9. BEGIN AGAIN
– No i jak ma się moja ulubiona pani prawnik?
Po twarzy Adeline przepływa delikatny uśmiech. Uśmiech, który jednak sprowadza się wyłącznie do zwykłego grymasu, niewinnego ruchu wargami. Stark od razu dostrzega smutek w jej zielonkawych oczach, smutek, który tak usilnie kobieta stara się ukryć. Ale nie przed nim, bo on sam doskonale zna to spojrzenie. Widział je nie raz, w szklanej tafli lustra zawieszonej w jego łazience. Dokładnie ten smutek, jaki widzi się w oczach osoby, która chce umrzeć, która wie, że powinna umrzeć, ale świat nie chce jej na to pozwolić.
Prawniczka ostrożnie obejmuje mężczyznę, tak, aby przez przypadek nie zrobić mu krzywdy, choć ten od czasu powrotu na Ziemię ma się zdecydowanie lepiej. Stark układa dłoń na plecach przyjaciółki, drugą wciąż podpierając się na ortopedycznej kuli. Przez dłuższą chwilę trwają w tym uścisku, po czym van Doren cofa się o dwa kroki i jeszcze raz rzuca spojrzenie na przyjaciela.
Wydaje się, że Tony całkowicie pozbierał się po tym, jak prawie stanął oko w oko ze śmiercią. Ale wydaje się to słowo klucz. Stark rzeczywiście wygląda lepiej: jego cera nabrała kolorów, zniknęły sińce pod oczami, a ciało nabrało masy. Zaczął żwawiej się poruszać, więcej jeść, a czas spędzać na świeżym powietrzu. Nawet nie wścieka się już tyle, co na początku, gdzie irytowało go zwykłe bzyczenie muchy. I choć wciąż na dobre nie pogodził się ze Steve'em, to jednak mężczyźni częściej ze sobą rozmawiają; w miarę własnych możliwości oczywiście. Życie powoli więc wraca do normy, ale... tylko na zewnątrz.
Bo w środku Stark wciąż cierpi. Cierpi, bo przegrał, bo utracił dwie ważne osoby w jego życiu, bo je tak cholernie zawiódł. Boleśnie gryzą go wyrzuty sumienia; gdyby bowiem wcześniej zaufał Josie i skontaktował się ze Strange'em, może całej tej sytuacji udałoby się uniknąć. Może to oni mieliby te przeklęte Kamienie, pokonując Thanosa i jego chore żądze. Może udałoby mu się uratować ludzkość i tych, którzy byli mu tak cholernie bliscy. Ale on zwyczajnie postanowił to zignorować, potraktować jak sen, chociaż okazał się wtedy pieprzonym prorokiem.
– W porządku – odpowiada ona, kiedy siadają na tarasie. Słońce odbija się od wielkiego parasola, pod którym się chowają. Stark doskonale wie, że kobieta kłamie. A może nie tyle co kłamie, ile nie mówi całkowitej prawdy. Nie ma jednak zamiaru naciskać. Dobrze pamięta, że kobieta nigdy nie przepadała za rozmowami o własnych uczuciach. Cóż, może kiedyś sama się przed nim otworzy w sprawie Lokiego i Wakandy. – A ty, Tony? Jak się czujesz?
– Lepiej, tak. Moje wyniki wracają do normy, stopniowo, bo stopniowo, ale wracają.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego powodu – oświadcza prawniczka z całkowitą powagą. – Nie zniosłabym kolejnego nazwiska na tych cholernych tablicach...
Zbity z tropu Tony, marszczy brwi. No tak, mężczyzna praktycznie nie opuszcza zielonych terenów siedziby, więc to nie jest dziwne, że nie ma większego pojęcia, co dzieje się w mieście.
– Dwa tygodnie temu rząd skończył robić spis ludności – wyjaśnia spokojnie Adeline. – W Chelsea chcą otworzyć park na cześć ofiar Thanosa. Burmistrz pragnie upamiętnić mieszkańców miasta i wznieść kamienne tablice z ich nazwiskami. Takie same inicjatywy pojawiły się już w D.C. i San Francisco.
Stark nie odpowiada. Na dłuższy moment zatapia się we własnych myślach, w poczuciu, że to wszystko spieprzył, że to on jest winien tej piekielnej porażce, śmierci połowy ludzkości.
– Tony?
Cisza.
– Hm?
– To nie twoja wina. Nie musisz nosić całego ciężaru świata na swoich barkach.
Mężczyzna zwraca się w stronę przyjaciółki, przywołując na twarz sympatyczny, ciepły uśmiech. Wręcz zmusza się do tego.
– Wiem, Ada – mówi mało przekonującym tonem. Van Doren wie, że musi minąć trochę czasu, zanim Tony ochłonie i uwierzy w to, że oni wszyscy nawalili w tej bitwie. Nie wyłącznie on sam.
– A co u Pep? – zagaduje kobieta, chcąc usilnie zmienić temat.
– Właśnie. Pepper. – Stark zaczyna intensywnie szukać czegoś w kieszeniach pstrokatego szlafroczka. Finalnie wyciąga z niej mlecznobiałą kopertę zaadresowaną właśnie do van Doren. – Chciała ci to wręczyć osobiście, ale rano musiała jechać do Stark Industries na jakiś meeting z zarządem.
Adeline wyciąga dłoń w kierunku mężczyzny, marszcząc nieznacznie rude brwi, tak, że na parę krótkich sekund stają się one jednością. Ostrożnymi ruchami, tak, aby czasami nie zniszczyć papieru, odpakowuje kopertę. Tony bacznie obserwuje ją spod ciemnych rzęs, uśmiechając się przy tym w ten swój, charakterystyczny sposób. Nie można jednak zaprzeczyć, że w tym geście nie ma odrobiny bólu, jego cień, niewielka pozostałość.
Kobieta odkłada pustą kopertę na stolik, po czym delikatnie rozwija złożony na pół kartonik, z kremową wstążką na jej froncie i złotymi zdobieniami na bokach.
Virginia Potts i Anthony Edward Stark mają zaszczyt zaprosić Adeline van Doren na uroczystość zaślubin, która odbędzie się dwudziestego czwartego sierpnia br. o godzinie piętnastej w ich wiejskiej rezydencji w Cold Spring.
Kilka pojedynczych łez wzruszenia zbiera się w kącikach oczu prawniczki. Wzruszenia i smutku, chociaż przyczyny drugiego uczucia nie potrafi do końca określić.
– Boże, Tony, moje gratulacje! – Van Doren wprost wykrzykuje owe słowa, nie kryjąc radości. Wyciąga się w jego stronę i obejmuje ramieniem, całując go w policzek pokryty równo przystrzyżonym zarostem. – Tak się cieszę, że wreszcie wam się udało!
– I to nie tylko to – rzuca Stark. Kiedy zauważa konsternację na twarzy rudowłosej, prędko dodaje. – Pepper... Pepper jest w ciąży.
Tak, Ada już wie, jak nazywa się źródło jej nieopisanego smutku. Ma na imię Josie. Josie, która odeszła, Josie, która kochała Starka do szaleństwa i Josie, która nosiła pod sercem jego dziecko, a on nawet o tym nie wie.
I się nie dowie, bo w takich okolicznościach, van Doren czułaby się źle, gdyby mu o tym powiedziała. Może kiedyś, może kiedyś będzie okazja. Ale na pewno nie teraz.
– Anthony Stark zakłada rodzinę. Niesamowite. – Z jej gardła wydobywa się serdeczny śmiech. Trochę przygaszony, ale umyka to uwadze mężczyzny. Albo po prostu usilnie to ignoruje, jakby doskonale wiedział, o kim Adeline właśnie pomyślała. – Nigdy nie sądziłam, że dożyję tych czasów.
– Zawsze do usług, przecież lubię zaskakiwać – odpiera on, rozkładając teatralnie ręce. Po dwóch, trzech sekundach dodaje poważniejszym tonem. – I cholera, mam ogromną nadzieję, że nie nawalę, wiesz, że nie zawiodę Pep i własnego dziecka.
– Tak dużo przeszedłeś, aby dotrzeć do tego miejsca, w którym jesteś... Chryste, będziesz najlepszym mężem i najlepszym ojcem, jaki widział ten świat.
– Na pewno lepszym, niż Howard – przyznaje on z lekkim rozbawieniem, ale i goryczą. – Albo twój ojciec, szanowny Henry Ross.
– Cóż, ojcami roku to oni nigdy nie byli. Chociaż mój się starał, i to naprawdę mocno. Szczerze? To ja bywałam czasami nie do zniesienia. – Prawniczka wzrusza nieznacznie ramionami. – Wiecie już, czy to będzie dziewczynka, czy chłopiec?
– Chcemy mieć niespodziankę, więc na razie całe wyposażenie kompletujemy w dwóch wariantach. – Śmieje się on, wyraźnie poruszony tematem swojej pociechy. – Kupiłem też ten piękny dom nad rzeką Hudson, gdzie odbędzie się nasz ślub. Jakaś godzina od Nowego Jorku, może trochę mniej. Wiesz, las, rzeka, natura... Pepper jest zachwycona.
Adeline wyciąga paczkę papierosów z kieszeni luźnych, bawełnianych spodni, razem z czarną zapalniczką z motywem czaszek, godną nie jednego motocyklisty.
– Nie mieli innych na stacji benzynowej – tłumaczy ona, widząc jego rozbawione spojrzenie. – Nie będzie ci przeszkadzało, jak zapalę jednego, prawda?
– Pal, ile chcesz. Przecież siłą ci nie zabronię, prawda?
Prawniczka wsuwa papierosa między wargi i nachyla się w stronę ognia z włączonej zapalniczki, tak, aby letni, trochę porywisty wiatr nie zgasił i tak już niewielkiego płomienia. Zaraz potem gryzący dym wypełnia płuca Ady, który kobieta ze świstem wypuszcza nosem, głębiej siadając w miękkim, ogrodowym fotelu.
– Bardzo chcesz stąd uciec, huh? – pyta nieoczekiwanie, ze wzrokiem utkwionym w oddalonej od nich o kilkadziesiąt metrów płycie lotniska.
Odpowiedź nie przychodzi od razu. Zamiast tego prawniczka słyszy, jak mężczyzna nabiera powietrza, a następnie nerwowo je wypuszcza.
– Nie potrafię patrzeć na nich po tym wszystkim, na ich pełne żalu i złości spojrzenia, bo czuję się tak, jakbym sam się w nich przeglądał, rozumiesz? Wiem, wiem, co zaraz powiesz, że to nie moja wina, ale tak się czuję i nic na to nie poradzę – wyrzuca z siebie ściszonym głosem, unikając jej troskliwego wzroku. – Poza tym nie mogę wyzbyć się wrażenia, jakbym czuł w siedzibie ich obecność. Jakby zostali zaklęci w tych cholernych czterech ścianach... Josie, Peter, Loki, nawet ten sukinkot Loki...
Ada milczy, słuchając każdego słowa wypływającego z ust przyjaciela. Potakuje nieznacznie głową, co jakiś czas zaciągając się papierosem i strzepując popiół prosto do popielniczki.
– Ruszyłem do przodu z moim życiem, bo to jedyny sposób, żeby sobie z tym poradzić – kontynuuje on zgaszonym tonem. – A świat dał mi drugą szansę, szansę na życie z Pepper i naszym bambino. Nie chcę tego schrzanić. A tutaj... tutaj wszystko przypomina mi o porażce. Nie potrafię tak żyć, nie chcę tak żyć. – Moment ciszy. – Zresztą, niczego bardziej nie pragnę niż tego, aby dzieciak miał normalny start. Normalny dom, normalną rodzinę. Avengersi mogą być dodatkiem, ale żadną podstawą.
Prawniczka wyciąga dłoń ponad stołem, otulając nią nieco drżącą rękę przyjaciela. Mężczyzna finalnie unosi spojrzenie na jej twarz, zauważając na niej pocieszający uśmiech.
– Rozumiem, Tony. To żadna zbrodnia, że chcesz być szczęśliwy.
Przez dłuższą chwilę znów trwają w milczeniu, napawając się słońcem, ciszą i względnym spokojem.
– A ty, Panno-Wiecznie-Zabiegana-Bez-Ochoty-Na-Życie-Prywatne, masz kogoś, kto cię uszczęśliwia? Przydałby ci się ktoś taki, wiesz o tym. Trochę czasu minęło od twojej sielanki z Richardem.
Na dźwięk tych słów, Ada o mało nie krztusi się powietrzem. Gasi niedopałek na brzegu szklanej popielniczki – czasami ma wrażenie, jakby cała siedziba była w nie wyposażona wyłącznie dla niej – po czym odrzuca do tyłu pojedyncze kosmyki rudych włosów, które wypadły jej z luźno zaplecionego warkocza. Unosi spojrzenie na Starka.
– Mam Betty. To mi wystarczy – stwierdza wreszcie, chociaż wie, że nie powinna wspominać tematów związanych z Harper. Tony nadal przeżywa jej stratę, choć wcale nie mówi tego na głos. Ale van Doren wie, wystarczyło zaledwie raz go zobaczyć we łzach, przepraszającego ją za to, że nic nie był w stanie na to poradzić. Że nie potrafił jej uratować. – Mieszkamy razem od paru tygodni i jest naprawdę świetnie.
Stark milczy przez moment, a potem oświadcza, praktycznie na jednym wydechu:
– Gdybyś potrzebowała pomocy finansowej, wiesz, że możesz śmiało do mnie podbijać, hm?
Adeline uśmiecha się z wyraźnym rozczuleniem.
– Jakoś dajemy radę, spokojnie – odpowiada zaraz potem. – Wynajmujemy mieszkanie Josie, jej gabinet nadal wisi w biurze nieruchomości, ale może ktoś się w końcu skusi. Część pieniędzy idzie na spłacenie kredytu ich rodziców, pozostałość wpłacam na konto Betty. Trzeba zacząć myśleć o jej studiach.
– A co z tym twoim niewidomym prawnikiem? Jak mu tam było... Matt? Dobrze pamiętam? – ciągnie Stark, nie dając po sobie poznać, że boli go to, że młoda Harper została bez siostry. I to z jego winy.
– Matt? To tylko mój przyjaciel. Mam nadzieję... Ostatnio trochę się posprzeczaliśmy – przyznaje słabym głosem. Przygryza lekko dolną wargę. – Nie gadamy ze sobą od dobrego miesiąca, chyba że na temat pracy. Trochę za dużo sobie powiedzieliśmy i myślę, że oboje musimy to przetrawić... Nie wiem, zagmatwane to.
Tony wzdycha głośno i ostentacyjnie.
– Ugh, Merido Waleczna – mruczy pod nosem – mogłabyś czasem schować dumę do kieszeni.
– Ha! – stwierdza ona ze śmiechem. – I kto to mówi?
Przez resztę popołudnia rozmawiają właśnie w taki sposób. Lekki, trochę humorystyczny, zręcznie unikając min nazwanych imieniem Josie lub innych utraconych przez nich osób. Raz tylko Tony pyta o to, jak Everett trzyma się po stracie żony. Adeline rzuca coś w stylu, że sobie radzi i to w sumie całkiem nieźle; nie chce wzbudzać w mężczyźnie dodatkowych porcji wyrzutów sumienia.
Słońce świeci wysoko na niebie, ogrzewając okolicę ciepłymi promieniami. Van Doren, skryta w cieniu parasola, tak samo, jak Stark, powoli zaczyna tęsknić za ową jasnością, dlatego oboje ruszają do krótki spacer po terenach zielonych siedziby. Później kobieta odprowadza przyjaciela do środka, żegnając się z nim szybkim uściskiem, a następnie rusza do wyjścia. Musi jeszcze zebrać kilka dokumentów z kancelarii i może rzeczywiście pogadać z Mattem o tamtej kłótni, zanim wróci do Betty i razem pojadą do kina.
Nie całkiem rozumie, dlaczego nie od razu opuszcza siedzibę. Mimowolnie rusza na piętro, w jego najdalszy kąt, gdzie kiedyś znajdował się pokój Lokiego. Z sercem w gardle prawniczka zatrzymuje się przed szeroko otwartymi drzwiami, nawet jakby pomimo braku obecności nordyckiego bóstwa, wciąż potrzebowała jego pozwolenia na wejście do środka. Potrząsa nieznacznie głową, wiedząc doskonale, jakie to niedorzeczne, a następnie robi dwa, trzy kroki do przodu. Obrzuca pomieszczenie zamglonym spojrzeniem zielonych oczu.
Pokój Laufeysona jest taki sam, jak w dniu, w którym Ada była tutaj po raz ostatni. Tony, mimo zapewnień, że wreszcie posprząta ten chaos albo po prostu komuś to zleci, wciąż tego nie zrobił. I dobrze, przechodzi przez myśl kobiecie, bo dzięki temu może na chwilę zapomnieć o tym, że Loki odszedł, najprawdopodobniej na zawsze. Śmielej stawia kroki, przechadzając się po pomieszczeniu. Słyszy bicie własnego serca, gdy przesuwa dłońmi po meblach, różnych przedmiotach, które wyglądają tak, jakby z utęsknieniem czekały na powrót nordyckiego bóstwa. Podobnie jak ona. Kurz osiada na opuszkach jej palców, podczas gdy pod jej powiekami wzbierają się pojedyncze łzy. Wcześniej nie odważyła się tutaj przyjść, ale dzisiaj potrzeba była silniejsza niż strach.
Podchodzi do biurka, pozwalając, aby jej sandały zapadły się w materiale grubego, wysokiego dywanu. Rzuca szybkie spojrzenie na kilka książek, ułożonych alfabetycznie, jedna na drugiej. W jednej z nich znajduje się niewielka zakładka; van Doren chwyta księgę w dłonie, kartkując ją ostrożnie, ale język, w jakim została napisana, nie daje jej absolutnie żadnej wskazówki na temat tego, jaka może być jej tematyka. Prawniczka jednak nadal przesuwa palcami po kartkach, jakby próbowała odnaleźć w tych stronach samego Lokiego. W końcu z trzaskiem zamyka księgę i odkłada ją na miejsce.
I gdy ma już wychodzić, jej wzrok przykuwa wycinek z gazety. A dokładniej zdjęcie. Jedno z tysiąca, jakie im zrobiono; jedno z setek, jakie opublikowano w amerykańskiej prasie. Van Doren sięga po nie drżącą dłonią, która teraz wydaje jej się odległa od niej o tysiące mil. I całkiem nieoczekiwanie czuje bladą jak śmierć i przeraźliwie milczącą obecność Laufeysona, jakby stał tuż za nią i uważnie ją obserwował. Przeraźliwy chłód ogarnia na moment jej ciało, gdy lustruje wzrokiem czarno-białą fotografię z The New York Timesa. Dostrzega tam siebie, kroczącą w dół marmurowych schodów przed budynkiem sądu. U jej boku widoczny jest bóg chaosu, zwrócony twarzą w jej stronę. Prawniczka pochyla się jeszcze bardziej nad zdjęciem, dostrzegając, że aparat uwiecznił moment, w którym ona także patrzy na niego; z lekkim uśmiechem, jakby próbowała pocieszyć mężczyznę, dodać mu odrobinę otuchy. Niewinne początki ich znajomości. Spogląda jeszcze na datę widoczną pod zdjęciem, która potwierdza jej myśli. Grudzień 2017.
Odkłada wycinek na miejsce, niczym oparzona, po czym energicznie wychodzi z pokoju, kierując się prosto do głównego wyjścia. Zdecydowanie za dużo wspomnień i emocji jak na jeden raz.
– Adeline?
Kobieta odwraca się przez ramię, gdy idąc żwirową ścieżką prosto na parking, nieoczekiwanie słyszy głos Thora. Nordycki bóg wychodzi właśnie z głębi lasu, ubrany w szarą bluzę, okulary przeciwsłoneczne i parę sportowych butów, chyba Adidasów. Van Doren mruży nieznacznie oczy, robiąc sobie daszek z prawej dłoni, aby upewnić się, że wzrok ją nie myli. Rzadko kiedy widuje Gromowładnego, który wciąż przeżywa to, co stało się w Wakandzie, a później w Ogrodzie.
W gruncie rzeczy siedziba Avengers jest teraz jednym, wielkim skupiskiem wyrzutów sumienia.
– Cześć, Thor – oznajmia prawniczka, obdarzając go najcieplejszym uśmiechem, na jaki w tym ją aktualnie stać. – Spacerek dla zdrowia?
– Musiałem zebrać myśli... – tłumaczy on bezbarwnie. Podchodzi bliżej prawniczka, wsuwając okulary w nieco przydługie włosy. Kobieta dostrzega czerwone obwódki wokół jego oczu. – Nadal myślę o... o nim. Brakuje mi go, na Odyna, Adeline.
Van Doren nie musi pytać, kogo ma na myśli Thor. Ona sama przecież prawie nieustannie ma go w swojej głowie. Raz intensywniej, raz słabiej, w zależności od tego, czy pamięta o wzięciu leków. Ale nadal tam jest. Loki nadal tam jest. I za żadne skarby nie chce stamtąd wyjść.
– Wiem, Thor. – Prawniczka wspina się na palcach, aby móc objąć nordyckie bóstwo. Mężczyzna przyciska ją mocniej do siebie, chowając twarz w jej rudych włosach. – I chciałabym ci powiedzieć, że będzie lepiej, ale żadne z nas nie może być tego pewnym. Zostaje nam tylko nadzieja.
Gromowładny delikatnie porusza głową na znak zgody. W tych ciężkich czasach lubi obecność Ady, nie wyłącznie dlatego, że przypomina mu o bracie, jest jego ciepłym wspomnieniem, dobrej, jasnej strony, nie tego lodowatego potwora, którym czasem Laufeyson potrafił bywać. Lubi ją również z powodu wsparcia, jakie van Doren mu w każdej możliwej chwili okazuje. Thor zdaje sobie sprawę z tego, że może na nią liczyć. Niezależnie od wszystkiego.
– Wiem, że boli, bo czuję to samo. I wiem, że czasami chciałbyś o nim najzwyczajniej w świecie zapomnieć, tak jak ja. – Łzy znów napływają do jej oczu. Usilnie próbuje je przełknąć. – Ale jeżeli to zrobisz, okradniesz sam siebie. Okradniesz się ze wspomnień o nim. Z każdego. – Krótka pauza. – Przetrwamy to, nie wiem jak, ale jakoś to przetrwamy.
Czas leczy rany, Adeline słyszy te słowa o wiele częściej, niż by sobie tego życzyła. I ma nadzieję, że i tym razem stanie się on jedynym lekarstwem, jakiego oni wszyscy potrzebują.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro