Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dwadzieścia jeden

pisanie? co to? nie znam. przepraszam Zyczliwy

___

Nie wiedział co się dzieje, a ciche szmery świadczące o rozmowie, zlewały mu się w głowie, tworząc papkę niepokoju, niemożliwą do rozszyfrowania. Pod powiekami nie widział już czerni, a migotające kolory, które w nikły sposób uspokajały go, a krzyczące w głowie „Nie bój się!" powtarzał, jak mantrę, starając się oddychać głęboko na tyle, by nie dopuścić do możliwego załamania i stracenia oddechu. Zapewnienie sobie spokojnego życia wydawało się być dobrą zapłatą za poniżenie i tę cholerną pustkę, która rosła w jego sercu i bulgotała, gdy przypominał sobie, że robi to dla siebie, dla Gregory'ego... dla nich.

Nie był w stanie przypomnieć sobie planu, był zbyt roztrzęsiony, by szukać luki w głowie i uzupełnić ją właściwą częścią, aby na samym końcu ułożyć wszystko w całość. Serce dudniło mu w klatce piersiowej, ale ufał, że Gregory go uratuje. Nie zostawiłby go, nie pozwoliłby mu ucierpieć w taki sposób. Nie, Montanha byłby przy nim w każdym momencie jego życia, bez wątpienia.

Szarpnięcie zmusiło go do poruszenia się i chociaż miał zamknięte oczy, nie zataczał się, a jedynie potykał co jakiś czas. Cała droga nie trwała jakoś zaskakująco długo, w końcu dzieliło ich tylko kilka kroków i nawet z workiem na głowie Erwin mógł poczuć chłód Nicollo. Ten człowiek niewiele się zmienił, ale jedno było pewne – pojawiła się w nim jakaś zastraszająca nienawiść, prowadząca ich wszystkich w to miejsce. Ale Erwin stał. Ufał.

Ufność. Daleko idąca wiara w coś, co ma się zdarzyć, choć nie musi, a jednak pragniemy tego wystarczająco silnie, by zamknąć oczy i pozwolić rzeczom dziać się. Gregory również ufał. Ufał Dii, który ubezpieczał ich plecy wraz z landrynkami, ufał Michasiowi, trzymającemu pieczę nad zadaniem specjalnym, ufał Erwinowi i jego zdolnościom aktorskim, ufał Marco i temu, że jeszcze trochę wytrzyma. Ba. Zaczął ufać nawet swoim zdolnościom strzeleckim i Nicollo. Choć brzmiało to w jego głowie dziwnie, ufał, że ten szalony człowiek nie zrobi teraz niczego, co zrujnuje ich plan.

Posunął się kilka kroków w przód, pchając Erwina dalej, nieco brutalnie, a jednak nie dość, by przewrócić go na kolana. Poświęcił już tak wiele - pracę, auto, honor, wygodne życie... nie zamierzał poświęcać brata. Znajomy już ciężar pierścionka noszonego na palcu dodawał mu otuchy. Uniósł wysoko głowę i spojrzał na Carbonarę z niesmakiem. Zmuszał go do rzeczy tak niskich, że czuł się brudny.

— Rzeczywiście przyniosłeś mi Erwina? Naiwny pewnie myślał, że będziesz go kochał — Podszedł do mężczyzny z workiem na głowie i mocno zerwał go, uśmiechając się szaleńczo. — Erwin pieprzony Knuckles we własnej osobie z wyrazem twarzy, jakby miał się zaraz popłakać, trzymajcie mnie, bo wybuchnę ze śmiechu.

— Nie tak szybko.

Gregory zawarczał niebezpiecznie, nigdy nie puszczając chwytu swojej dużej dłoni, ciasto zaciśniętej na związanych nadgarstkach Erwina. Gwałtownie i silnie przyciągnął go do siebie, doprowadzając do tego, że siwowłosy uderzył w bok jego ciała i potknął się. Upadłaby, gdyby ten sam chwyt nie utrzymywał go w pozycji pionowej.

— Zapłata. Za darmo nic nie dostaniesz, popatrzeć sobie możesz co najwyżej.

— Mogę przecież ci zajebać i tyle będzie z twojej zapłaty.

Charknięcie, które wyszło z ust mężczyzny brzmiało, jakby w jego płucach rosło coś okrutnie obrzydliwego, a może był ty jedynie skutek uboczny wypalanych papierosów. Nie zmieniało to jednak faktu, że był zdenerwowany, a rozglądanie się dookoła tylko potęgowało ten gniew. Nie wiedział, czego może się spodziewać, ale jedno było pewne – stojący przed nim Erwin był drogą do sukcesu.

— To może ja zajebię tobie?

Nie czekał dłużej na odpowiedź, nie miał sił ani ochoty na targowanie się z psychopatą. Ciężar broni zdawał mu się nagle bardzo bliski i komfortowy, gdy tylko ta znalazła się znów w jego dłoni. Choć było to moralnie wątpliwe i niezwykle głupie, przycisnął siwowłosego bliżej, niemalże kryjąc się za nim, jak za żywą tarczą. Ręką przełożoną przez jego szyję celował wprost w głowę mężczyzny, przez którego wszystko to się zaczęło.

— Pieniądze i lekarstwo, Carbonara. I nie będziemy negocjować, zgodziłeś się już na te warunki.

— W porządku narwańcu, dostaniesz teraz lekarstwo, a hajs, gdy pozbędę się twojego chłopca. Ale zabierz ten pistolecik, bo jeszcze się zranisz. — Podniósł leniwie dłonie w geście poddania, a w jednej z nich kryła się ampułka. — Jeden nagły ruch i ją niszczę, rozumiesz?

— Podejdź bliżej. Podaj mi ją.

Carbonara wyciągnął jednak dłoń i wysunął lekarstwo w stronę Gregory'ego, aby mógł ją odebrać i czekał. Czekał, aż mężczyzna popchnie związanego w jego stronę i dobije targu.

— Podaj... nie ufam ci. To już wiele, że chcę ci go oddać, nie wiedząc, że w ręce nie trzymasz zwykłej wody. Podejdź i mi to podaj, cholera.

Westchnął i podszedł bliżej, a Erwin mógł zobaczyć jego dłonie, trzęsące się ze stresu. Nie poruszał mocno głową, nie rozglądał się, a dalej widział tego cholernego człowieka, który pragnął jego śmierci. Trudno było powstrzymać lekkie podekscytowanie, gdy faktycznie zaczął się zbliżać.

Wszystko, jak na ten moment, szło po ich myśli. Obstawa Carbonary nie wydawała się nazbyt ostrożna i gotowa do strzału w każdej chwili, nie; stawiali raczej na wygląd i tworzenie atmosfery niepokoju oraz strachu. Na ich nieszczęście, Gregory Montanha nie był osobą, która ulegałaby podobnym numerom. Nic nie mogło być straszniejsze niż spotkania High Commandu.

Szatyn niespiesznie i ostrożnie wyciągnął wytatuowaną rękę w stronę białowłosego mężczyzny. Z oddali słyszał wycie policyjnych syren, a dwubarwne światła odbijały się od ścian parkingu. Nikt ich nie wzywał i poznać dało się po twarzy każdego ze zgromadzonych, że napawa ich to pewnym niepokojem. Nie chcieli mieć do czynienia z policją, choć nie dbali o literę prawa, a wyroki mieli w poważaniu. Zauważyli u siebie pewną ulgę, gdy pościg odjechał dalej, choć sytuacja na pewno nie była ku temu odpowiednia.

Szklana butelka nie wyglądała na dużą, nie była też ciężka, nie świeciła się, a wypełniająca ją ciecz nie miała specjalnie niezwykłego koloru. Zwykła butelka z ciemnego szkła, napełniona przejrzystą, gęstą cieczą. Spojrzał na nią pod słońce, a potem schował do kieszeni. Zwolnił uścisk na ciele Knucklesa.

Chwilowa wolność, którą uzyskał Erwin sprawiła, że naprawdę chciał odepchnąć od siebie męskie ciało i odbiec, uciec od głównego miejsca zamieszania, ale jakoś nie mógł się ruszył, a Carbonara zbliżył się do niego, łapiąc ramię związanego mężczyzny. Więzy były problemem, który uniemożliwiał mu ucieczkę i skazywał go na czekanie. Czy mógł coś jeszcze zrobić? Nie wydawało mu się.

W ciszy zamknął oczy i czekał na realizację dalszej części planu. Ciężko było jej nie zauważyć - głośny huk odbijał się od ścian, a zaraz za nim wszyscy usłyszeli przepełniony bólem i złością wrzask Carbonary. Potem rozpętało się piekło.

Uciekanie ogólnie nie było w naturze Erwina, ale teraz, gdy jego ręce w międzyczasie stały się wolne, nie zastanawiał się dwa razy i pomachał tylko Carbonarze na pożegnanie, nim zaczął uciekać w stronę pobliskich krzaków, o których w ferworze walki każdy zapomniał. Nie miał zamiaru wychylać się, wolał udawać niewidzialnego i zdecydowanie lepiej bawił się w tym cholernym krzewie, którego gałęzie wbijały mu się w mięśnie i raniły go. Nie zwracał na to uwagi i czekał na koniec strzałów.

---

Nie umiał powiedzieć, jak doszło do tego, że prowadził właśnie auto, uciekając przed czterema radiowozami. Na tylnich siedzeniach obity Erwin trzymał krwawiącego Dię, a Michaś, który uratował ich wszystkich, wyskakując z bagażnika w najmniej spodziewanym momencie, wychylał się właśnie przez okno z granatem w dłoni.

— Nie rzucaj! Rozstrzelają nas! - Krzyczał w przerażeniu, choć bardzo chciał widzieć, jak Challenger płonie.

— Możesz się pospieszyć?! Nie ma helki, skręć cztery razy i będziemy wolni — Głos Erwina drżał i chociaż powodów mogło być wiele, przeważało w tym zwykłe zdenerwowanie. — Michaś, granat nie zadziała, wybucha za późno!

— Już szesnaście razy skręcałem! Fotele już im się od potu kleją! — Tak mogło być. Koszulka Gregorego również przyklejała się do jego mokrych pleców, z kolei auto ślizgało się po jezdni.

— To ich apką wypierdolmy! Musimy uciec, bo Dia mi się tu wykrwawia, a te kurwy policyjne nie mogą wygrać.

— Przynajmniej nikt nie drze pizdy, jak tego Subwoofera nie ma... — Żachnął się Michaś.

Otworzenie szyby, wysunięcie dłoni i użycie aplikacji na U1 było o wiele prostsze, gdy miało się w tym doświadczenie. Na szczęście dla wszystkim w samochodzie Erwin je miał i już do chwili dwa radiowozy zderzyły się rozpoczynając karambol.

— Skręcaj teraz, póki się nie połapali!

Gregory posłuchał, choć nie zwykł tego robić w innych okolicznościach. Nie miał dużego doświadczenia w uciekaniu; znacznie częściej gonił niż próbował zgubić ogon. Skręcił gwałtownie i wjechał na parking, zgasił światła, wyłączył silnik. Liczył na to, że nikt ich nie zauważy. Naprawdę nie mogli teraz czekać, Dia nie miał czasu, Marco nie miał go tym bardziej. Krew zalewała siedzenia.

W swoim życiu Erwin uciekał wiele razy, zawsze czuł ciążący na nim oddech, ale nigdy nie było to tak gwałtowne, gdy wykrwawiający się przyjaciel leżał na jego kolanach, a urwany dech nie pozwalał na spokojny odpoczynek po pościgu. Samochód dymił się, dymiły te ich myśli, gdy świadomość, że czas uciekł, a oni dalej stali w tej cholernej uliczce z dłonią na ustach, aby żaden jęk bólu nie uciekł z ich ust i nie przyciągnął szukających ich policjantów.

Ucieczka nie należała do najprostszych, czekoladowe oczy mężczyzny, który prowadził, wcale nie były skupione na jednym i ich aktualna sytuacja była jakimś cudem, zesłanym przez dawno zapomnianych bogów. Jednak myśli Erwina krążyły gdzieś indziej, w bardziej przyziemnym miejscu i nie pozwalał sobie na nadzieję, gdy Dia dalej leżał nieprzytomny, a z jego boku sączyła się krew, choć blade dłonie mocno go uciskały. Niepokoiła go ta grobowa atmosfera, niepokoiły go sygnały i niepokoiło go wszystko związane z Carbonarą. Nie do końca wiedział, co się z nim stało – tak właściwie nie chciał nawet o tym myśleć

Zimno szkła trzymanego w dłoni było już tylko wspomnieniem. Ciepło ciała, zbierająca się wilgoć, spływający po ramionach pot - szklana fiolka mogłaby zostać zapomniana, gdyby nie była obecnie najważniejszą rzeczą w życiu Gregorego. Dia zakrwawiał fotel, Marco musiał jak najszybciej otrzymać lek, metal pierścionka stukał o ciemne szkło, gdy mocniej zaciskał ręce na kierownicy. Sprzęgło i gaz, hamulec niemal nieużywany, migające kolorowe światła, dźwięki syren, szarpnięcie przy uderzeniu o lampę. Zapach spalonego sprzęgła. Nie było dobrze, bodźców dostawał tak wiele... zemdlałby, gdyby nie czuł, że wszystko zależy on niego. Liczyli na niego. Wojsko i policja nigdy nie przygotowały go walczyć i radzić sobie z takim natłokiem emocji, odczuć i myśli. Zawsze ślepo wykonywał rozkazy, a teraz stał się osobą decyzyjną w planie kompletnie pozbawionym reguł.

Odliczył do sześćdziesięciu.

Dziesięć.

Trzydzieści siedem.

Pięćdziesiąt cztery.

Odpalił silnik, wbił wsteczny bieg i wyjechał z parkingu. Musieli dostać się na szpital. Gdyby wierzył w istnienie jakichkolwiek sił wyższych, błagalny je teraz o łaskę. Jeden zbłądzony radiowóz i wszystko na nic. Wszystko zostanie stracone.

Trzymanie kciuków nie miało sensu, Knuckles nie wierzył w takie przesądy. Szybciej mu było do wiary w mężczyznę za kierownicą, który był teraz ważniejszy niż jakakolwiek istota wyższa czy też ten los, niby kierujący jego życiem. Nie, on nie czuł się kierowany przez coś – był zbyt wolny, czuł, że się unosi. Budynek szpitala był już na wyciągnięcie ręki, uratowanie Marco i Dii było już tylko kwestią czasu, ale dalej w żołądku niskiego mężczyzny unosił się kwaśny niepokój, blokujący mu przełyk. Musiał jedynie zaufać i mieć nadzieję, że zmiana samochodu wystarczy, aby policja odczepiła się na moment.

— Crown Victoria. Cezary Wieczorek. — Głos Gregorego zdawał się nagle bezdźwięczny i pusty, zimny jak wilgotne i drżące od strachu dłonie; pusty podobnie do umysłu, z którego uciekły wszelkie myśli i plany. Zatrzymali się na poboczu drogi.

— Nie możemy się zatrzymać — Erwin rozejrzał się gwałtownie przez niewielkie okna samochodu i warknął soczystą kurwą, denerwując się coraz bardziej. — Jedź na parking, zmienimy samochód. Tylko pospiesz się, bo chociaż wierzę w Dię bardzo mocno, to on wykrwawia się i potrzebuje pomocy. Marco też.

- Nie, zajedziemy od dołu. — Mężczyzna znów ruszył pojazd. — Mam jeszcze klucze od bram garażu, spróbujemy tamtędy. Może nikt nas nie zauważy, nie mamy czasu na zabawę w zmiany aut. Jak ma się Dia? Pilnuj, by nie stracił przytomności, zaraz znajdzie się na sali operacyjnej. Przeżyje. Musi przeżyć.

— Jest dobrze, tylko oddycha płytko. — Spojrzał na swojego przyjaciela i myśl o jego stracie zakłuła w najgorszy sposób. — Jest tylko jeden radiowóz, musiałbym mu scar'em pomachać, żeby zwrócił na nas uwagę, prawda?

— Niedługo przyjedzie ich więcej. Może szukać nas, jeśli są dość bystrzy, a może ze swoimi, bo to niedojdy życiowe, idioci i banda wykolejeńców bez rąk. Po prostu powinniśmy się pospieszyć. My zajmiemy się Dią, a Michaś podmieni auto. Git?

Gregory po nieplanowanym nadłożeniu drogi zaparkował przed szpitalnymi garażami, zaraz wysiadając z pojazdu. Jego ręce, w których nadal kurczowo ściskał lek, drżały niezdrowo, utrudniając mu znacząco szukanie pęku kluczy w kieszeniach swoich spodni. Znów zbladł, a serce zatrzymało się na chwilę, by zaraz zabić dwukrotnie szybciej, o ile w ogóle było w stanie to zrobić. Nie mógł ich nigdzie znaleźć. Spojrzał na Erwina z czystą paniką w swoim spojrzeniu.

Dia, wyciągnięty już z auta, tracił kontakt z rzeczywistością, a czerwona plama na jego ubraniach powiększała się tylko. Krople krwi skapywały ze strzępków ubrań i brudziło asfalt, uderzając o niego zbyt cicho, by można było to usłyszeć. A jednak wszyscy słyszeli.

— To jest problem. — Zaśmiał się histerycznie i pociągnął za końcówki włosów, wyrywając niektóre z nich. — Telefon, gdzie jest telefon? Potrzebuję... zadzwonię do Axela, on pomoże, on zawsze pomaga.

- Mam! - Zakrzyknął nagle zwycięsko Gregory, słysząc pośród cichego chlupotu brzęczenie poruszonego metalu.

Wyjął pęk z kieszeni i zaczął szukać w nim właściwego klucza, a kolejne sekundy mijały, gdy raz po raz upuszczał je przez brak kontroli nad własnym ciałem. Klął przy tym siarczyście, stresując się tylko bardziej. Czas mijał, a wszystko działo się nie tak! Nie tak, jak powinno! Głowa Dii opadła swobodnie.

Szatyn zaraz ruszył biegiem do drzwi garażowych, by otworzyć je cudem tylko odnalezionym kluczem. Byli na miejscu, ocaleni, by ocalić swoich bliskich. Jedynie winda dzieliła ich od celu.

— Hej, Dia...— Opuszki palców otarły się o poliki mdlejącego mężczyzny, unosząc jego twarz, a puste spojrzenie, które ten mu posłał w żaden sposób nie przypominały tych żywych płomyków, tańczących tam jeszcze o poranku. — Jesteśmy już w szpitalu, jeszcze tylko chwilka, zostań tu ze mną.

Bieg był trudny z dwumetrowym mężczyzną na ramieniu, ale adrenalina krążąca w jego żyłach nie dopuszczała do niego zmęczenia, które miał poczuć już za jakiś czas. Teraz był skupiony jedynie na swoim celu, jak polujący drapieżnik, którym wcale się teraz nie czuł – bliżej mu było do roślinożernej ofiary, męczonej przez los. Byli jednak blisko, Erwin nie mógł się teraz poddać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro