu miał tego dość. Wstał od stołu, wzdrygając się przy tym na huk, jaki stworzyło upadające krzesło. Gregory w końcu, po raz pierwszy, odkąd odebrał tamten telefon, spojrzał na niego, a jego usta już zaczynały formować pierwsze słowa. Nie miał zamiaru mu jednak pozwolić na rzucenie kolejnych pustych zapewnień, pozbawionych sensu zaświadczeń, obietnic, że jest dobrze, głupich próśb, by się nie przejmował. Uderzył pięścią w stół, wcale nie jedynie metaforycznie — miał zamiar dowiedzieć się, co zaprząta jego narzeczonemu głowę bardziej niż jego usta.

— O co ci chodzi? Jesteś smętny, błąkasz się po mieszkaniu i nie odpowiadasz na moje pytania! — Dłonie, które wcześniej uderzyły w stół, teraz na nowo zacisnęły się w pięść. — Mam dosyć, rozumiesz?

— O co ci chodzi? — Schował telefon do kieszeni, spoglądając teraz na kochanka uważnie, a jego wzrok zdradzał, że wie, w jakie tarapaty wpadł — Wszystko jest git.

— Jest gówno, a nie git. — W jego oczach narastał gniew, spowodowany zachowaniem mężczyzny. — Przestań robić ze mnie idiotę, bo chociaż mogę się tak zachowywać, nie jestem nim! Widzę, że coś cię trapi i mi o tym nie mówisz. Nie ufasz mi?

Ufał, oczywiście, że ufał. Wcale nie miał go za dziecko i nigdy nie chciał traktować go w taki sposób. Ba, miał go za w pełni dorosłego, dojrzałego i prawie odpowiedzialnego mężczyznę, który każdego dnia musi radzić sobie z masą problemów, jakie sprowadza na nich świat. Nigdy nie miał jego życia za sielskie, spokojne i kolorowe. Zwyczajnie nie chciał do tego całego ciężaru dokładać kolejnej, swojej własnej cegiełki. Nie po to tu był. Miał mu pomóc to dźwigać, a wciąż udowadniał tylko, że jest następnym utrapieniem. Zwątpił.

— Martwię się o Marco. Pisał mi rano, że nie jest z nim najlepiej, a teraz nie odbiera. Właściwie było z nim fatalnie i kazałem mu jechać do szpitala. Nie wiem, czy to zrobił.

Zrozumienie braterskiej miłości było dla Erwina prawie niemożliwe – rodziną nazywał tylko swoich przyjaciół, z którymi nie łączyły go żadne więzy krwi i tych byłych współpracowników, przyciągających od razu na myśl Nicollo. Wychowywał się w sierocińcu, w którym jedynie cienki koc zapewniał mu ciepło, a ostre uderzenia, karcące go za każdy błąd, w żadnym stopniu nie przypominały rodzinnej miłości, czy też jakiegokolwiek jej śladu.

Dorastał w zimnym towarzystwie pustych spojrzeń dzieci, które zwracały uwagę jedynie na swój żołądek i własne dobro – nie było tam miejsca na współczucie i jakiekolwiek ciepłe uczucia do drugiej osoby. Katolicki dom dziecka miał w sobie coś, co z zewnątrz wyglądało wspaniale, a w środku okazywało się być prawdziwym piekłem, do którego nie chciał wracać. Wpajane mu modlitwy jedynie pogarszały jego stosunek do kościoła, który przecież jeszcze za czasów sprzed więzienia był jego wymówką, zapadającą w pamięć osobom, które spędziły w mieście trochę czasu.

To wszystko sprawiło, że te dziwne zamartwianie się złotooki uznał za głupie i bezwartościowe, szczególnie, że Gregory z Marco nie mieli dobrych relacji. Czerwonowłosy mógł jedynie mieć problem z narkotykami, które nagminnie zażywał, a niepewność Gregory'ego mogła okazać się całkowicie niesłuszna. Erwin jedynie skrzywił się i usiadł na krześle, które wcześniej podniósł. Nie chciał myśleć o swojej przeszłości, a szczególnie o dzieciństwie.

— Dlaczego nie skontaktowałeś się z Dią? Marco jest landrynką, prawie przyszywanym dzieckiem Dii, nie uważasz, że powinien wiedzieć co się z nim dzieje?

Myśl o byciu przyszywanym dzieckiem Dii, tego Dii, który postrzelił go w ramię i widział go w zdecydowanie zbyt intymnej sytuacji z Erwinem, jakoś zmieszała szatyna. Wiedział, że miał gówniane życie ze swoją rodziną, a młodość Marco, który w nastoletnich latach zupełnie uciekł z ich domu wcale nie była lepsza, ale nie przypuszczał, by szukał sobie dla nich zastępstwa. Nie, nie nazwałby tego w ten sposób. A jednak nie umiał odmówić słuszności słowom złotookiego. Dlaczego właściwie nie skontaktował się z kimś bliskim dla czerwonowłosego? Dlaczego od razu uznał, że takich ludzi nie ma? To, że on przez większość życia zdany był tylko na siebie, nie znaczy, że wszyscy inni też wiedli taki los.

— Ja... wiesz, nie pomyślałem o tym. Masz rację, muszę zadzwonić do Dii albo Michasia. Na pewno będą wiedzieć więcej niż ja.

— Na pewno wszystko będzie dobrze. To Marco, pewnie już jest dobrze i niedługo zadzwoni. Ten chłop ma więcej życia w sobie od naszej dwójki razem wziętej i pomnożonej przez trzy. — Powoli się uspokajał, chociaż męczące go niezrozumienie niepokoju Gregory'ego nadal krążyło mu w głowie.

Szatyn nie był wcale podobnej myśli. Fakt, że Mareczek był narwańcem, szaleńcem, a nawet odszczepieńcem mającym głęboko w poważaniu swoje dobro oraz bezpieczeństwo, tylko bardziej go niepokoił. Nie można było mieć wiecznie szczęścia. Poza tym, nadal pamiętał słowa Nicollo, przepełnione szyderstwem groźby. Wyjął z kieszeni telefon, wybrał numer Dii i zadzwonił niemal od razu, nie odpowiadając wcale Erwinowi. Wdusił w sobie to uczucie, które sugerowało, że nie traktuje go uczciwie.

— No cześć, Grzesiu, naprawdę miło byłoby z tobą porozmawiać, ale wszystko się wali i ledwo to trzymam w rękach. — Głos, który rozbrzmiał w słuchawce, był zdenerwowany i przepełniony obawą.

— Co z Marco? — Zapytał bez żadnych ceregieli, nagle panikując bardziej. Spojrzał na Erwina, szukając w jego wyrazie twarzy odpowiedzi.

— Jest w szpitalu. Ledwo oddycha i ma wysoką gorączkę, nie jest dobrze.

— W którym szpitalu?

— Szpital Viceroy. Przyjedź, jeżeli chcesz. Marco na pewno chciałby, abyś tu był.

— Zaraz tam będę.

Gregory rozłączył się zaraz, by nie tracić ani chwili. Czym prędzej dobiegł do drzwi, by chwycić leżące przy nich buty i zaczął zakładać je na nogi, jednocześnie zarzucając na ramiona lekką przeciwwietrzną kurtkę, która miałaby ochronić go przed chłodem, jaki przyniosła coraz śmielej pojawiająca się w San Andreas jesienna aura. Chciał zobaczyć się z bratem, którego dopiero co odzyskał, a już zaczynał kolejny raz tracić. Cichy, bezlitosny głos, skryty w odmętach jego umysłu, szeptał bez końca, że to jego wina.

— Co się stało?

Niepewność w głosie złotookiego była widoczna. Śledził spojrzeniem szybkie ruchy swojego narzeczonego, zastanawiając się, co sprawiło, że z wyprutego mężczyzny stał się nagle taki porywczy i ubierał się, jakby od tego zależało jego życie. A może zależało? W końcu Erwin nie był pewien, co tak naprawdę sprawiło, że Gregory ruszył w stronę drzwi, nie przejmując się niczym.

— Muszę jechać na Viceroy, z Marco nie jest dobrze.

— Chcesz żebym jechał z tobą?

— Nie wiem, czy to bezpieczne. Co, jeśli Carbonara cię znajdzie? Chcesz ryzykować?

— Na ciebie też poluje, a mimo to ryzykujesz. Czy powinienem jechać i być tam z tobą?

— Chcesz zaryzykować i jechać? — Zapytał wprost, sięgając po kluczyki od auta, leżące na komodzie.

— Tak, chcę zaryzykować i odwiedzić Marco. — Spojrzał poważnym wzrokiem na mężczyznę i zaczął ubierać swoje buty.

Ciemnooki uśmiechnął się szczerze, choć delikatnie, gdy spoglądał na kochanka, czekając przy tym, aż ten się ubierze. Narzucił mu szybko szalik na ramiona, wiedząc, że najpewniej zapomni, ewentualnie nie założy go z uwagi na honor lub modę, a potem zacznie narzekać, że jest mu zimno. Nauczył się już, że Erwin po prostu taki jest, zwyczajnie musi zrobić czasem coś głupiego. A jednak cieszył się, że go ma. Nareszcie nie został pozostawiony sam sobie w tak okropnej sytuacji. Czym zasłużył, by mieć takie wsparcie?

———

Marco leżał w prywatnej sali, przypięty do mnóstwa kroplówek, okryty kołdrą i kilkoma kocami, mimo tego drżąc z zimna. Mokre od potu kosmyki farbowanych włosów przylepiały się do spowitego rumieńcem czoła, a rozbiegane spojrzenie zdradzało niemal od razu, że nie ma już najlepszego kontaktu ze światem zewnętrznym. Dia siedział na jednym z krzesełek, pochylony, tupiąc nogą i zerkając raz po raz na ekran swojego telefonu. Miał do załatwienia masę pracy, a przyszło mu być właśnie teraz akurat tu, w takiej sytuacji. Wcale nie chciał jej doświadczać. Miał Małego Monte za przyjaciela, o ile nie członka, dziwnej bo dziwnej, ale rodziny – nie chciał jego cierpienia.

Gregory podszedł bliżej, wcale nie przejmując się obecnością ciemnoskórego mężczyzny. Sięgnął po drugie krzesło, podniósł je i postawił przy samym łóżku, by móc usiąść zaraz obok brata. Chciał z nim porozmawiać, a przynajmniej – spróbować to zrobić. Może akurat czegoś się dowie? Czy Nicollo kręcił się gdzieś w jego pobliżu? On lub któryś z jego ludzi? A jeśli nie, może chociaż będzie w stanie mu pomóc, pocieszyć, sprawić, by poczuł się lepiej? Tyle czasu był tak gównianym bratem. Wiedział, że nadeszła pora, by naprawić swoje błędy i zapłacić za wszystkie przykrości, jakich młodszy doświadczył przez jego czyny i słowa. Nigdy nie był lepszy od swojego ojca, a wiedział, że powinien. Wyżywanie się na Marco nie pomagało mu w żaden sposób.

Pokręcił głową, próbując odpędzić od siebie nieprzyjemne myśli. Tak bardzo spieprzył czerwonowłosemu dzieciństwo i młodość przez swoje toksyczne zachowanie oraz nieumiejętne radzenie sobie z problemami i tak samo mocno tego później żałował, widząc, dokąd go to doprowadziło. Nastolatek uciekł z domu, by handlować kokainą dla Ballasów, bo ci zapewniali mu to, czego nie umiała zapewnić, ponoć wzorowa, rodzina. Od tamtej pory sam starał się chować przed światem w każdy gorszy dzień, by już nigdy nie przerzucać swoich problemów i złego nastroju na innych. Nie, postanowił, że zarażać może ich tylko uśmiechem i pozytywną energią, a całą złość i smutek pozostawi dla siebie.

Teraz siedział przy szpitalnym łóżku, choć jeszcze wczoraj wykłócali się o słuszność przestrzegania części przepisów przy jednoczesnym łamaniu innych. Marco zarzucał mu hipokryzję, gdy przejeżdżał na czerwonym świetle, a nie chciał napadać na bank, on zaś próbował, zresztą nieudolnie, wyjaśnić mu różnicę między występkiem, wykroczeniem i przestępstwem. Gdyby tylko wiedział, że teraz będzie wsłuchiwać się w powolne pikanie kardiomonitora, spędziłby ten czas znacznie lepiej. Carpe diem, tak? Żyj każdym dniem, jakby był twoim ostatnim, bo nigdy nie wiesz, kiedy potrąci cię pijany kierowca.

Erwin pozostał z nim przez pewien czas, landrynki przychodziły, wychodziły, czuwały, zmieniały się. Miał w końcu okazję poznać ich nieco bliżej, trochę lepiej, nawet zapamiętał kolejne imiona. Cały czas ich mylił i był przekonany, że gdyby się przefarbowali, już nikogo nie umiałby rozpoznać. Ta grupa naprawdę zżyła się ze sobą i w jakiś sposób zaczęła przypominać rodzinę. Właśnie. Wiecznie pijana lub naćpana głowa tej rodziny, jak zauważył Gregory, zniknęła gdzieś w końcu, porywając przy tym siwowłosego. Westchnął, nadal przyglądając się zaspanej twarzy młodszego brata. Cały czas mają przed nim tajemnice i sekrety. Czemu nie pozwalają sobie pomóc?

W końcu w sali pojawił się lekarz, który wyprosił ich, obudził czerwonowłosego i zabrał się za przeprowadzenie kolejnej serii badań. Gdy wyszedł, szatyn niemal od razu zaatakował go masą pytań, na które nie otrzymał odpowiedzi bez uprzedniego udowodnienia, że rzeczywiście jest spokrewniony z pacjentem. Potem musiał usiąść, gdy usłyszał słowa doktora.

Marco pierwsze objawy zaczął przejawiać rano, gdy jeszcze miał z nim kontakt. Skarżył się na zawroty głowy i mdłości, niechęć do jedzenia i wielkie pragnienie, co zresztą wspólnie pomylili z kacem. Potem, gdy objawy nie odchodziły, zamiast tego nasilając się, starszy polecił młodszemu skontaktowanie się z lekarzem, który mógłby przepisać mu odpowiednie leki, a może nawet go przy tym obejrzeć. Kiedy Marco zadzwonił, bełkocząc, Gregory kazał mu jechać do szpitala. Potem kontakt się urwał, a on nie miał żadnych informacji, dopóki nie odezwał się do Dii.

Teraz przyszło mu słuchać o wysypce, odwodnieniu, wymiotach, gorączce i splątaniu, a także nagłym wzroście i spadku tętna. Lekarz od razu powiązał to z salmonellą, durem brzusznym, znanym szerzej jako tyfus. Cały problem polegał na tym, że w żadnym innym przypadku choroba ta nie rozwijała się tak zastraszająco szybko. Zazwyczaj udaje się wykonać posiew nim stan pacjenta zagrażać będzie jego życiu. Tu Gregory poczuł, że zaczyna brakować mu słów i jakichkolwiek pomysłów. Marco umierał? Co miał zrobić? Nic, nie mógł zrobić nic.

W jego ręce magicznie pojawił się plastikowy kubeczek z zimną wodą, pusty do połowy. Drugą połowę wypił sam, nawet nie zauważając, że to robi. Złośliwy gnom, a może tylko stres i szok, wyciął z jego życiorysu ostatnie pięć minut, zastępując je pustką, a jego pozostawiając ze skołowaniem i niezrozumieniem. Pielęgniarka, która siedziała teraz obok niego, próbowała przekonać go, że z czerwonowłosym wszystko będzie dobrze, że wyzdrowieje, a antybiotykoterapia zadziała, bo już jest zastosowana, bo przecież zawsze działa.

A on dostał SMSa z numeru Carbonary.

Cześć. Przemyślałeś moją ofertę?

———

Wieczorem znów spędzał czas z Marco, ignorując ostrzeżenia o niesamowicie wysokim ryzyku zakażenia, jakie to za sobą niesie. Nie miał zamiaru tu jeść, nie widział problemu, przez który miałby wrócić do domu i czekać na telefon z informacją, że jego brat zmarł przez powikłania. Obserwował jego rozpaloną twarz, czerwone policzki, ten niezdrowy rumień, pot, pojawiającą się wysypkę. Podawał mu szklankę z wodą, choć wiedział, że to kroplówki walczą teraz z odwodnieniem, a on tylko pozornie pozwala pozbyć się uczucia pragnienia i suchości w ustach. Czekał i obserwował, gotowy wołać lekarzy, kiedy tylko będzie to konieczne. Od jakiegoś czasu był tu sam, w zasadzie nie mając pojęcia, gdzie przepadli Knuckles z Garconem.

Kolejny raz westchnął, poprawiając zimny żelowy okład na czole brata. Nie chciał widzieć go w takim stanie, zresztą, prawie nigdy nie widział. W dzieciństwie Marco nie chorował wiele, on zresztą też, obaj mogli poszczycić się końskim zdrowiem i wspaniałą odpornością, dzięki której nie omijali żadnych sprawdzianów, gdy reszta klasy wykruszała się przez sezonowe grypy czy przeziębienia. A teraz, nie mając nawet skończonych trzydziestu lat, Mareczek umierał na jego oczach przez chorobę zakaźną, na którą nigdy nie powinien był zachorować.

Czuł się winny, mając wrażenie, że to może wynikać z działań Carbonary, którego groźby zwyczajnie zignorował. Może jednak był w stanie temu jakoś zaradzić? Teraz było już za późno, by urwać mu głowę i zapewnić Marco bezpieczeństwo. Mógłby ulec szantażowi i oddać Erwina, ale skąd miałby wiedzieć, że to naprawdę jego sprawka, którą da się odwrócić? Ma mu na słowo wierzyć, że dostanie lekarstwo, które akurat zadziała, zamiast ołowianej kulki w głowę? Jeśli ktoś chciał zamordować swojego brata i wspólnika, najpewniej nie przejmie się śmiercią dwóch obcych mu osób.

Poza tym, kochał Erwina. Nie chciał go zdradzać kolejny raz, nie zamierzał rezygnować z niego oraz wspólnie budowanego z nim życia, bo jeden szaleniec groził mu śmiercią jego brata. Oczywiście, że Marco był ważniejszy, zawsze będzie ważniejszy, są braćmi, znają się od zawsze. Widział, jak ten mały gad się rodzi, rośnie, chciał widzieć, jak dorasta, ale stchórzył. Zamierzał teraz naprawić swój błąd. Nie miał zamiaru patrzeć, jak umiera, bezczynnie czekać, kiedy ten choruje.

Tylko co mógł na to poradzić?

— Grzesiu? — Usłyszał nagle cichy, zmęczony głos. Teraz wydawał się nawet bardziej zachrypnięty niż zazwyczaj.

Kiedy odwrócił wzrok od okna i spojrzał na brata, zauważył, że jego zielone oczy są otwarte i przyglądają mu się uważnie, świadomie. Wcześniej pełne były otępienia, nie rozumiały niczego. Pochylił się bliżej, by lepiej go słyszeć, żeby móc ocenić jego stan. Czy leki zaczynały działać? Czuł się już lepiej, zdrowiał? W Gregorym na nowo narodziła się nadzieja, jednak zniknęła jeszcze szybciej, niż się pojawiła. Zdrowiał? A może był to ten przypadek, o którym tyle słyszał... ten porównywany do świecy, która lśni najjaśniej przed zgaśnięciem?

— Tak, Marco?

— Czemu tu jesteś?

— Pilnuję cię, Mareczku. Czekam. Chcę, żebyś wrócił do zdrowia. Musisz wyzdrowieć, słyszysz?

— Ach.

Znów pogrążyli się w ciszy, ale nie wydawała się im ona niezręczna, ciężka i gęsta, jak bywało to wcześniej. Ostatnimi czasy ich relacja znacznie się polepszyła, porozmawiali o kilku sprawach, wyjaśnili sobie pewne kwestie, spróbowali i zrozumieli drugą stronę, ten inny punkt widzenia, który przez całe życie przeklinali, którym gardzili. Nadal było im daleko do określania się mianem dobrych przyjaciół i wzorowego rodzeństwa, ale uważali, że to tylko kwestia czasu. Gotowi byli skoczyć za sobą w ogień, niezależnie od poglądów na kwestie prawa. Musieli tylko zaleczyć stare rany.

— Grzesiu? — Znów rozmowę zaczął czerwonowłosy.

— Tak?

— Opowiedz mi coś. Historię, bajkę... no, coś.

Gregory myślał długo, nagle znajdując w swoim umyśle bezkresną pustkę. Chwalił się sprawnym językiem, tak w kwestii kłamania, lania wody i bajkopisarstwa, jak i w innych kontekstach, ale tym razem nie umiał wpaść na nic. Historie z pracy? Nie sądził, by było to coś, co młodszy z nich uzna za przyjemne do słuchania. Bajki opowiadane im w dzieciństwie przez rodziców? Cóż, nie kojarzyły mu się najlepiej, Mareczkowi najpewniej też nie. Nie umiał skleić niczego naprędce. Westchnął i zaczął rozglądać się po całym pomieszczeniu, szukając inspiracji, aż wreszcie jego wzrok spoczął na pluszowym misiu, siedzącym na szafce, który został przyniesiony tu przez jedną z landrynek. Cezary Wieczorek.

— Słyszałem to od znajomego z pracy, miał rodzinę w Europie. — Zaczął, znów spoglądając na Marco, który słuchał uważnie. Nuda zaczęła męczyć go równie mocno, co gorączka. — To było dawno. Mężczyźnie, pasterzowi, uciekła owca. Poszedł do lasu, żeby ją znaleźć, byle szybko, bo zaraz miało zacząć się święto. Nic z tego, nigdzie jej nie było. Szedł dalej, robiło się coraz ciemniej, aż w końcu zapadł mrok, ale on się nie poddawał, nie chciał tracić ukochanej owieczki. W końcu znalazł... ale nie owcę. Przed nim rosła złota, świecąca się paproć, która zakwitła. Uznał to za znak szczęścia. Pasterz zerwał kwiat i schował go do swojego buta, a potem wrócił do szukania owieczki. I wiesz co? Znalazł ją niemal od razu, kawałek dalej, zaplątaną w zarośla. Zabrał owieczkę do domu, a potem poszedł świętować. Od tej pory mu się nieźle wiodło. W czasie święta poznał dziewczynę, która zaraz została jego żoną, owiec miał coraz więcej, pięknych, ze złotą wełną, którą sprzedawał drogo na sam królewski dwór. W czasie burzy i powodzi jego dom nigdy nie ucierpiał, a potem urodzili mu się dwaj zdrowi synowie. Wszystko było pięknie, aż do dnia, gdy jego kochana, piękna i pracowita żona nie zabrała mu butów, by je wytrzepać. Nawet nie zauważyła, że wypadł z nich wciąż ładny i żywy kwiat paproci. Nagle przestało im się powodzić, król zabrał owce, żona się zestarzała, dom popadał w ruinę, a synowie dorośli i poszli w świat, za nic mając jego czcze gadanie o znalezieniu sobie kobiet. Wszystko to było ułudą stworzoną przez kwiat... pasterz zmarł, żona zmarła, ale synowie żyli dalej, szczęśliwi, nie musząc już słuchać jego starczego pierdolenia.

— Jestem pewien, że to nie kończyło się w taki sposób, Grzesiu. — Zaśmiał się cicho Marco.

— Ale tym razem się kończy.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro