37. SOMETHING HUMAN
Jakimś cudem wszystko zaczyna się układać. A dokładniej wracać do normy, względnej normy. Przynajmniej w życiu Adeline. I chyba tylko w jej życiu.
Przez ostatnie dwa tygodnie przyzwyczaja się do obecności roztrzepanej nastolatki, która wprowadza trochę radości w jej dotychczas nudne życie. Obie zaprzyjaźniają się na tyle, że gdy starsza Harper wreszcie wychodzi ze szpitala, Betty naprawdę trudno jest się rozstawać z van Doren. Josie natomiast, w ramach podziękowania za opiekę nad siostrą, ściąga Adę na niedzielny obiad. Przez cały ten czas wygląda jednak tak, jakby coś ją gryzło i na resztę wieczoru najchętniej zamknęłaby się w swoim pokoju, dlatego też rudowłosa znika z Queens tuż przed ósmą. Nie chce gnębić Harper; nigdy nie należała do osób, które potrafią pocieszać, a przynajmniej za taką Adeline się uważa, dlatego woli nie poruszać tego tematu, żeby przypadkiem nie palnąć jakiejś głupoty. Poza tym szanuje prywatność Josephine na tyle, aby na siłę nie wyciągać z niej czegoś, o czym kobieta nie chce mówić. Coś jednak podpowiada Adzie, że chodzi o Starka i jej przypuszczenia potwierdzają się, kiedy już kolejnego wieczoru obie kobiety spontanicznie spotykają się na szybkiego drinka. Van Doren nie jest nawet zaskoczona, że Josie przespała się z Tonym – między tą dwójką cały czas wisiało w powietrzu jakiegoś rodzaju pożądanie i oddanie – dziwi ją tylko to, że jeszcze tego samego ranka, gdy Stark wyszedł z jej domu, zerwała z nim jakikolwiek kontakt. I chociaż od tego dnia minęły już dwa tygodnie, Josephine wciąż wydaje się cholernie nieobecna, może nawet załamana, więc rudowłosa w tym czasie stara się odciążać ją w jej obowiązkach związanych z Betty. To jasne, że Tony namieszał Harper w głowie, ale van Doren ma dziwne wrażenie, że Stark również to wszystko przeżywa; zapewne siedząc w warsztacie, grzebiąc przy zbroi i słuchając muzyki głośniej, niż powinien.
I po raz kolejny przeczucie jej nie myli. Albo po prostu tak dobrze zna nawyki Starka. Wystarczy tylko niepostrzeżenie zajrzeć do jego warsztatu, aby potwierdzić to, co teoretycznie wiedziała już od samego początku. Kiedy więc znów pojawia się w siedzibie Avengers, tym razem nie ma zamiaru go odwiedzać; jest na niego zła, a jednocześnie boi się, że zobaczy go w kawałkach. A Tony... nieszczęśliwy Tony to widok, którego Ada nigdy nie mogła znieść i nigdy raczej do niego nie przywyknie. I może w istocie jest beznadziejną przyjaciółką, ale wie także, że nawet jeśli wprost zapyta go o Josie, Stark będzie udawał, że wszystko jest w porządku. Król bycia okej; nie wiadomo tylko, kogo bardziej chce przekonać do swojej wersji, siebie czy innych.
Niosąc w papierowej torbie dwa duże kubki kawy z Perlman's Café oraz ciastka ze swojej ulubionej piekarni w Hell's Kitchen, niezauważona przemyka przez korytarz prowadzący prosto do celi Lokiego. Po drodze mogliby ją co najwyżej nakryć Banner oraz Selvig, ale wydają się zbyt zajęci swoim naukowym bełkotem, ażeby zwrócić jakąkolwiek uwagę na przechodzącą obok ich laboratorium kobietę. To dobrze, nawet bardzo, bo Ada nie ma ochoty tłumaczyć się, dlaczego przychodzi do Laufeysona, kiedy tak naprawdę proces jest już skończony. Na jutrzejszej rozprawie Richard powoła na świadków Thora oraz Asgardczyków, którzy albo potwierdzą, albo obalą zeznania nordyckiego bóstwa, a potem w ciągu miesiąca, może mniej, powinien zostać ogłoszony wyrok. Najprawdopodobniej pozytywny dla samego oskarżonego.
– Masz może ochotę na kawę? – rzuca ciepło, zatrzymując się w progu, jakby niewidzialna siła powstrzymywała ją od wejścia do środka. Jakby była cholernym wampirem czekającym na zaproszenie.
– Witaj, Adeline – oznajmia spokojnie Loki. – Wejdź.
Siedzi oparty o ścianę, ubrany w czarne, wąskie spodnie i ciemnozieloną koszulę, w której postanowił nie zapinać ostatnich dwóch guzików. Długie, szczupłe nogi ma wyciągnięte przed siebie, ostatecznie krzyżując je w kostkach; jego bose stopy nikną w puchatym materiale szarego dywanu. W jego dłoniach spoczywa sporych rozmiarów książka, którą na jej widok odkłada sobie na kolana. Ciemne włosy są idealnie zaczesane do tyłu, jakby bóg chaosu dopiero co wyszedł od fryzjera.
Adeline zajmuje miejsce naprzeciw niego. Dostrzega na jego twarzy lekki, prawie niewidoczny uśmiech, można by rzec, że typową dla niego oznakę, że szczerze cieszy się z czyjegoś towarzystwa, ale nie przyzna się do tego nawet przed samym sobą. Gdyby Tony siedział razem z nimi w tym śmiesznym kółku wzajemnej adoracji, od razu wypaliłby, że Laufeyson uśmiecha się tylko w jej towarzystwie; że wygląda trochę tak, jakby miał się zaraz w niej zakochać.
Ostrożnie wyciąga kubki z kawą, wręczając jeden z nich bogu chaosu, po czym stawia pomiędzy nimi tekturową tackę z jej ukochanymi mini-jabłecznikowymi ciasteczkami.
– Chciałam ci podziękować – wyrzuca z siebie, biorąc kęs jabłkowej saszetki. – Uważam, że wielkiej odwagi wymagało... Sam wiesz, o czym mówię – tłumaczy, nie potrafiąc jednak wypowiedzieć słowa Thanos na głos. Jakby było ono jakieś przeklęte, przynoszące zgubę i śmierć.
– Nie chcę o tym rozmawiać – ucina Loki, tępo wpatrując się w kubek z widocznym wizerunkiem świątecznego renifera. A więc to miał na myśli Tony, gdy nazwał go Rogasiem. Żałosne.
– Przepraszam, ja...
– Adeline, po prostu nie.
Van Doren pośpiesznie kończy jeść swoje ciastko, a następnie równie szybko zapija je kawą, o mało nie parząc sobie przełyku gorącym płynem. Bellamy naprawdę zainwestował w piekielnie dobre kubki, bo wydają się tak solidne, że mogłyby nawet utrzymać ciepło pieprzonej lawy z wnętrza Ziemi, nie zamieniając się przy tym w proch.
Nordyckie bóstwo z kolei sprawia wrażenie, jakby uwłaczał mu fakt, że musi pić z papierowego kubka, a nie z najdroższej porcelany. Mimo to nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, który byłby przejawem niezadowolenia. Po prostu upija łyk czarnej, niesłodzonej kawy, nie krzywiąc się choćby na sekundę. Kobieta musi szczerze przyznać, że nawet z tak błahej czynności, Loki robi istny pokaz królewskiej dostojności i elegancji.
– Wiesz, nigdy nie miałam okazji zapytać cię albo twojego brata o Asgard. Jak tam jest?
Laufeyson odstawia kubek obok swojego uda, unosząc spojrzenie na jej pełną ciekawości twarz.
– Było. Asgard nie istnieje.
Jej wargi lekko się zaciskają, a ona sama jest gotowa rzucić coś w stylu, że w gruncie rzeczy to wcale jej to nie obchodzi, a później po prostu stąd wyjść. Chyba nie ma dzisiaj szczęścia do luźnej, niezobowiązującej rozmowy z nim.
– Ale było to niezwykle magiczne miejsce – kontynuuje niespodziewanie, na co van Doren oddycha z ulgą. – Pełno zieleni, słońca, majestatycznych, ciągnących się do samego nieba budowli i posągów Wszechojca oraz jego krewnych. Mnóstwo bogactwa i dobrobytu. Och, a Bifröst... Coś cudownego – urywa na moment. – Asgard jednak najbardziej rozkwitał, kiedy to ja zasiadałem na tronie.
– Musiało być tam naprawdę pięknie – stwierdza ona całkowicie szczerze.
– W istocie tak było – przyznaje Laufeyson. – Podaj mi swoją dłoń.
Ada marszczy nieznacznie brwi, ale posłusznie odkłada kubek z kawą na podłogę i wyciąga rękę w jego kierunku. Loki ujmuje ją delikatnie; trudno jest jej określić, czy robi to ze względu na jakieś obrzydzenie, czy z obawy, że zbyt mocny uścisk może ją wystraszyć. Ale skoro po pierwszym i ostatnim przejawie bliskości nadal tutaj siedzi, to chyba coś znaczy?
W następnej sekundzie dostrzega, jak przed jej oczami przesuwają się obrazy miejsca, które wygląda zbyt bajkowo, aby kiedykolwiek mogło istnieć. Ogromne korytarze, oblane czystym bogactwem, godnym największych królestw, od jakiego aż kręci jej się w głowie. Posadzki, które odbijają promienie porannego słońca, wyglądając niczym rzeki pełne płynnego złota. Sala tronowa, niezwykle przestronna, wyposażona w odlane z najdroższych surowców symbole – zbyt wiele jej nie mówią, ale domyśla się, że muszą być związane z religią Asgardczyków. Cudowne komnaty z wysokimi sufitami, jakie ozdobiono freskami godnymi Michelangelo; ogromne okna zamknięte w złotych ramach, upiększone ciągnącymi się do samej podłogi zasłonami w odcieniu burgundzkiego wina. Balkony wysadzane marmurem, przez które podziwiać można wszechogarniającą zieleń rajskich ogrodów oraz trenujących na dziedzińcu królewskich żołnierzy. Posągi, małe i duże, dostrzegane zarówno z tarasu pałacu, jak i ścieżek przebiegających przez miasto. Setki malutkich domków, stragany, wszystko to, co stanowi o życiu Asgardczyków. A na sam koniec wspomniany przez Lokiego Bifröst. Most mieniący się dziesiątkami kolorów, błyszczących w blasku słońca; na samym jego końcu znajduje się Obserwatorium, z którego można dostrzec każdy zakątek Dziewięciu Światów.
– To jest mój Asgard.
Niełatwo jest jej złapać oddech po tak emocjonującej podróży, nawet jeśli nie ruszyła się z pokoju nawet na milimetr.
– Dzieciństwo w takim miejscu musiało być jak z bajki – oświadcza w końcu.
Po wąskich wargach boga chaosu przebiega krzywy, gorzki uśmiech.
– Zależy, jak definiujesz pojęcie bajki.
Rudowłosa zabiera z tacki kolejne ciastko, nawet nie zauważając, kiedy bóg psot postanowił dołączyć do posiłku. Zapewne wtedy, gdy ona zwiedzała Asgard.
– Cóż, mój wuj Thaddeus i te okropne cytrynowe galaretki, jakie zawsze dawał mi i mojemu bratu, gdy odwiedzał naszych rodziców, na pewno do definicji tego pojęcia nie należą.
Z gardła Lokiego wydobywa się cichy, serdeczny śmiech, co sprawia, że ona też zaczyna się śmiać. Zapewne tylko Everett nie czułby się rozbawiony, bo po pierwszym eksperymencie polegającym na spróbowaniu owych galaretek, o mało nie wylądował w szpitalu z powodu nietolerancji jednego ze składników.
Zaraz potem nordyckie bóstwo zaczyna opowiadać jej krótkie anegdoty ze swojego dzieciństwa, jak na przykład uczenie się magii razem z Friggą czy chowanie się w wysokich, połyskującymi złotem łanach zboża, kiedy chciał pobyć sam ze swoimi myślami. Dziecinne pojedynki na drewniane miecze, rozgrywane pomiędzy nim, jego bratem, a także Trójką Wojów i Sif. Walki z Thorem, zabawy w chowanego w nieskończenie wielkim pałacu Odyna. Ich wyprawy do Vanaheimu, gdzie Fandral kiedyś upił się krasnoludzkim piwem tak bardzo, że Volstagg musiał nieść go na plecach z powrotem do Asgardu.
Trudno jest mu pojąć, jak wiele dobrych wspomnień udaje mu się przywołać w swojej głowie, nawet jeśli w trakcie wypraw lub pojedynków grał zazwyczaj rolę drugich skrzypiec, podczas gdy to Thor zabierał dla siebie cały poklask, całe uznanie. On zazwyczaj po prostu płatał figle wesołej gromadce przyjaciół Gromowładnego, nie raz i nie dwa, choć to również w jakiś sposób wywołuje na jego ustach uśmiech. Ale może to zasługa tej głupiej nostalgii, gdzie do granic możliwości pragnie się wierzyć w to, że miało się dobre dzieciństwo. Albo po prostu Laufeyson za wszelką cenę nie chce, aby Adeline postrzegała go jako skrzywdzonego, złamanego księcia. Kolejnego spojrzenia pełnego żalu i troski chyba by już nie zniósł.
– Dlaczego rozstałaś się z Richardem?
– Nie chciałam, aby moje błędy ograniczały także jego – wyjaśnia bezbarwnym tonem. – Odeszłam, bo tak należało zrobić.
– Co masz na myśli?
W absolutnym skrócie przedstawia mu historię procesu Paula Santiago, dokładnie tak, jak opowiedziała ją Betty podczas ich wypadu na karaoke. Mówienie o przeszłości w pewnym momencie przestało być już tak bolesne, tak uwłaczające jej chwilami przesadnej pewności siebie adwokata z Nowego Jorku.
Loki nie komentuje tego w żaden sposób, w milczeniu słuchając jej opowieści, choć na podsumowanie chętnie rzuciłby, że Richard, jak to określają Midgardczycy, jest strasznym dupkiem. Ma jednak wrażenie, że Ada na dźwięk owych słów natychmiast zacznie bronić van Dorena, a Laufeyson naprawdę nie ma nastroju na kłótnie. Zwłaszcza teraz, gdy ta chwila, którą dzielą, jest tak miła. Tak prosta. Tak ludzka.
Ale nie byłby sobą, gdyby w jakiś sposób by jej nie zepsuł. Po paru sekundach pyta bowiem:
– Zależy ci na mnie, Adeline?
Kobieta blednie nieznacznie, przyglądając mu się szeroko rozwartymi oczami.
– Co masz na myśli?
– Doskonale wiesz, o czym mówię.
Krótka pauza.
– Jeśli chodzi ci o sprawę, to tak. Zależy mi. Jesteś moim klientem. Moim zadaniem jest reprezentować cię w sądzie tak dobrze, jak tylko potrafię.
Laufeyson lekko przekrzywia głowę, toksycznie zielonymi tęczówkami badając jej wciąż pełną zdziwienia twarz. Adeline, choć wyraźnie zbita z tropu, nie unika jego spojrzenia, ciemnego, zimnego, skrywającego skradzione tego dnia sekrety; czasami, kiedy patrzy mu w oczy, czuje się tak, jakby stała na parapecie w oknie na ostatnim piętrze Empire State Building.
– Tak. Dokładnie o tę kwestię mi chodziło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro