30. WHAT IF?
Ciche skrzypnięcie drewnianej podłogi. Delikatne trzaśnięcie drzwiami. Nagie stopy tonące w grubym dywanie. Słodki oddech rozpływający się w chłodnym powietrzu. I kobiecy głos nieoczekiwanie przerywający nocną, listopadową ciszę.
– Śpisz?
Stephen leniwie rozwiera powieki, rozciągając się pod ciepłą, ciężką pościelą. Pachnie szałwią, jego potem oraz detergentami. Josephine w tym samym czasie zajmuje miejsce na wiklinowym fotelu i podciąga nogi do brody. Oplata je ramionami, mocniej kuląc się w sobie. Zaspanym spojrzeniem obserwuje mężczyznę, pochłoniętego przez ciemności jesiennej nocy.
– Teraz już nie – oznajmia on zachrypniętym głosem. Podnosi się do pozycji siedzącej, opierając plecami o chłodną ścianę, co mimowolnie wywołuje na jego ciele nieprzyjemny dreszcz. – Coś się stało?
Tej nocy księżyc znajduje się w pierwszej kwadrze, delikatnie rozlewając się nad pogrążoną we śnie okolicą. Jego połowiczny blask wpada też przez odsłonięte okna, skutecznie oświetlając siedzącą w kącie sypialni Harper. Ciemne, krótkie włosy ma zaczesane do tyłu, co skutecznie uniemożliwia jej ukrycie jakiejkolwiek, choćby najmniejszej zmiany na swojej twarzy. Wszystkie jej emocje widoczne są jak na srebrnej tacy, ale nie wydaje się jej to zbyt specjalnie przeszkadzać. Kobieta wzrusza ramionami, zagryzając przy tym lekko wargę.
– Nie mogłam zasnąć – przyznaje bez cienia fałszu w głosie. – Za dużo natrętnych myśli.
Tak, Strange doskonale ją rozumie. Tej nocy on również męczył się z własnym umysłem, zanim udało mu się ostatecznie zasnąć. Musiał stoczyć bolesną i krwawą walkę ze swoimi demonami, a także demonami wielu różnych rzeczywistości, aby w ramach wygranej móc zwyczajnie zamknąć oczy i pozwolić sobie na przynajmniej odrobinę odpoczynku. A i tak nie był to najspokojniejszy sen na świecie. Daleko mu do takiego miana.
Rzuca w jej kierunku koc, robiący mu za podgłówek, aby kobieta mogła zakryć nagie ramiona. Choć cała siedziba Avengers ma podgrzewane ściany, podłogi, toalety, sufity, dosłownie wszystko, to w jego pokoju jest dziś wyjątkowo chłodno, jakby od lęku, który przyniosła ze sobą Harper. A Stephen nie chce, żeby Josephine się pochorowała. I co gorsza, zaraziła później biednego Williama, którego można by było określić mianem nieco zbyt wygadanego, jak na przeciętnego trzylatka, gdyby nie fakt, że jego ojcem jest Tony Stark. Jeśli więc mogą unikać słabostek, to niech to robią; niepotrzebne im kłopoty, choroby oraz inne perypetie o negatywnym zabarwieniu.
– Co cię męczy, Jo?
Kobieta zarzuca sobie gruby pled na plecy i ramiona, gdzie wciąż widoczne są pozostałości po rysunkach jej synka. Zanim wszyscy obecni w siedzibie świętowali jego trzecie urodziny, Josie spędziła z nim cały poranek na szkicowaniu, malowaniu i przyozdabianiu rysunków, jakie później mały William wręczał każdemu z domowników z szerokim uśmiechem na małej, pulchnej twarzyczce. Swój własny egzemplarz dostał nawet Loki, który, o dziwo, podziękował „tej małej istotce” i poklepał ją delikatnie po pleckach.
– Myślę o Billym. – Ciche westchnienie wyrywa się z jej piersi. Spojrzenie ma cały czas utkwione w twarzy Stephena. – Boję się o niego.
– Co masz na myśli? – pyta spokojnie czarodziej.
– Wiem, że zaszłam w ciążę jeszcze przed tym całym chaosem związanym z Thanosem, ale... Billy urodził się tutaj, po tej stronie świata. W tym cholernym Kamieniu, alternatywnej rzeczywistości, jak zwał tak zwał. – Głęboki oddech. Strange zaczyna rozumieć, do czego dąży kobieta. – I boję się, że z tego powodu nie należy już do tamtego świata, tego, do którego mamy niedługo wrócić. Nie wiem, czy moje obawy są słuszne, ale martwię się o to, że... – Josephine nagle milknie. Stephen jednak nie ma zamiaru jej ponaglać. Po prostu cierpliwie czeka na jej kolejne słowa. – Boję się, że jeśli wrócimy do Nowego Jorku, stracę mojego syna. Że zadziała jakaś odwrotna magia, nie wiem, cokolwiek, co sprawi, że Billy rozpadnie się w moich ramionach i nigdy więcej go nie zobaczę... Chryste... Stephen...
Im bliżej nieubłaganego powrotu na Ziemię, na tę prawdziwą Ziemię, obawy te coraz bardziej narastają w głowie terapeutki. Na początku Josie je zbywa: stara się zająć myśli czymś innym, choćby miało to być głupie mycie naczyń czy ścieranie kurzy w warsztacie. Z czasem jednak strach ten staje się coraz bardziej dominujący, coraz bardziej palący i coraz bardziej realny. Szczególnie gdy kobieta patrzy na spokojną twarz śpiącego chłopca i próbuje sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać jej życie bez małego Williama Harpera. Wtedy też w jej oczach pojawiają się łzy, bo jest to absolutnie niemożliwe. A sama Josephine wie, że pójdzie nawet do piekła, jeżeli będzie taka potrzeba; wszystko po to, aby chronić ukochanego syna. Ale wie, że na niektóre rzeczy nie ma wpływu. Jak choćby na działanie tego świata.
I wtedy uderza w nią okropna myśl. Okropna, ale jednocześnie w dziwny sposób uspokajająca.
Jeśli jej obawy się potwierdzą i Billy faktycznie zniknie w momencie, w którym przekroczą granice między światami, Josie jest gotowa tutaj zostać. Sama, samiutka, pośród nowojorskich drapaczy chmur i pustych ulic. Jeżeli pozostanie w tej rzeczywistości zapewni jej synowi bezpieczeństwo, to Harper jest gotowa na takie poświęcenie. Nawet gdyby miało to oznaczać, że już więcej nie zobaczy ani Betty, ani Sebastiana, ani Ady. Musi wybrać mniejsze zło.
Musi wybrać życie tej małej, wiecznie uśmiechniętej istotki.
– Zostanę tutaj, jeśli będzie trzeba – ciągnie szeptem, tak cichym, że wręcz niesłyszalnym. – I nie chcę, żebyś był na mnie zły z tego powodu.
– Jo, zrobię absolutnie wszystko, aby ochronić ciebie oraz Billy'ego.
I choć twarz kobiety rozjaśnia się na parę sekund, to jej oczy wciąż są pełne łez.
– Obiecasz mi to, Stephen? – mamrocze pod nosem, bardzo ufnym, bardzo przerażonym głosem. – Proszę, obiecaj mi to.
– Masz moje słowo – zapewnia czarodziej. Po chwili milczenia odsuwa fragment kołdry, odsłaniając część materacu po swojej lewej stronie. – Chodź tu do mnie, smutasie.
Harper waha się zaledwie przez krótki moment. Zaraz potem podnosi się z wiklinowego fotela i przewiesza przez jego ramę ciepły koc, po czym rusza w stronę Strange'a. Ma na sobie jasną koszulkę na ramiączkach, którą obciąga nieco w dół, wsuwając ją za gumkę grubych dresów w świąteczne wzory. Wślizguje się do łóżka, tuż obok czarodzieja, który chce objąć ją ramieniem, ale ostatecznie rezygnuje z tego pomysłu. Kobieta układa się na wolnej połówce łóżka, zwracając się w stronę mężczyzny. Przykrywa się szczelnie kołdrą, czujnie obserwowana przez Stephena.
Spokojny rytm bicia serca, jaki dudni w jego piersi, uspokaja ją. A przynajmniej na tę chwilę. Zapewne jeszcze nie raz i nie dwa będzie męczyć się z destrukcyjnymi myślami związanymi z odejściem Billy'ego, szczególnie że ponura, deszczowa aura tegorocznej jesieni temu sprzyja. Tak samo, jak zbliżająca się walka z Thanosem. Niemniej jednak Josie obiecuje sobie, gdzieś tam wewnątrz siebie, że nie zapomni obietnicy Strange'a. Że jego słowa będą dla niej otuchą, nadzieją. Bo tak, ona jest tylko zwykłą śmiertelniczką, kobietą, która trafiła do złego miejsca, bo wplątała się w cały ten bałagan całkiem nieświadomie, ale on, Stephen, jest najwyższym magiem z Kamar-gdzieś-tam i jeśli obiecuje jej ochronę, to jej ją zapewni. Nigdy nie powinna w to wątpić. Przecież poznała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że mężczyzna za nic w świecie by jej nie okłamał.
Prawda?
– Czasami mam wrażenie, że to wszystko... Thanos i tak dalej... to moja wina – oznajmia nieoczekiwanie Stephen.
– Hm? – mruczy terapeutka, uważając, że się przesłyszała. Ale jak się okazuje, Strange naprawdę to powiedział.
– Krótko po rozpoczęciu mojej duchowej ścieżki, musiałem stawić czoła siłom, które chciały zagarnąć Ziemię dla siebie – tłumaczy jej ściszonym głosem. Ślad po jego ciepłym tonie zniknął, Stephen jest teraz poważny i rzeczowy. – A katastrofa, która nas dotknęła, rzeczywiście wygląda jak... konsekwencje tego, że nie uszanowałem praw naturalnych, dokładnie tak, jak powiedział Mordo. Że cofnąłem czas i pozwoliłem żyć tym, którzy w gruncie rzeczy żyć nie powinni...
Wspierając się na łokciu, kobieta ostrożnie podnosi się z poduszki. Patrzy prosto na niego, trochę zamglonego, trochę zamyślonego, ze spojrzeniem utkwionym w nieobecnym w tym pomieszczeniu przedmiocie. Ciemne obwódki wokół jego oczu wskazują na zwyczajne, ludzkie przemęczenie.
– To nie była niczyja wina – zaznacza surowo. – Niczyja poza Thanosem. To on pstryknął palcami. To on to uczynił, nie ty, Stephen. Nigdy nie zrobiłbyś czegoś takiego...
– Jo...
– Każdy z nas mógłby powiedzieć to samo, wiesz? Że to jego wina – kontynuuje uparcie ona. – Ja, bo przyszłam do Sanktuarium z koszmarami Tony'ego odrobinę za późno. Tony, bo wcześniej nie zaczął szukać Kamieni. Loki, bo nie powiedział nam o tym wszystkim. Thor, Rhodey, Pepper. Każdy. Ale żadne nas tego nie robi, bo nie zawiniliśmy. Całość jest po stronie Thanosa.
– To brzmi naiwnie, wiesz?
– W takim razie odkup swoje winy w ostatecznej walce. Daj z siebie wszystko. Poprowadź nas do zwycięstwa, generale Strange – mówi Harper miękko. – Nie pozwól, żeby strach związany z porażką cię sparaliżował.
Cisza. Stephen wzdycha.
– Teraz to czuję się jak na kozetce u psychiatry.
Lekki śmiech, stłumiony przez dłoń Josephine, wydobywa się z jej piersi.
– Skrzywienie zawodowe – tłumaczy natychmiast, układając się z powrotem na poduszce. – Przepraszam.
– W porządku – odpiera czarodziej i idąc w ślady Josie, także kładzie się na miękkiej pościeli, tak, aby leżeć na wprost kobiety. – Ale może i by mi się przydała jedna czy dwie wizyty u jakiegoś terapeuty.
Harper poważnieje, przyglądając mu się z wyraźnym przejęciem. Wsuwa dłoń pod policzek, aby lepiej widzieć mężczyznę. Choć Strange wypowiedział te słowa w nieco żartobliwym tonie, to kobieta i tak wyczuwa lekką gorycz i zagubienie w jego głosie, coś, czego wcześniej nie doświadczyła w trakcie żadnej z rozmów, jakie przeprowadzili przez ostatnie lata. I nie wie, czy to zasługa zmęczenia, szczerości panującej podczas nocnych pogawędek czy jej przewrażliwienia.
– Sam ma jeszcze jakieś wolne terminy, więc gdybyś chciał pogadać, daj znać – rzuca ona, pół-żartem, pół-serio, jakby nie chciała spłoszyć czarodzieja, a jednocześnie pragnęła dać mu do zrozumienia, że może na nich liczyć.
– Dzięki, będę o tym pamiętać.
Zaraz potem zapada między nimi milczenie. Oboje tylko na siebie patrzą; trochę z niedowierzaniem, a trochę z rozbawieniem, głównie dlatego, że znaleźli się w tak nietypowej dla siebie sytuacji. Chociaż dzieli ich kilkanaście centymetrów, ziemia niczyja, której starają się nie przekroczyć, to Harper i tak czuje przyjemne ciepło bijące od mężczyzny.
To dla niej jakaś pokręcona definicja bezpieczeństwa i spokoju, czegoś, czego brakowało jej przez długi czas, a co znalazła tutaj, pośród ciemności listopadowej nocy, leżąc u boku tego nieco upartego i aroganckiego człowieka. A przecież widząc go po raz pierwszy, tam, w Greenwich Village, ponad trzy lata temu, nigdy nie sądziła, że uda im się stworzyć tak solidną i pełną zaufania relację. W gruncie rzeczy nie sądziła, że uda im się stworzyć jakąkolwiek relację, co najwyżej zawodową, ale w żadnym wypadku przyjaźń. Ale takie wydarzenia, jak te – walka z Thanosem, przeniesienie się do innej rzeczywistości, codzienna walka z demonami i wspólne dzielenie toksycznego sekretu – muszą zbliżać ludzi do siebie. Nie ma innego wyjścia, racja?
Ostatecznie przemyślenia te nieco zaczynają ją nieco nużyć. Josie nawet nie wie, kiedy na powrót zamyka oczy, pozwalając ciału na odpoczynek. Znajduje się na granicy jawy i snu, wciąż uparcie balansując na cienkiej linii, zanim w końcu zaśnie. I może dlatego, wciąż mimowolnie nasłuchując, słyszy, jak Strange mamrocze coś cicho pod nosem, praktycznie niesłyszalnie. Czarodziej wykonuje subtelny ruch dłonią ponad głową Harper, gdy ta poczuwszy przyjemny przepływ energii przez jej ciało, otwiera oczy.
– Co robisz?
– Rzucam zaklęcie nasenne, żeby nie dręczyły cię koszmary.
Josie wpatruje się w niego z przejęciem. Stephen nigdy wcześniej nie stosował na niej magii; i to dość inwazyjnej w tym przypadku. Kobieta jednak ufa mu na tyle, że nie kwestionuje jego decyzji. Poza tym wie, że mężczyzna najzwyczajniej w świecie chce jej pomóc, co bardzo docenia. I niekiedy chciałaby mu się odwdzięczyć tym samym, ale nie potrafi.
– Tak... na zawsze?
Po twarzy Stephena przebiega pełen rozczulenia uśmiech.
– Nie, Jo – odpowiada od razu. – Nigdy nie pozbywamy się swoich demonów, a zwyczajnie uczymy się żyć ponad nimi. To zaklęcie pomoże ci uzyskać kontrolę nad twoimi koszmarami, ale ich nie wyeliminuje.
Przytaknąwszy cicho, Harper posyła mu subtelny, pełen wdzięczności uśmiech. Zmęczenie coraz bardziej ją morzy, dlatego też na powrót przymyka powieki, wtulając się w ciepły materiał kołdry. Strange przygląda się jej przez krótką chwilę, po czym, upewniwszy się, że Josie finalnie zapadła w sen, pochyla się lekko nad nią i składa na jej czole delikatny, przelotny pocałunek. A następnie sam układa się do snu, z nadzieją, że tę noc prześpi już bez żadnych pobudek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro