39. DOOMSDAY
– Adeline, obudź się.
Kiedy kobieta z trudem otwiera oczy, dostrzega klęczącego nad sobą Matthew. Na jego twarzy zauważa kilka niewielkich ran, z których sączy się świeża krew, jego okulary zaś, doszczętnie potłuczone, zwisają mu z nosa. Ada dopiero po dwóch, trzech sekundach przypominania sobie, co się stało. Ułamki wcześniej zdążyła aktywować starkową zbroję i ukryć pod nią ciało Matta, aby uratować go od śmierci pod gruzami rozpadającego się budynku. Musiała jednak na krótko stracić przytomność, bo tego, co stało się potem, już nie pamięta. Murdock wyciąga w jej kierunku okurzoną dłoń, którą van Doren przyjmuje z wdzięcznością. Całkowicie pozbywa się hełmu i podnosi ciało z podłogi, a raczej czegoś, co kiedyś podłogą było; teraz, jak okiem sięgnąć, otaczają ich ruiny siedziby Avengers.
– Gdzie... jest reszta?
– Nie wiem – odpowiada Matt, strzepując z włosów prawniczki drobinki gruzu, które sypią się z resztek sufitu. – Straciłem ich z zasięgu wzroku, gdy pocisk uderzył w siedzibę.
Van Doren przesuwa dłonią po twarzy, zbierając z niej pyłki kurzu. Wapienny posmak pozostaje na końcu jej języka, czy tego chce, czy też nie. Poza tępym bólem z tyłu głowy nic jej na szczęście nie dolega; zbroja Tony'ego przyniosła owocne skutki, a także strategiczne miejsce, w którym się znaleźli. Fakt, że w trakcie ataku byli blisko wyjścia, uratował ich przed upadkiem w ogromny krater, a także przed zmiażdżeniem przez ogromne, betonowe ściany.
Ale strach i tak sprawia, że mimowolnie robi jej się coraz ciężej na piersi; Adeline zaczyna walkę z duszącym oddechem siedzącym w jej piersi. Stara się go uspokoić, tak jak resztę własnego ciała, nie pozwalając, aby atak paniki i stare, zabliźnione rany przejęły teraz nad nią całkowitą kontrolę. Matt doskonale zdając sobie sprawę z tego, co dzieje się wewnątrz prawniczki, przytula ją do siebie. Własnym oddechem stara się uregulować ten należący do niej, co z każdą kolejną sekundą zaczyna przynosić pozytywne efekty. Rozmyśla również nad tym, jak zabrać ją w jakieś bezpieczne miejsce, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że kobieta nie ruszy się stąd choćby na centymetr.
– O wielkie nieba, jesteście cali! – wykrzykuje Thor, gdy zauważa Murdocka i van Doren w jednym kawałku.
Stark od razu pojawia się przy przyjaciółce, upewniając się, że naprawdę nic jej nie jest. Zaprojektowana przez niego zbroja spełniła powierzone jej zadanie, dlatego Tony może odetchnąć z ulgą. Uśmiecha się do niej łagodnie, z krótkotrwałą radością malującą się na jego twarzy. Może i nie ma bladego pojęcia, co się tutaj, do cholery, dzieje, ale przynajmniej ma pewność, że Adzie nic nie jest. Czego o reszcie niestety nie może powiedzieć, bo w trakcie ataku stracił łączność z Rhodeyem, Clintem, Bruce'em i pozostałymi.
Wzrok Adeline natychmiast przykuwa krwawiąca rana na głowie Tony'ego; ciemnoczerwony płyn spływa po jego skroni, skapując na żelazną zbroję. Prawniczka przesuwa opuszkami palców po jego ranie, ze łzami w oczach. Z całych sił pragnie zabrać od niego to cierpienie, choć wie, że to oczywiście niemożliwe. Zamiast tego więc całuje go w czoło, jakby na pożegnanie, choć nie może jeszcze o tym wiedzieć.
– Musicie uciekać – oświadcza nagle Stark, układając sobie dłoń na jej ramieniu. – Twoja zbroja was stąd zabierze.
– Nie ma mowy – obrusza się natychmiast van Doren. – Jestem z wami do samego końca.
– I ja też – dodaje Murdock, pewnie i jasno, tonem nieprzyjmującym sprzeciwu.
Tony marszczy brwi, przenosząc wzrok na Matthew.
– Bez urazy, ale jesteś... ślepy. Więc jak możesz nam pomóc?
Po twarzy Adeline przebiega pełen rozbawienia, ale i zmęczenia uśmiech. Na krótkie sekundy łapie Matta za rękę.
– Jestem Daredevilem – mówi Murdock chłodno.
Zbity z tropu Stark milknie na chwilę. Musiałby być kompletnym ignorantem, żeby nie wiedzieć o istnieniu Diabła z Hell's Kitchen, szczególnie że prasa przez pewien czas uwielbiała o nim pisać, raz lepiej, raz gorzej. Tony jednak nie zagłębiał się w tę historię bardziej, bo zamaskowany wojownik zajmował się czterema blokami mieszkalnymi w Midtown West na krzyż, przez co nie był żadnym potencjalnym zagrożeniem, któremu Stark musiałby się lepiej przyjrzeć.
– Kurwa, Ada, co jest z tobą nie tak...?
W tym momencie do rozmowy wkracza Steve.
– Poszukajcie reszty drużyny. Zapewne trzeba im pomóc – oświadcza fachowo. – My sprawdzimy, co się stało.
Gdy Adeline i Matthew znikają z zasięgu wzroku Tony'ego, mężczyzna zauważa ciemne, gęste chmury pyłu rozciągające się nad tym, co jeszcze parę minut wcześniej stanowiło ogromny kompleks budynków składających się na siedzibę Avengers. Teraz nie pozostało nic, poza gruzami i głuchym echem przeszłości, lat świetności spędzonych w tym miejscu. Jego dom, drugi dom, jest wyłącznie obrazem w jego głowie, niczym realnym, fizycznie namacalnym.
Przełknąwszy ślinę, Stark porzuca rozsypane myśli. To nie czas na refleksje, ale na walkę.
Już z oddali zauważa tego śliwkowego skurwysyna, Thanosa w całej, tłustej okazałości. Wielki Tytan siedzi na ogromnym fragmencie gruzu, prawie jak na rybach. Tyle że tymi rybami są obecnie oni, choć w przeciwieństwie do nich, Tony wie, że ci tutaj nie poddadzą się bez walki. Tak łatwo nie podarują mu Nowego Jorku, ba, całej Ziemi. Będą walczyć do ostatniej kropli krwi, dopóki Thanos nie zmiecie ich z powierzchni. Albo oni jego. I tej drugiej opcji Stark trzyma się kurczowo, niczym śpiąca Morgan ulubionej zabawki, pluszowego królika Jaspera.
Ich prywatny Lebowski zaopatruje się w dwa potężne topory, co wzbudza podziw zarówno na twarzy Tony'ego, jak i Steve'a. Zaraz potem cała trójka dociera do Thanosa. Są bardziej niż gotowi, aby zetrzeć Wielkiego Tytana na drobny pył. I nawet groźby, którymi częstuje ich wróg, nie wzbudzają w nich przerażenia, a raczej dają im ogromną motywację do wspólnego działania.
Pięć lat temu przegrali praktycznie wszystko, każdy we własnej, prywatnej walce, czy to w Wakandzie, czy to na Tytanie. Teraz jednak są razem. Silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej.
Ale całkiem na moment Starkowi wydaje się, że i to nie jest wystarczające, aby wygrać z Thanosem. Jednak mimo wątpliwości nie poddaje się. Odważnie walczy z Wielkim Tytanem, raz za razem dość boleśnie od niego obrywając. Stłumiony głos Friday informuje go, że jak na razie nie ma żadnych większych obrażeń i może wracać do walki. Ale oboje wiedzą, Tony i jego AI, że nawet gdyby był na granicy życia i śmierci, i tak dalej by atakował Thanosa, do utraty tchu, aby mieć pewność, że zrobił absolutnie wszystko, co tylko mógł, aby uratować świat.
To zapewne kwestia wyrzutów sumienia, dręczących go od powrotu z Tytana. Bo przecież miał mnóstwo czasu, żeby zrozumieć swoje dawne sny i poszukać Kamieni przed Thanosem czy chociaż lepiej przygotować siebie i resztę drużyny na walkę, jaką przyszło im wtedy stoczyć. Ale postanowił to zignorować. Dlatego teraz chce dać z siebie dwieście procent, niezależnie od konsekwencji. Nie jest jednak tego do końca świadomy, a to, co robi, robi całkowicie instynktownie. Jakby we krwi płynął mu heroizm i silna potrzeba zbawienia Ziemi.
Od jednego, celnego ciosu Tony traci przytomność, wcześniej przeleciawszy kilka dobrych metrów; z hukiem uderza w rozsypane dookoła gruzy. Thor także zostaje tymczasowo zdjęty z ringu, na którym pozostaje wyłącznie Rogers, poturbowany, ledwie trzymający się na nogach, ale nadal gotowy do walki. Przyglądająca się temu Ada jest dosłownie gotowa rzucić się na ratunek, komukolwiek, ale wie, że to nic nie da. Bo najprawdopodobniej w chwili, w której zobaczy ją Thanos, będzie już martwa. I żadne szczere chęci tutaj nie pomogą. Dlatego tylko ze łzami patrzy na to, co rozciąga się u ich stóp.
Jedynym światełkiem w tunelu jest dla niej fakt, że chociaż Jamesowi, Bruce'owi i Scottowi nic nie jest. Po dotarciu do gruzowiska, pod którym uwięziona została pozostała część drużyny, van Doren o mało nie pęka serce na samą myśl, że tamci są martwi. Jednak dzięki wyczulonym zmysłom Murdocka udaje im się odkryć, że cała trójka żyje – bo po Bartonie nie ma żadnego śladu – a głos przebijający się przez zepsute obwody w mikrofonie jej zbroi zapewnia, że rzeczywiście mają się prawie dobrze i że niedługo dołączą do zabawy.
– Ale... jak? – krzyczy Ada, z nadzieją, że znajdujący się po drugiej stronie Lang ją usłyszy.
– Zaufajcie mi. Mam plan – oznajmia mężczyzna z charakterystycznym dla siebie entuzjazmem. – Gigantyczny plan.
Pozytywne nastawienie i nadzieja, jakakolwiek nadzieja na wygraną, pryskają niczym bańka mydlana, gdy Matthew i Adeline docierają na górkę stworzoną z resztek budynku, dostrzegając w oddali dziejąca się walkę. Niesprawiedliwą i bolesną, bo van Doren w mig pojmuje, że przegrywają. Jej serce zaczyna bić mocniej. Murdock, doskonale wiedząc, że nie jest w stanie nic na to poradzić, zwyczajnie chwyta ją za dłoń. Wierzy bowiem, że ten mały, skromny gest, w pewien sposób doda jej otuchy. Pokaże, że nie jest sama, że mężczyzna jest obok niej i nie ma zamiaru jej opuszczać.
Za Thanosem stoi cała jego wszechpotężna i obrzydliwa armia, w tym Chitauri, znane Adzie z opowiadań Lokiego. Steve jest kompletnie sam na polu bitwy. Prawniczka chciałaby go wesprzeć w walce, ale wie, że nie jest zdolna pokonać Thanosa. Dlatego stoi razem z Mattem na jakimś wzniesieniu, trzymając go za ręke. I kiedy obserwuje, jak świat się kończy, myśli tylko o nim, o Murdocku i o tym, jaką szczęściarą jest, że jeśli przyjdzie jej umrzeć, to właśnie z ukochanym u boku.
Sąd ostateczny nie ma jednak zamiaru nadejść, przynajmniej nie teraz. Prawniczka aż przeciera oczy ze zdumienia, brudnymi od kurzu i ziemi dłońmi, kiedy zauważa, że na niebie pojawiają się złociste tarcze, otwierające się niczym portale. Którymi w rzeczywistości są, co uświadamia sobie po paru sekundach, gdy zbiega z górki. Najpierw dostrzega T'Challę i Okoye, prowadzących za sobą potężną, wakandańską armię. A później Adeline czuje, jak wraca jej nadzieja, ciepło, czucie w koniuszkach palców; wystarczy, że widzi kroczącą u boku Strange'a Josephine Harper we własnej osobie, a znów zaczyna wierzyć w ich wygraną.
Bo jej pojawienie się oznacza, że rzeczywiście udało im się odwrócić rezultaty użycia Kamieni sprzed pięciu lat. A w takim razie wiele innych rzeczy jest teraz możliwych, nawet ich zwycięstwo nad Thanosem.
– To wszyscy? – pyta Stephen, z lekkim zawodem w głosie.
Wong patrzy na niego z niedowierzaniem, co z kolei wywołuje lekki uśmiech na ustach Josie, odzianej w połyskującą zbroję Iron Mana. Dłonie ma jednak odsłonięte, pomagając Strange'owi w tworzeniu silniejszej i stabilniejszej tarczy.
– Chciałeś więcej?
Spod gruzów nagle wyrasta gigantycznych rozmiarów Scott Lang w kostiumie Ant-Mana, który według obietnicy, ratuje pozostałych. Cała trójka wyskakuje z jego dłoni niczym malutkie pchełki. Ada jest jednak tak pochłonięta cudownym ratunkiem z rąk tych, którzy wcześniej odeszli, że nawet tego nie zauważa. Jej wzrok bowiem utkwiony jest w jednym szczególnym miejscu. Dokładnie tam, gdzie stoi Loki Laufeyson, prowadząc za sobą armię Lodowych Olbrzymów. Prawniczka całkiem mimowolnie uśmiecha się na jego widok, jakby wcale nie uroniła z jego powodu ani jednej łzy. Nordyckie bóstwo również ją dostrzega, praktycznie od razu; a ich spojrzenia krzyżują się zaledwie na sekundy, bo później znów zaczyna się walka.
– Avengers, razem! – Głośny okrzyk wydobywa się z piersi Kapitana Ameryki.
Każdy walczy, jak może, tym, co tylko ma pod ręką. Jedni korzystają ze zbroi, inni z broni, pozostali zaś z własnych umiejętności walki wręcz, jak na przykład Daredevil, który niczym wykwalifikowany akrobatyk, powala żołnierzy Thanosa na ziemię. Sam przy tym nieźle obrywa, czując gęstą, ciepłą krew w ustach, gdy pięść jednego z przeciwników zatrzymuje się na jego twarzy. Ale Diabeł z Hell's Kitchen nie daje się tak łatwo pokonać. Zwłaszcza że w tej walce nie towarzyszą mu już skrajnie samobójcze myśli: tym razem Murdock wie, że ma dla kogo walczyć i dla kogo przeżyć.
Ada również stara się z całych sił. Prywatne treningi z Matthew, kiedy dla zabicia nudy przychodzili zeszłego lata do Fogwell's Gym, żeby trochę poćwiczyć boksowanie, a także taktyki samoobrony, na początku dają pewne rezultaty. Ale mimo najszlachetniejszych chęci, van Doren jest tylko człowiekiem, nie żadnym nordyckim bogiem czy mistycznym magiem. I dlatego w ostateczności zostaje skutecznie zmieciona z planszy. Jeden z żołnierzy Thanosa nokautuje ją, a później strzela w jej zbroję, tak, że odrzuca ją na kilkanaście metrów.
Lądowanie jest cholernie bolesne. Prawniczka stara się podnieść z ziemi i wrócić do walki, ale ogromny, przeszywający ból, nie tylko w głowie, ale i lewej nodze, skutecznie jej to uniemożliwia. Coś ciepłego spływa też po jej czole, zapewne z rany na głowie. Ada sięgnąwszy palcami do ust, zauważa na zabrudzonych opuszkach świeżą krew, która powoli zalewa jej twarz.
Bez żadnego zastanowienia Matthew porzuca przeciwnika i biegnie prosto do van Doren; cała ta walka momentalnie traci dla niego znaczenie, liczy się bowiem wyłącznie bezpieczeństwo Ady. Przeskakując pomiędzy gruzami, stara się jak najszybciej znaleźć przy kobiecie.
– Hej, hej, Ada, oddychaj głęboko.
– To... trochę boli – mamrocze słabo ona, z krwią skapującą jej do ust. Nagle całkowicie blednie, gdy przed oczami rozlewa jej się ciemność, pozbawiona wszelkich gwiazd, czegoś, czego mogłaby się uchwycić. – Matty, czy wszystko... czy wszystko powinno być takie niewyraźne?
Murdock zaciska usta w cienką linijkę. Podtrzymuje kobietę, starając się zachować ją przy świadomości, ale Adeline po paru sekundach odpływa gdzieś daleko, zapewne z powodu bólu, jaki musiał rozlać się po jej ciele w momencie upadku. Prawnik przesuwa dłonią po jej zakrwawionym policzku, po czym stara się podnieść ją z ziemi. Zastyga jednak w bezruchu, gdy z daleka wyczuwa, że biegnie do nich bóg chaosu. I w tej chwili Matt podejmuje niezwykle ważną decyzję, wiedząc, że nie ma innego wyjścia, bo sam tutaj zbyt wiele nie zdziała. Musi to zrobić, dla jej własnego dobra.
– Zabierz ją w bezpieczne miejsce, Loki. Proszę.
Skinąwszy nieznacznie głową, Laufeyson klęka przy ciele Ady – tak drogim mu, za którym tęsknił przez ostatnie lata – a następnie bierze ją na ręce, skrywając w chłodnych, szczupłych ramionach. Jej rude, brudne od kurzu włosy wylewają się poza jego ciało, jak wezbrana woda wylewa z rzeki. Matt jeszcze przez chwilę stoi przy nich, po czym wraca do walki, obawiając się, że lada moment i zmieni zdanie, a pewien rodzaj zaufania wobec nordyckiego bóstwa uleci. A przecież bezpieczeństwo van Doren jest dla niego teraz najważniejsze.
Loki mocniej przyciska do siebie nieprzytomną prawniczkę, a potem niepostrzeżenie znika z pola bitwy.
No może prawie niepostrzeżenie, bo Tony, obejmujący ojcowskim uściskiem Petera, dostrzega całą tę sytuację. I tak samo, jak Matthew, dochodzi do wniosku, że jedyną szansą na przeżycie Ady jest właśnie Loki. Cichy, sprytny i cwany Loki. Stark oddycha więc z pewną ulgą i przymyka powieki, rozkoszując się bliskością chłopaka, który przecież przez wiele lat był dla niego jak jego własny syn. Cholernie dobrze jest widzieć go w jednym kawałku, całego i zdrowego, choć zdecydowanie starszego o te parę lat. Ale Tony wie, że ta chwila nie może zbyt długo trwać, muszą wracać do walki, dlatego niechętnie otwiera zmęczone oczy. I zaraz potem dostrzega ją, Josie, stojącą za Peterem w pewnej odległości. Patrzy na niego spod ciemnych rzęs, uśmiechając się do niego przyjaźnie, ciepło. Stark mierzwi włosy chłopaka, po czym wymija go i podchodzi do Harper.
Bez żadnego słowa chwyta ją w ramiona i szczelnie nią nimi otula, opierając podbródek na chłodnej powłoce jej zbroi. Terapeutka przesuwa dłonią po ciemnych włosach mężczyzny, ze łzami na policzkach.
– Każdego dnia ratowałem cię, Josephine – szepcze Stark na jednym wydechu. – Oczywiście nie wtedy, kiedy się to liczyło. Ale każdego dnia, w moich snach, ratowałem cię.
– Nie mów już nic, Tony. Jestem tutaj – odpiera ona miękko. Z zaskoczeniem odkrywa, że dawna miłość odeszła, pozostała wyłącznie troska i tęsknota, może i odrobina sentymentu. – Tuż obok ciebie. Cała i zdrowa.
Chaos, który roztacza się wokół nich, chwyta ich w swoje metalowe szczypce, pozbawiając oddechu. Zarówno Tony, jak i Josie, doskonale zdają sobie sprawę z tego, że choćby bardzo chcieli, nie mogą dłużej tak stać, wtuleni w siebie. Dlatego bez słowa wycofują się, każde we własną stronę, aby kontynuować walkę, na śmierć i życie.
Wybuchy. Ogień. Śmierć. Bezustannie atakujące ich potwory Thanosa. To nowa rzeczywistość, z jaką muszą się zmierzyć. Walczą, jak mogą, podczas gdy cudownie ocalony Hawkeye, przemyka pomiędzy nimi z Rękawicą Nieskończoności. W tym czasie Strange pozbywa się kolejnych żołnierzy Wielkiego Tytana. Nie, nie zabija ich, a przenosi do innego wymiaru, tak, aby nikogo więcej już nie skrzywdzili. Jest przecież lekarzem, nie może tego uczynić, sumienie by mu na to nie pozwoliło. Zresztą, Josephine robi to samo. I może dlatego tak świetnie się ze sobą dogadują.
– Cześć – rzuca Tony w stronę Stephena. Stara się brzmieć na wyluzowanego, choć daleko mu do tego stanu. – Wygrywamy raz na czternaście milionów, ta? Powiedz, że to teraz.
– Jeśli powiem ci, co się stanie, to się nigdy nie wydarzy.
Nie jest to prawdą, a przynajmniej nie do końca. Strange po prostu nie zna dokładnego wyniku rozgrywki. Zwyczajnie modli się do znanych sobie bóstw o to, żeby była to ta rzeczywistość, w której Tony ocaleje. W której nikt z nich nie umiera, nikt poza tym przeklętym Thanosem. Ale na tym etapie nie ma możliwości precyzyjnego określenia, jak ostatecznie będzie wyglądała ich przyszłość. Przed nimi wciąż długa walka, długa i krwawa, w której obie strony są silne i bezwzględne, gotowe na każdy rodzaj poświęcenia. Wszystko rozstrzygnie się dopiero później.
– Obyś miał rację.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro