Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

32. TAKE SHELTER

Wielki, czerwony napis „Game over" szaleńczo migocze na ponad czterdziestocalowym ekranie. Adeline odkłada pada na szklany stół, podczas gdy Timothée energicznie wciska odpowiednie guziki, aby przełączyć grę do głównego menu.

– Musisz się jeszcze wiele nauczyć, ciociu – rzuca chłopak całkowicie poważnie.

– Daleko mi do ciebie i twojego taty, to fakt – stwierdza van Doren, mierzwiąc włosy Timmy'ego dłonią ozdobioną dwoma subtelnymi pierścionkami.

– Odwiedzaj nas częściej, to wszystkiego cię nauczę.

Valerie, praktycznie niezauważona, pojawia się w salonie, niosąc tacę z talerzem i dwiema wysokimi szklankami wypełnionymi mrożoną zieloną herbatą. Odstawia naczynia na stolik i podchodzi do syna, całując go we włosy.

– Ciocia Ada ma też swoje obowiązki, Timmy – wyjaśnia ciepłym głosem jasnowłosa kobieta. – Przyniosłam wam kanapki z dżemem i masłem orzechowym.

– Dzięki, mamo – rzuca chłopak, od razu sięgając po jedną z nich.

Adeline podnosi się z dywanu, rozprostowując obolałe kości. Przeprasza swojego bratanka na chwilę, obiecując, że na kolejną rundę gry, której nazwy kompletnie nie pamięta, na pewno wróci. Timothée posłusznie skina głową i nie zwracając już więcej uwagi na dorosłych, na nowo daje się pochłonąć przez zabawkę, jaką na święta sprawił mu Everett.

Van Doren zabiera ze sobą szklankę z herbatą i razem z Ross ruszają do kuchni. Tam Valerie wraca do zmywania naczyń, podczas gdy Adeline siada po turecku na krześle przy stoliku. Upija kilka zachłannych łyków napoju, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo zaschło jej w gardle. Od prawie dwóch godzin grała razem z Timmym w jakąś strzelaninę, co – musi szczerze przyznać – pozwoliło jej się trochę wyżyć ze swoich realnych, namacalnych emocji. Niech szlag weźmie to wszystko, cały ten chaos, który przez ostatnich parę miesięcy urósł do zastraszających rozmiarów.

– Myślałam nad tym, żeby zrezygnować z dalszego prowadzenia sprawy Laufeysona – oświadcza nieoczekiwanie. Spojrzenie ma utkwione w szczupłych plecach Valerie, na które kobieta narzuciła sobie kremowy sweterek sięgający jej kolan.

Jasnowłosa z brzdękiem wrzuca czyszczony talerz do zlewu i odwraca się w kierunku Ady.

– Czy Loki cię w jakiś sposób skrzywdził? – pyta z przerażeniem w głosie.

Usta van Doren lekko drgają, jakby kobieta zastanawiała się, czy powinna się teraz uśmiechnąć, czy też nie. Finalnie rezygnuje z tego pomysłu, posyłając Valerie łagodne spojrzenie jasnozielonych oczu.

O Lokim można wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że kiedykolwiek ją zranił. To tylko ona zraniła siebie, myśląc, że poprzez tamten felerny pocałunek chciał jej powiedzieć, że przestała być dla niego zaledwie prawnikiem, a zaczęła być czymś więcej. Ale może dobrze, że tak się nigdy nie stało. Adeline nie miałaby pojęcia, jak się zachować; co zrobić z tą informacją. Zapewne by uciekła, szybciej niż ucieka teraz.

– Nie, Valerie...

– Na pewno? – przerywa jej niepewnie kobieta.

Ada skina głową.

– Nie czuję się z nim bezpiecznie, ale nie czuję się też przy nim zagrożona – tłumaczy zgodnie z prawdą. – Chodzi tylko o to, że on nie chce ze mną współpracować, proces utkwił w martwym punkcie, a ja nie mam zielonego pojęcia, jak mu pomóc. Przegrywam, Valerie, a ja naprawdę nie znoszę przegrywać.

Ross posyła jej szeroki, ciepły uśmiech.

– Nikt nie będzie na ciebie zły, jeśli odejdziesz – oznajmia łagodnie. – Jeśli uważasz, że to najlepsza rzecz, jaką możesz zrobić, złóż rezygnację.

– Everett się ucieszy – odpiera ze śmiechem rudowłosa.

– Jak wróci do Stanów – zauważa Valerie. – Poleciał teraz do Korei Południowej. Wspominał coś, że pracują nad schwytaniem gościa, który handluje jakimś mibranium...

– Vibranium. – Adeline natychmiast ją poprawia, a następnie wraca do tematu. – Muszę się nad tym dobrze zastanowić, a potem zabrać za tworzenie wniosku. Myślę, że tak będzie najlepiej.

Ich rozmowę przerywa wesołe brzęczenie telefonu Ady. Kobieta wyciąga smartfona z kieszeni spodni, rzucając szybkie spojrzenie na wyświetlacz. Dzwoni nikt inny, jak Tony Stark, w tej chwili będąc jak cholerna Samara z filmu The Ring, żeby poinformować ją o tym, że zostało jej siedem dni. A tak całkiem poważnie – zapewne dowiedział się już od Lokiego o całym zajściu i jej rezygnacji, więc zadzwonił, żeby wybłagać ją, aby zmieniła zdanie.

Wychodzi z kuchni, zostawiając Valerie samą ze swoimi brudnymi talerzami i biorąc głęboki oddech – aż prawie zaczynają boleć ją płuca – odbiera połączenie.

– Tony, podjęłam już decyzję i tym razem jej nie zmienię – oświadcza od razu.

– Co? O czym ty, do diabła, mówisz?

– A ty? – odpiera zaskoczona.

– Jestem właśnie w szpitalu...

– Cholera, Stark, co znów nawyczyniałeś?!

– Nie ja. – Wzdycha słabo. – Josie miała zapaść. Leży w szpitalu, jest nieprzytomna. Lekarze mówią, że jej stan jest stabilny, ale będzie musiała zostać tutaj na dwa, trzy tygodnie...

– Chryste Panie, jak to się stało?!

Tony milczy przez parę sekund, zastanawiając się, czy powinien powiedzieć Adzie, jak do tego doszło. Kiedy jednak dochodzi do wniosku, że rudowłosa go zamorduje, gdy tylko dowie się prawdy, postanawia zignorować to pytanie.

– Posłuchaj mnie i przestań mi, do cholery, przerywać – mówi z pełną powagą. – Ktoś musi zająć się jej młodszą siostrą. Nie wiem, czy ma jakichś bliskich, przyjaciół, bo Josie... cóż, nie dzieli się zbytnio swoim prywatnym życiem. Ktoś w każdym razie powinien tam jechać i zabrać ją do siebie, dopóki Josie nie wróci do zdrowia...

– Nie możesz sam tego zrobić?

Stark wzdycha cicho.

– Betty mnie nienawidzi – stwierdza bez ogródek. – Poza tym nie ma pojęcia, że Josephine zna mnie osobiście. Myśli, że jej siostra pracuje u mnie na stażu.

Adeline nawet nie jest świadoma tego, że nerwowo krąży po korytarzu, zaciskając dłoń w pięść. Rozluźnia ją jeszcze w tym samym momencie, przeczesując nią luźno opadające na jej ramiona włosy. Takiego obrotu spraw całkowicie się nie spodziewała i nawet jeśli zna Josephine krótko, to naprawdę przejęła się jej stanem. Jakim więc cudem miałaby odmówić?

– Zaraz do niej pojadę – oznajmia poważnie. – Tylko podaj mi adres.

Kiedy połączenie się urywa, van Doren pośpiesznie żegna się z Valerie, tłumacząc, że wyskoczyło jej coś cholernie pilnego. Prosi też, aby ta przeprosiła Timmy'ego w jej imieniu i przekazała, że jeszcze w tym tygodniu postara się wpaść na szybką rundkę gry. Chwyta za płaszcz i biegnąc przez kamienną ścieżkę, próbuje jak najszybciej dostać się do swojego Mercedesa. W momencie, w którym siada za kierownicą, dostaje wiadomość z adresem domowym Josephine.

Po raz pierwszy od dobrych kilku, może nawet kilkunastu dni, na niebie pojawiają się długie promienie słońca, nieco rozgrzewające ten mróz panujący na zewnątrz. Adeline musi wsunąć na nos okulary przeciwsłoneczne, żeby dobrze widzieć ciągnącą się przed nią drogę. Spokojnie pokonuje kolejne ulice, zostawiając za sobą Manhattan. Zaraz potem wjeżdża do Queens, pozwalając, aby do samego celu poprowadziła ją już samochodowa nawigacja.

Stojąc pod drzwiami, upewnia się, że trafiła pod dobry adres, a następnie uderza knykciami o drewnianą strukturę. Kiedy nikt nie odpowiada, kobieta ponawia próbę.

– Kto tam? – Rudowłosa finalnie słyszy przytłumiony głos, dobiegający zza drzwi.

– Cześć, Betty – rzuca przyjaźnie van Doren, opierając się ramieniem o ścianę. – Jestem Ada, dobra znajoma twojej siostry...

– Josie nigdy o pani nie wspominała – zauważa podejrzliwie nastolatka.

– Poznałyśmy się stosunkowo niedawno, może dlatego nic ci nie powiedziała – tłumaczy Ada. – Ale jeśli mi nie wierzysz, powiem ci, że Josie jest cholernie uzależniona od kofeiny, jeździ starym Passatem, a ty z kolei z całego serca nienawidzisz Tony'ego Starka i chodzisz do Midtown High School. Swoją drogą, ja również się tam uczyłam.

Odpowiada jej przeciągłe milczenie.

– Mogła się pani dowiedzieć tego w inny sposób niż od Josie.

Adeline przesuwa dłonią po twarzy, próbując znaleźć dobrą odpowiedź.

– Mogłam, ale możesz mi zaufać. Nie mam złych intencji.

Po paru sekundach uszu kobiety dobiega szczęk otwieranego zamka. W drzwiach staje kilkunastoletnia blondynka, ubrana w bluzę z wizerunkiem Myszki Miki i kolorowe szorty. Swoimi błękitnymi oczami, łudząco podobnymi do tych należących do jej starszej siostry, uważnie przygląda się rudowłosej. Wie, że Josephine najprawdopodobniej zabiłaby ją za to, że otwiera obcym, ale coś w głosie van Doren nie pozwalało nastolatce na zignorowanie tej wizyty. Poza tym, teraz gdy widzi jej twarz, przypomina sobie krótką rozmowę Adeline z Josie sprzed kilku miesięcy, tę przeprowadzoną na szybko w kawiarni Sebastiana.

Ada natomiast bierze głęboki wdech, zastanawiając się, jak powiedzieć Betty o wypadku jej siostry.

– Nie jest mi miło zaczynać naszą znajomość od tak nieprzyjemnych wiadomości, ale...

– Mam szesnaście lat. Nie dziesięć, proszę pani – przerywa jej Betty. Jej proste, długie blond włosy opadają na jej ramiona.

– Josie jest w szpitalu – mówi ona. Robi krótką pauzę, obserwując, jak wyraz twarzy nastolatki zmienia się gwałtownie, począwszy od znudzenia, do ogromnego szoku. – Ale wszystko jest w porządku. Jest pod dobrą opieką...

– Co się stało...? – pyta, starając się, aby głos jej się nie załamał.

– Wiem tylko, że miała zapaść. Jest teraz w szpitalu, a ktoś w tym czasie musi zająć się tobą.

Betty tępo wpatruje się w zatroskaną twarz Adeline, próbując przetworzyć informację, jaką właśnie uzyskała. Trudno jest jej uwierzyć w słowa wypowiadane przez rudowłosą kobietę, ale powaga, z jaką mówi, musi świadczyć o ich autentyczności. Młoda Harper czuje się tak, jakby ktoś mocno ścisnął jej krtań, a później kazał oddychać; jakby ktoś uderzył ją z otwartej dłoni w twarz, kopnął w samo serce. Bo choć może udawać, że nie znosi Josephine, że ma do niej żal i czasami naprawdę nie chce widzieć jej na oczy, to w gruncie rzeczy kocha ją najmocniej na świecie. Jest w końcu najbliższą jej osobą, oddaną do granic możliwości.

– Pójdę po swoje rzeczy – odpowiada nieobecnym głosem, ruszając słabym krokiem w stronę swojego pokoju.

Już po niecałych dwudziestu minutach obie kobiety siedzą we wnętrzu ogromnego samochodu, nie wypowiadając w swoim kierunku choćby jednego słowa. Towarzyszy im tylko radio, ale jako że znów zaczyna się dyskusja spikera ze swoimi gośćmi na temat procesu Lokiego, Adeline szybkim ruchem dłoni przełącza urządzenie na tryb odtwarzania muzyki z płyty CD, przełączając przy okazji wybrany album na trzecią piosenkę na liście. Pierwsze dźwięki Personal Jesus zaczynają cicho płynąć z głośników.

– Czy macie tutaj jakąś rodzinę, znajomych, który trzeba poinformować o wypadku?

Betty, jakby wyrwana z transu, odrywa spojrzenie od mijanych przez nie budynków.

– Nasi rodzice nie żyją, a reszta rodziny mieszka w Baltimore. Sama później do nich zadzwonię – wyjaśnia bezbarwnym tonem Harper. – Ale powinnyśmy pojechać do Sebastiana, przyjaciela Josie.

– Gdzie go znajdziemy?

– W jego kawiarni – mamrocze Betty. – Poprowadzę panią.

Van Doren przenosi swoje spojrzenie na jej bladą twarz.

– Mów mi Ada.

Nastolatka uśmiecha się niepewnie w jej stronę, skinając głową na znak zgody. Choć nadal jest w lekkim szoku, zaczyna wypytywać Adeline o to, jak poznała Josephine i tak dalej, i tak dalej. Rudowłosa z kolei chętnie jej o tym opowiada, omijając oczywiście pewne fakty – głównie te związane ze Starkiem – bo wie, że chociaż w taki sposób może odciągnąć dziewczynę od ponurych myśli. Takim więc sposobem rozmawiają najpierw o Josie, w następnej kolejności trochę na temat szkoły i innych, mało istotnych rzeczy, pokonując krótki odcinek drogi, jaki dzieli ich od Perlman's Café. I Ada musi przyznać, że naprawdę zaczyna lubić tę nastolatkę.

– Chcesz iść ze mną czy poczekasz w aucie?

– Zostanę – przyznaje słabo.

– W porządku – odpiera łagodnie Adeline. – Jeśli coś by się działo, zostawiam auto otwarte.

Perlman's Café pachnie kawą oraz przyprawami korzennymi, z nutką czystości przebijającą się przez tę gamę zapachów. Dopiero teraz van Doren przypomina sobie, że była tutaj już wcześniej, kiedy jeszcze nie miała na głowie kapryśnego bóstwa, byłego męża i kroczącego ku przegranej procesu. Wzdycha cicho, boleśnie, bo wydaje jej się, jakby było to w całkowicie innym życiu. Albo jakby to wspomnienie nie należało do niej, tylko do kogoś innego.

Podchodzi do baru, opierając się o czyściutki blat swoimi przedramionami. Jasnowłosy mężczyzna majstruje właśnie coś przy jednym z automatów do kawy, podczas gdy jego ciche podśpiewywanie piosenki płynącej z radia – chyba Whitney Houston – rozpływa się w hałasie panującym w lokalu. Wydawać by się mogło, że dosłownie wszyscy mieszkańcy Queens przyjechali dzisiaj do kawiarni Bellamy'ego, żeby rozgrzać się ciepłą herbatą i miło spędzić piątkowy wieczór.

– Cześć! – woła w stronę mężczyzny, gdy ten posyła jej łagodne spojrzenie błękitnych oczu. – To ty jesteś Sebastian, prawda?

– Tak – przytakuje on, podchodząc bliżej. – W czym mogę pomóc?

– Jestem dobrą znajomą Josephine – zaczyna od nowa Ada. – Przyjechałam, żeby poinformować cię, że Josie miała zapaść...

– O mój Boże! – wyrzuca z siebie Bellamy z ogromnym przejęciem. – Czy wszystko...?

– Tak, wszystko jest dobrze. Jej stan jest stabilny – wyjaśnia spokojnie Adeline.

– Wiedziałem, że ten jej staż u Starka kiedyś ją wykończy.

Kobieta przygryza lekko dolną wargę.

– Zapewne miną dwa, trzy tygodnie, zanim wyjdzie ze szpitala, dlatego wezmę Betty do siebie.

Sebastian robi się blady, przyglądając się rudowłosej szeroko rozwartymi oczami.

– Chryste, Betty... Jak ona się trzyma?

– Jest w szoku – przyznaje van Doren. – Ale będzie dobrze. Zabiorę ją do siebie na ten czas. Nie masz nic przeciwko?

– Oczywiście, że nie – rzuca Sebastian.

Ada skinąwszy głową, odrywa się od blatu. Wyciąga z torebki maluteńką wizytówkę i wsuwa ją w dłoń Bellamy'ego.

– Tu masz mój numer – tłumaczy miękkim głosem. – Gdybyś chciał wpaść do Betty, dzwoń. Mieszkam na Manhattanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro