3. THE OTHER SIDE
Okej, zdecydowanie nie w taki sposób wyobrażała sobie śmierć. Przez chwilę wydaje jej się nawet, że to, co następuje później, jest o wiele gorsze, niż bycie martwym. Wtedy chociaż nie czujesz strachu, nie czujesz też bólu. W gruncie rzeczy nie czujesz niczego. I to jest w porządku.
A przynajmniej Josie uważa tak na samym początku.
Do nowego stanu rzeczy przyzwyczaja się dopiero po kilku tygodniach. Gorliwie liczy dni, które minęły od ich przegranej z Thanosem. Skrupulatnie zapisuje to w znalezionym notesie, jakby tylko to dawało jej wiarę, że żadna z tych rzeczy jej się nie przyśniła. Że jej życie na Ziemi – nie tej Ziemi – było prawdziwe. Dlatego też spisuje pojedyncze wspomnienia, szkicuje twarze bliskich krewnych, przyjaciół. Betty, jej rodziców, Sebastiana, Ady czy Tony'ego. Wszystko po to, żeby nie zapomnieć. I żeby mieć potwierdzenie na to, że całe jej życie naprawdę istniało. W odległej, równoległej rzeczywistości, ale istniało.
Po tym, jak rozpadli się na Tytanie, obudzili się w zupełnie nowym świecie. Takim samym, jak tamten, w którym dotychczas żyli, a jednocześnie całkowicie innym. Nowy Jork nadal jest Nowym Jorkiem, jaki Josie zna i kocha, ale wszystko wydaje się w nim tak piekielnie sztuczne. I zbyt utopijne. Niezmiennie unosząca się nad miastem złota poświata, jakby trafili w samo centrum słonecznego, lipcowego dnia, znika wyłącznie na noc. Wysokie drapacze chmur, obdarte z farby budynki, lampy uliczne czy przejścia dla pieszych – każda z tych rzeczy jest na swoim miejscu. Nawet jej mieszkanie w Queens czy Sanktuarium Strange'a w Greenwich Village istnieją, będąc dokładnie w takim stanie, w jakim je pozostawili. Sklepowe półki wypełnione są po brzegi, nie brakuje im także wody czy prądu, można wręcz rzec, że to kraina pełna dobrobytu i niekończących się zasobów. Ich nowa rzeczywistość wygląda więc trochę tak, jakby jakaś dobra dusza nad nimi czuwała i pilnowała, aby żyło im się tutaj jak w raju.
Raju, który jest dla nich przekleństwem. Przekleństwem po przegranej bitwie, przekleństwem, w jakim przyszło im żyć bez ukochanych osób, tych, którzy zostali po tamtej stronie. Zimnej, brudnej, mrocznej.
Nowojorskie zakamarki wyraźnie dają znać o braku obecności ich bliskich. Mieszkanie Josie jest puste i smutne, bez hałasów ulicy wpadających przez otwarte okno, głośno grającego w salonie radia i panicznych krzyków Betty, że spóźni się do szkoły, jak nie znajdzie tej przeklętej koszuli, którą poprzedniego wieczoru specjalnie wyprasowała. Bez Sebastiana, bez Adeline czy Tony'ego. Sanktuarium również jest oazą samotności. Wielkie przestrzenie, wyglądające trochę jak piękna wydmuszka, przytłaczają Stephena. Brakuje mu wesołego towarzystwa Wonga, ich codziennych praktyk magicznych czy nocnej jazdy na drugi koniec dzielnicy, w poszukiwaniu najlepszego kebaba w mieście. Niewątpliwie jest to przytłaczająca sytuacja także dla Petera, który po wejściu do skromnego mieszkania w jednym z dziesiątek wysokościowców w Queens, nie czuje niczego, poza własną obecnością. Nie ma tutaj cioci May, zapachu jej kwiatowych perfum, okularów zostawionych na stoliku, o których zawsze zapomina czy gotującej się potrawki chińskiej na najmniejszym palniku w kuchni. Teraz jest tylko on, pusta przestrzeń i masa wspomnień, jakie przyprawiają go o łzy.
– Jak to możliwe, że wciąż żyjemy? – pyta Josie złamanym szeptem, gdy wreszcie udaje jej się pozbierać rozsypane dookoła myśli. Budzi się obok Stephena, z Peterem klękającym przy jej ciele. Jest okropnie zdezorientowana i, co gorsza, przerażona. Tam, na Tytanie, nic przecież nie poszło po ich myśli.
– Thanos wymazał naszą egzystencję ze świata, który znaliśmy. Jeden z Kamieni, prawdopodobnie Kamień Duszy, zawierał w sobie nową rzeczywistość, do której zostaliśmy przeniesieni – wyjaśnia spokojnie Strange, pomagając jej podnieść się do pozycji siedzącej.
– Okej, ale to nadal nie tłumaczy, dlaczego jesteśmy w... Nowym Jorku – odpowiada z trudnością Harper, podczas gdy Parker, wciąż zbyt przytłoczony, aby wyrzucić z siebie jakiekolwiek słowa, przytakuje zaledwie nieznacznym ruchem głowy.
– Jesteśmy silnie związani z Nowym Jorkiem, to miejsce musi być głęboko zakorzenione w naszym umyśle – ciągnie cierpliwie czarodziej. – Kamień odwzorował wszystko na podstawie naszych wspomnień, także tych nieświadomych, co do najmniejszych szczegółów, tworząc nowy Nowy Jork.
Przez krótką chwilę kobieta ma wrażenie, jakby kompletnie nie była w stanie objąć tego umysłem. Że jeszcze moment i spalą jej się wszystkie styki, wszystkie kabelki, a jej głowa najpierw zacznie dymić, po czym bezwładnie zawiśnie, niczym u zepsutego robota. Tony jednak opowiadał jej o swoich wizjach, o wiele bardziej przerażających i dziwacznych, niż świat, do jakiego trafili, dlatego nie powinna się czuć teraz aż tak zagubiona. Wydarzyły się przecież o wiele gorsze rzeczy niż to, prawda? Poza tym, hej, była w kosmosie, walczyła z Wielkim Tytanem i poznała przybyszy z innej planety. I nawet w obliczu takich wydarzeń udało jej się zachować jasność umysłu.
Nowy Nowy Jork nie powinien być aż tak trudny do zrozumienia.
W pierwszym odruchu każde z nich upewnia się, że ich bliscy przeżyli pstryknięcie Thanosa. Podążając tak dobrze znanymi im ścieżkami, spotykają na ulicach równie zdezorientowanych i przestraszonych ludzi, jakimi oni byli na samym początku. Josephine mija płaczące dzieci, zdruzgotane kobiety, całkowicie bezsilnych mężczyzn. Chodzą po mieście niczym duchy, szukając dla siebie nowego miejsca na Ziemi. Duchy, którym nikt nie miał odwagi powiedzieć, że nie żyją. Nieobecni, zlęknieni, pełni tęsknoty i bólu. Zawieszeni pomiędzy życiem i nieistnieniem. I Harper wewnątrz siebie czuje się dokładnie tak, jak oni, ale wie, że nie może pokazać tego po sobie. Musi wziąć się w garść, musi być silna. To nie czas i miejsce na łzy, nawet jeśli bardzo by tego chciała. Nie może się załamać, bo jeśli to zrobi, nigdy się nie pozbiera. A to będzie najgorszy możliwy scenariusz. Za żadne skarby nie może się poddać, bo na głowie zaraz będą mieć o wiele większy i bardziej istotny problem.
Powrót do ich własnej rzeczywistości. Ktoś musi ich przecież stąd wyciągnąć, prawda?
Nieoczekiwanie dołącza do nich też... Loki. Loki, który całkowicie nie przypomina siebie. Jest blady, całkowicie zbity z tropu, a w jego oczach tkwi mgła, jakby wciąż znajdował się na granicy dwóch światów. Ciemnozielona peleryna plącze się pomiędzy jego nogami, podkreślając nagłą kruchość i bezsilność nordyckiego bóstwa. Kobieta nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie – chociaż w gruncie rzeczy rzadko kiedy go widywała – i naprawdę nie wie, czy brać to za dobry omen. Czy Laufeyson jest na tyle wybity z rytmu, tak samo zaskoczony, jak oni, ażeby móc podjąć z nimi współpracę? Czy może jest na tyle wściekły takim obrotem spraw, że powybija ich co do jednego, zanim w ogóle będą w stanie wypowiedzieć jego imię?
– Panie Loki, wszystko w porządku?
Peter wychyla się spomiędzy Josephine i Stephena. Z pewną troską patrzy na nordyckie bóstwo, nieobecne i zdezorientowane. Teoretycznie teraz jadą na jednym wózku, trochę niewygodnym i zdecydowanie skierowanym nie w tę stronę, więc powinni się wspierać, niezależnie od tego, że tam, na Ziemi, stali po dwóch stronach barykady. Czy coś. I Harper nie może się nie zgodzić z tokiem myślenia Parkera, dlatego sama jakoś tak trochę... łagodnieje.
Bóg chaosu, marszcząc brwi, unosi zielonkawe spojrzenie, patrząc na całą trójkę. Najpierw na Petera, potem na Strange'a, przez dłuższą chwilę zatrzymując się przy Josie, twarzy o wiele bardziej mu znajomej niż oblicze tego nędznego magika. W całkiem innych okolicznościach mogliby robić za trochę świrniętą, zabawną, ale zgraną i szczęśliwą rodzinkę.
– Thanos zrobił dokładnie to, co planował. Naprawdę wymazał połowę wszechświata – oświadcza finalnie Loki, głosem szorstkim, zimnym, ale na pewno nie obojętnym.
Harper nie ma pojęcia, jak bóg chaosu w ogóle ich znalazł, ale nie ma zamiaru o to pytać. Nordyckie bóstwo ma przecież to swoje zielone mambo-dżambo – jak zwykł nazywać asgardzką magię Tony – więc zapewne dzięki temu mógł wiedzieć, że cała ich trójka rozpadła się w proch, a później wylądowała w Nowym Nowym Jorku. Laufeyson posiada umiejętności zdecydowanie większe, bardziej rozwinięte niż zwykły śmiertelnik i to, że w ogóle się tutaj pojawił, jest pewną ironią losu. Zawsze przecież drwił ze śmierci, po czym to ona ostatecznie zadrwiła z niego, okrutnie, bezlitośnie, nie dając się już więcej oszukać. Cóż, Thanos zapewne nawet nie wiedział, że wszechświat zemści się na tym nędznym Asgardczyku za niego.
Wystarczyło zaledwie pstryknięcie palcami.
Sam bóg kłamstw również odczuwa to jako pewnego rodzaju poniżenie. I okrutność świata. Pojawia się tutaj, całkiem bezbronny, przynajmniej na początku, wciąż czując ciepło Ady pod palcami. Rozpaczliwie szuka jej osoby, bojąc się, że ona także się rozpadła, że zniknęła, że umarła. Gdy jednak uświadamia sobie, że kobieta została po drugiej stronie, smutek i tęsknota ustępują nieoczekiwanemu atakowi wściekłości. Nieopisanej wściekłości. Loki doskonale wiedział, że van Doren nigdy nie wybaczy mu tamtego popołudnia, jest na to zbyt silna i zbyt dumna, ale żywił ogromną nadzieję, że po tym, co wydarzyło się w Wakandzie, będzie chciała z nim chociaż rozmawiać. I przez moment, krótki moment, wydawało mu się, że wszystko wróciło do względnej normy. Adeline przestała się go bać. Patrzyła na niego już nie wzrokiem pełnym nienawiści, ale spokoju, który udzielał się również jemu. Mówiła do niego, trzymała go za rękę, ich ciała znów były tak niesamowicie blisko siebie, jakby stanowiły cholerną jedność, utęsknioną jedność. A potem musiał ją opuścić, bo zażyczył sobie tego wszechświat, wymazując jego zimną, naznaczoną krwią i zieloną magią egzystencję.
Chryste, on po prostu chce wrócić do Midgardu. Do niej i życia, które tam wiódł.
– Nie możemy płakać nad rozlanym mlekiem – wtrąca Harper, przesuwając dłonią po krótkich włosach. Ma ochotę się rozpłakać jak małe dziecko, wołać o pomoc, krzyczeć z rozpaczy i bezsilności, ale wie, że nie może. Nie tego wymaga od niej sytuacja. Bierze głęboki wdech. – Musimy wymyślić jakiś plan, żeby się stąd wydostać.
– Tak, Josephine, masz rację. To jednak nie jest nic zbyt odkrywczego – odpiera nordyckie bóstwo z przekąsem.
Strange od początku rozmowy ma ochotę zmrozić Asgardczyka wzrokiem, może nawet powiedzieć coś uszczypliwego, ale wie, że w tej bitwie przyda im się jego osoba. Im więcej rąk do pomocy, tym lepiej dla nich w późniejszym rozrachunku. Przecież widział, co ich czeka i głupotą byłoby odrzucenie kogoś tak potężnego, jak Laufeyson. Dlatego odwraca spojrzenie, zachowując się trochę tak, jakby nordyckiego bóstwa tutaj w ogóle nie było. Albo jakby mówił w języku, którego czarodziej nie rozumie, albo nie chce zrozumieć. Stephen naprawdę nie ma zamiaru się denerwować, nie teraz, kiedy trzeba zachować jasność umysłu. I gdy trzeba ważyć każde słowo, aby czasem nie powiedzieć zbyt wiele. To przecież mogłoby zniszczyć absolutnie wszystko. Wizję przyszłości, gdzie udaje im się wrócić do domu, pokonać Thanosa i co najważniejsze, przeżyć.
– Myśli pani...
– Josie. – Harper przerywa nastolatkowi, zmuszając drżące kąciki ust do uśmiechu.
– Myślisz, że w tym świecie też mogą istnieć Kamienie Nieskończoności? – kontynuuje z ekscytacją Peter, przykuwając uwagę nie tylko Harper, ale i Strange'a oraz Laufeysona. – Skoro ta rzeczywistość jest praktycznie taka sama, jak ta, którą znamy, to w tej także muszą być Kamienie, prawda?
– Nie wiem, ale dla mnie brzmi to sensownie – rzuca natychmiast kobieta, przygryzając lekko dolną wargę. – Stephen, a ty co o tym myślisz?
– Niewykluczone – przyznaje z wymuszoną aprobatą czarodziej. W obecnej chwili ma większe zmartwienia na głowie, wizję, o której treści oni nie mają bladego pojęcia. – Ale wiecie, żeby je znaleźć, potrzebny jest nam bardziej szczegółowy plan. A nie jego jakieś... dwanaście procent.
Takim sposobem postanawiają wspólnie wybrać miejsce, w którym będą mogli razem pracować. I w którym będą mogli znaleźć ich ci, którzy także pojawili się po tej stronie rzeczywistości, w odległych zakamarkach miasta, kraju czy całego globu. Zgodnie dochodzą do wniosku, że przy takim obrocie spraw nie mogą też mieszkać osobno, nie teraz, kiedy życie w nowym świecie jest tak niepewne. Wszystko tutaj może być przecież iluzją, a kolejne niebezpieczeństwo może czyhać na każdym rogu. Dlatego lepiej, żeby się nie rozdzielali, nawet jeśli Josephine bardzo chciałaby wrócić do własnego mieszkania, Stephen na Bleecker Street, a Peter... nie, Peter najbardziej z nich opowiada się za siedzibą. Byle być jak najdalej od domu, od domu, w którym jest tyle wspomnień o jego ukochanej cioci May. Dlatego ich wybór prawie oczywiście pada na nową siedzibę Avengers, choć Strange na początku optuje przy zamieszkaniu w Sanktuarium.
Siedziba Avengers mieni się w blasku słońca, gdy docierają na miejsce. Każdy z nich zajmuje jeden z dziesiątek wolnych pokoi – całe to miejsce wygląda jak miasteczko duchów – rozrzuconych po ogromnym budynku. Z kolei warsztat Tony'ego wybierają jako miejsce, w którym będą pracować nad planem powrotu na Ziemię. Ich motywacja ma wspólne korzenie, pragną wrócić do bliskich im osób, do świata, który znają, do miejsca, w którym się wychowali. Bo choć wszystko tutaj jest wprost identyczne, to jest przy tym zbyt idealne, zbyt utopijne, żeby nie wzbudzać żadnych wątpliwości.
Ba! W tym świecie istnieje nawet Friday, nieodłączna towarzyszka Starka, która jednak całkowicie nie ma pojęcia, o kim mowa, kiedy Josephine pyta ją, czy Tony przeżył pstryknięcie, czy jest gdzieś tutaj, pośród nich, potrzebujący pomocy. Ciemnowłosa jest przecież gotowa rzucić dosłownie wszystko i wybrać się na drugi koniec świata, byle go stamtąd zabrać i uratować. Tyle że on pozostał w tym prawdziwym świecie, na Tytanie, samotny i zrozpaczony. I Josie ma nadzieję, że żywy.
– Przykro mi, panno Harper, ale w moim rejestrze brakuje danych na temat Anthony'ego Edwarda Starka.
Kurwa, co to za okrutna rzeczywistość, w której przyszło im żyć bez Tony'ego, Iron Mana, największego obrońcy Ziemi?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro