5. CITIZEN ERASED
Poranek w siedzibie Avengers jest niezwykle spokojny i cichy, bardzo słoneczny i ciepły. Tak jak każdy poprzedni, od cholernych czterech tygodni. Kwestia przyzwyczajenia, prawda?
Aromat ziołowej herbaty unosi się w ogromnej, przestrzennej kuchni, gdy Josephine siada przy wysokim, drewnianym stole. Ostrożnie odkłada naczynie z gorącym napojem oraz miseczkę pełną misternie pokrojonych owoców. Nie wie, czy pozostali jeszcze śpią, czy już dawno zaczęli dzień, ale woli dmuchać na zimne i nikogo przypadkiem nie obudzić. Dlatego nie włącza ani telewizora, ani żadnego radia, po prostu w ciszy zjada śniadanie, popijając je ciepłą herbatą. Zmęczonym wzrokiem wodzi po widocznej za oknem rzece oraz niewysokich drzewach, delikatnie kołyszących się na wietrze. Stara się całkowicie nie myśleć o tym, gdzie jest. I z każdym dniem idzie jej to coraz lepiej.
– Dzień dobry. – Z zamyślenia wyrywa ją głos Petera, który pojawia się w kuchni, gdy ona sama kończy jeść sałatkę owocową. Chłopak podchodzi do lodówki, otwierając ją na oścież. – Pa... Już nie śpisz?
– Czasami lubię zaczynać dzień w samotności – tłumaczy Harper, posyłając mu lekki uśmiech.
– Och, to może ja... – zaczyna Parker, zamierając w bezruchu. Jest w trakcie szperania w górnej półce, w poszukiwaniu wczorajszej kanapki z kurczakiem i sałatą.
– Spokojnie, Pete, siadaj. Lubię własne towarzystwo, ale bez przesady. – Harper przywołuje na twarz wyraz rozbawienia, po czym wskazuje palcem miejsce naprzeciwko siebie. – Poza tym i tak chciałam z tobą o czymś porozmawiać. Nie masz nic przeciwko, prawda?
Nastolatek, z kanapką w jednej ręce i kartonem pomarańczowego soku w drugiej, siada przy stole. Towarzyszy im ciche ćwierkanie ptaków na tarasie i majowy powiew rześkiego powietrza, wpadające przez lekko uchylone okno. Peter nalewa napój do wysokiej szklanki, a później wypija go duszkiem, zagryzając to niedokończoną kolacją dnia poprzedniego.
– Nie wiem, jak długo tutaj zostaniemy – zaczyna z całkowitą szczerością Josephine, upijając kolejne łyki herbaty – ale myślę, że nie powinniśmy zaniedbywać naszych obowiązków.
– W sensie?
– Jestem zdania, że powinieneś kontynuować edukację. Nie wiem, jak działają w tym świecie szkoły, o ile w ogóle takowe już istnieją... Poza tym wolałabym mieć was tutaj, w siedzibie, w razie jakiegokolwiek zagrożenia. Więc... – urywa na chwilę, zagryzając wargi – nie wiem, ale co myślisz o... nauczaniu domowym? Chociażby parę godzin w tygodniu, żebyś nie wypadł z wprawy.
Parker, z ustami pełnymi jedzenia, skina głową. Josie nie do końca wie, czy interpretować to jako zgodę, czy prośbę o rozwinięcie tej myśli, dlatego po prostu mówi dalej:
– Myślę, że Stephen mógłby nam pomóc. Podzielilibyśmy się odpowiednimi segmentami i jakoś zorganizowali naszą pracę pomiędzy poszukiwaniami Kamieni. – Jej wargi wykrzywiają się w przyjaznym, pełnym troski uśmiechu. – Kto wie, może nawet Loki byłby chętny dać ci kilka lekcji fizyki.
– To faktycznie dobry pomysł – wtrąca Strange, wchodząc do pomieszczenia. Niezauważony przysłuchiwał się tej rozmowie od samego początku. – Nie możemy odbiegać od rutyny wyłącznie dlatego, że nie jesteśmy w świecie, do którego należymy.
To logiczne, że prawie każdy nastolatek w takich okolicznościach wolałby mieć wolne. Zwłaszcza że tragedia i koszmary płyną w jego żyłach, nie dając mu spokoju. Peter nadal żyje traumą zabraną z Tytana, dlatego naprawdę ostatnią rzeczą, o jakiej teraz myśli, jest nauka i chodzenie do szkoły. Ale wie również, że Josephine ma rację. Nie wiadomo, jak długo tutaj pozostaną – tygodnie, miesiące, lata? Lepiej więc nie tracić tego cennego czasu. Żeby po powrocie na Ziemię nie musiał przeżywać wszystkiego od początku tylko dlatego, że był zbyt zajęty superbohaterstwem, a nie swoim prywatnym życiem. Poza tym... tego chciałaby ciocia May, prawda? I Tony, tak, Tony. Aby się nie poddawał, walczył i rozwijał, niezależnie od okoliczności, w jakich się znajduje.
– Brzmi to całkiem... w porządku – przyznaje Peter, przywołując na twarz serdeczny uśmiech. Momentami wciąż tryska z niego energia, nawet jeśli nie potrafi określić jej źródła. – Przygotować jakieś notatki na temat tego, co... co ostatnio przerabialiśmy na lekcjach?
– Peter, jesteś wielki, poważnie. – Josephine pochyla się na stołem, wyciągając rękę ku nastolatkowi i mierzwi jego włosy. – Może po obiedzie siądziemy na tarasie i podzielimy się obowiązkami, co wy na to?
Przez resztę poranka starają się rozmawiać na bardziej... przyziemne tematy, oczywiście w miarę własnych możliwości. Wszystko przecież sprowadza się do ich starego życia, każde z nich więc usilnie waży słowa, tak, aby nie wkroczyć na ścieżkę, którą tak bardzo starają się omijać. Żadne z nich nie chce się zbędnie dołować, zatracać w sentymentach i wspomnieniach, kiedy rzeczywistość wymaga od nich bycia chłodnymi i kalkulującymi. Muszą skupić się na przyszłości, a nie na przeszłości. Ewentualnie na teraźniejszości.
Dlatego trochę się śmieją, trochę poważnieją, trochę milczą, trochę się przekrzykują. Daje im to pozory normalności, jakby zaraz do siedziby miał wkroczyć Tony i powiedzieć im, że to był tylko głupi, tandetny, a już na pewno nieudany żart. Że to sen, z którego mogą się już obudzić i wrócić na Ziemię, do Nowego Jorku, do swoich domów i bliskich. Z czasem jednak przyzwyczajają się do myśli o tym, że mogą zabawić tutaj zdecydowanie dłużej, niż by sobie tego życzyli, przez co odrobinę łatwiej jest odnaleźć się w tym świecie. Prawie tak, jak w tej chwili, kiedy Josephine i Stephen śmieją się z Petera, który wygłupia się przy stole, żeby w jakikolwiek sposób wywołać uśmiech na ich zmartwionych i zmęczonych twarzach.
Po śniadaniu nastolatek natychmiast znika, żeby przygotować grunt pod przyszłe nauczanie, tak, jak wcześniej obiecał. I zapewne również po to, aby odpocząć od nadmiaru bodźców, w czterech ścianach swojego pokoju. Stephen z kolei dopija jeszcze kawę z mlekiem, podczas gdy Josie wstaje od stołu i w milczeniu zaczyna z niego sprzątać.
– Zostaw, ja to zrobię – wtrąca czarodziej, zaciskając dłoń na nadgarstku kobiety, kiedy ta sięga po jego pusty talerz po jajecznicy.
– I tak nie mam lepszych rzeczy do roboty – odpiera ona, wzruszając nieznacznie ramionami. – Umyję naczynia i potem możemy wrócić do warsztatu.
– Ręcznie? Daj spokój, Tony musi mieć tutaj gdzieś zmywarkę – stwierdza z litością Strange.
– Pewnie tak. Ale przynajmniej będę mogła zabić trochę czasu – wyjaśnia łagodnie Harper, odstawiając brudne naczynia do zlewu. Mimowolnie przesuwa opuszkami palców po jednej z żelaznych bransoletek, jakby gest ten miał dodać jej odwagi. – Stephen?
– Hm?
Kobieta odwraca się w jego stronę, opierając dłonie o blat. Przez ostatnie tygodnie stali się dla siebie niewątpliwie ogromnym wsparciem, aspirując do bycia dobrymi przyjaciółmi. Josie prawie bezgranicznie ufa Strange'owi, nawet jeśli czasami wydaje jej się, że mężczyzna nie mówi im wszystkiego. Zwłaszcza gdy wspólnie główkują nad planem odzyskania Kamieni. Wtedy Stephen siedzi w kącie pokoju i uważnie ich obserwuje, czasami wtrącając jakąś mało istotną uwagę. Ale nic ponadto. Częściej medytuje. I znika na długie godziny, jadąc do Greenwich Village. Mimo to, w głębi duszy Harper wie, że może mu zaufać. Że jeśli będą trzymać się razem, jakoś się z tego wydostaną.
– Słyszałeś... słyszałeś jego krzyki dzisiaj w nocy? – pyta ściszonym głosem, jakby bała się, że Peter może podsłuchać ich rozmowę. – Przez moment myślałam, że nie uda mi się go uspokoić.
– Tak. I coraz bardziej się o niego martwię, szczególnie że z nikim o tym nie rozmawia – odpowiada szczerze Strange, nieznacznie zaciskając wargi. Gwałtownie wciąga powietrze przez nos i kontynuuje. – Z drugiej strony go rozumiem. Tragedia jest ziemią nieznaną, a my nie do końca wiemy, jak rozmawiać z tubylcami.
– Myślę, że po tym, czego doświadczył na Tytanie, może mieć naprawdę poważny zespół stresu pourazowego. – Terapeutka krzyżuje ręce na piersi, mocniej zaciskając palce na odkrytej skórze. – I boję się, że jeśli mu nie pomożemy, będzie tylko gorzej.
– Wiesz, Josie, w poprzednim życiu byłem neurochirurgiem, nie psychologiem. Więc jeśli ktoś ma mu pomóc, to wyłącznie ty.
Harper opuszcza głowę, wzdychając cicho.
– Czy to w ogóle, nie wiem, etyczne? Żebym zaczęła go leczyć, kiedy nie mam do niego obiektywnego stosunku? – pyta zrezygnowana, podczas gdy Stephen wstaje od stołu.
– Tony'ego w takim stanie leczyłaś – zauważa czarodziej. Wymija ją, a następnie podchodzi do zlewu i ustawia pusty kubek obok reszty brudnych naczyń. – Peter sam o pomoc nie poprosi, pewnie nawet o tym nie pomyśli. Musisz mu wyjść naprzeciw.
Ona sama także budzi się zlana potem, przerażona, z krzykiem zaschniętym na spierzchniętych wargach, ale nosi sekret o koszmarach i traumie głęboko w sobie, nie mówiąc o tym absolutnie nikomu. Ani Stephen, ani Peter, ani tym bardziej Loki nie muszą wiedzieć. Uczyła się o tym latami, studiowała psychikę osoby z zespołem stresu pourazowego i doskonale wie, jak wyglądają symptomy, jakie są konsekwencje i jak powinna przez to przejść. Oczywiście nie jest łatwo zastosować to na samym sobie, całe to leczenie i różne techniki radzenia sobie z traumą, ale Josie stara się z całych sił. I wie, że da radę. Że wyjdzie z tego szybko i prawie bez szwanku, pewnego ranka budząc się wypoczętą, z dobrymi, a może po prostu standardowymi jak dla siebie myślami, ale to jeszcze nie dziś. Będzie jednak cierpliwie czekać, aż wszystko się skończy. Z pozytywnym rezultatem. A do tego czasu może przecież pomóc innym, w tym przypadku Peterowi. Ale Stephen ma rację, Parker nigdy nie poprosi o pomoc, więc to ona musi wyciągnąć ku niemu dłoń i uratować go z ciemności, w której chłopak aktualnie tkwi.
Ostrożnie odkłada czyste naczynia na suszarkę, a szczupłe dłonie wyciera w ręcznik kuchenny zawieszony na jednym z haczyków. Przesuwa ręką po nieco odstającym brzuchu, choć wciąż na tyle małym, że wciąż czuje się tak, jakby w ciąży wcale nie była. Ale tak czy inaczej musiała uprzedzić Petera i Lokiego, że spodziewa się dziecka, bo Strange oczywiście wszystko już wiedział, zanim ona w ogóle otworzyła usta. Więc jeśli do czasu porodu się stąd nie wydostaną, wszyscy mężczyźni pod dachem siedziby Avengers będą musieli odciążyć ją w ostatnich miesiącach. Chociaż terapeutka wie, że do momentu, w którym ciąża nie przykłuje jej do łóżka albo kanapy, będzie pracować w pocie czoła, aby ich stąd zabrać. Aby odnaleźć Kamienie i w jednym kawałku wrócić do Nowego Jorku.
– Friday, gdzie jest Loki? – rzuca w przestrzeń, nalewając sobie soku pomarańczowego. Stephen już dawno zniknął w swojej sypialni.
– W warsztacie, panno Harper – odpowiada AI zgodnie z prawdą.
Josie wyciąga śnieżnobiały, porcelanowy kubek i wypełnia go ciemną, smolistą kawą, po czym zabiera oba naczynia i rusza korytarzem, prosto do windy. Łokciem wciska odpowiedni guzik, wybierając piwnicę, gdzie znajduje się warsztat Tony'ego. Chryste, ile razy ona tam była. Ile razy jeździła tą windą, aby zobaczyć się ze Starkiem, który często zapominał o jej wizytach. A przynajmniej na samym początku.
Wspomnienia, tyle wspomnień! A każde z nich przypomina jej o Tonym, o mężczyźnie, którego nadal kocha, choć wcale za nim nie tęskni. Nauczyła się żyć bez niego już wiele miesięcy temu, co uważa za swój ogromny sukces. Choć jeden z niewielu, to wyjątkowo spektakularny.
– Czy ty w ogóle śpisz? – zagaduje kobieta, wkraczając do obszernego pomieszczenia. Jest w nim tak chłodno, że aż przebiega ją nieprzyjemny dreszcz. Wypadałoby włączyć tutaj jakieś ogrzewanie i wpuścić odrobinę światła przez inteligentnie sterowane sufitowe okna. – Przyniosłam ci kawę – dodaje, podsuwając bogu chaosu kubek z parującym napojem.
Laufeyson bez słowa przyjmuje od niej naczynie. Upija parę łyków i odkłada je na brzeg ogromnego stolika, nad którym unosi się interaktywna mapa ich Układu Słonecznego. Brunatne cienie malują się pod jego trochę zapadniętymi w czaszce oczami. Wygląda tak, jakby zarwał nie jedną noc, ale kilka i to z rzędu. Co jest w sumie prawdą, bo Loki praktycznie nie wychodzi z warsztatu, a jeśli to robi, to wyłącznie po to, aby sprawdzić miejsce, w którym potencjalnie mogą znaleźć jeden z Kamieni Nieskończoności. Za każdym razem jednak wraca z pustą ręką. I nie wiadomo, czy to dlatego, że w tej rzeczywistości te cholerne kolorowe kamyki zwyczajnie nie istnieją, czy może dlatego, że zostały one ukryte w całkowicie innych miejscach, niż tam, po drugiej stronie. Przez pierwsze dni właśnie to zmuszeni byli ustalić, głównie Loki i Stephen: ewentualne współrzędne, jakie mogą ich do Kamieni doprowadzić.
– Jakieś postępy? – pyta Josie, siadając na krześle nieznacznie odsuniętym od stołu. Strange lubi je zajmować, gdy w czwórkę tutaj pracują. – Cokolwiek?
– Zwiększona aktywność energii w pięciu miejscach. Głównie poza Midgardem – odpiera wreszcie nordyckie bóstwo, szybkim gestem dłoni oddalając projekt. Tak, aby Harper mogła zauważyć niewielkie, czerwone punkciki na rozciągającej się przed nią mapie. – Ale to nic, co miałoby coś wspólnego z Kamieniami Nieskończoności.
Josephine wzdycha cicho, odchylając się nieznacznie na krześle. Chciałaby, aby w końcu, kiedy tutaj przyjdzie, bóg chaosu powiedział jej coś dobrego. Jakieś miłe wieści. Na przykład to, że znalazł wyjście z tej sytuacji.
– Połóż się spać, Loki – oznajmia ona, podnosząc się z miejsca. – Potrzebujesz odpoczynku. Dokończę za ciebie to, co należy dzisiaj zrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro