Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

28. HELP ARRIVES

Napotyka smutne, zmęczone spojrzenie wyblakłych oczu. Pustych, szmaragdowych oczu, odbijających się w tafli lustra zawieszonej nad umywalką w przestrzennej łazience siedziby Avengers. Oczu, które kiedyś były tak intensywnie zielone, pełne psotnych iskierek życia.

Jego własne spojrzenie, którego nie potrafi rozpoznać, a przynajmniej nie od razu. Zajmuje mu to dłuższą chwilę. Dopiero wtedy dociera do niego, że patrzy właśnie na siebie. Że ta obca, nieobecna twarz to jego własna twarz. Wcześniej każdą z porannych czynności wykonywał automatycznie, bez żadnych głębszych refleksji. Całą winę za ten stan zrzuca na dręczące go tej nocy koszmary, bo tak – śmieje się gorzko Loki – nawet potwory muszą się czegoś bać. Wszyscy mają jakąś słabość: on, Adeline czy ten cholerny Thanos.

Bezustannie męczą go fatalistyczne myśli związane z bitwą, która czeka ich w niedalekiej przyszłości. I o której tak żywo dyskutuje Josie i Stephen, gdzieś w pustych przestrzeniach siedziby Avengers, kiedy są pewni, że nikt ich nie usłyszy. Że nikt nie dowie się o ich najpilniej strzeżonym sekrecie. Laufeyson doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że to będzie walka o absolutnie wszystko; albo przegrają, albo wygrają, albo wyjdą z tego żywi, albo martwi. I właśnie dlatego, choć początkowo niechętnie, zgadza się pomóc Strange'owi. Przez długie tygodnie podchodzi sceptycznie do tej idei, umiejętnie ignorując pytania ze strony czarodzieja na temat dodatkowego wsparcia, ale nieoczekiwanie coś w nim pęka.

Szczerze mówiąc, łamie go dopiero myśl o Adeline, myśl, która od dawna nie pojawiała się w jego głowie, jakby rudowłosa prawniczka rzeczywiście była zaledwie echem przeszłości, zduszonym w zarodku, zanim w ogóle mogłoby być przez kogoś usłyszane. Jest więc wściekły na Stephena za to, że ten na nowo rozbudził w nim tamte emocje, tamte wspomnienia, kiedy Laufeyson tak świetnie sobie bez Ady radził. A teraz, gdy ma absolutną pewność, że w taki czy inny sposób uda mu się ją znów zobaczyć – chociażby z daleka, na krótki moment – wie, że ma o co walczyć. Spędzony tutaj czas pomógł mu ostatecznie uporządkować uczucia żywione do prawniczki; choć należy przyznać, że był to dla niego niezwykle bolesny i burzliwy proces. Loki czuł się wówczas tak, jakby nastąpiły u niego objawy odstawienia niezwykle uzależniającego narkotyku. Wewnętrzna walka dwóch Laufeysonów nie dawała mu spokoju: jednego, który szczerze nienawidził i gardził van Doren oraz drugiego, ślepo zapatrzonego w Adeline, gotów oddać za nią własne życie.

Teraz jest już pogodzony. I jeśli ma o coś walczyć w tej wojnie, poza własnym życiem, własnym komfortem i triumfem nad Thanosem, to zdecydowanie chce walczyć o Midgard. O Nowy Jork. O to, aby rzeczywistość van Doren nie rozpadła się dokładnie tak, jak jego, te parę lat temu. Bo może i ten niewidomy prawnik opiekuje się nią na co dzień, ale koniec końców to on, Loki Laufeyson, jest bogiem i to on powinien zadbać o te kwestie, które dla Murdocka, zwykłego śmiertelnika, nie są w żaden sposób osiągalne.

A ona? Ona nie musi o tym wiedzieć. Nie musi być mu wdzięczna, nie musi rzucać mu się na szyję, obsypując pocałunkami, aby wyrazić swoją radość i aprobatę. Wystarczy jej uśmiech – albo i samo spojrzenie – bo przecież niektóre rzeczy lepiej smakują z dystansu. A on zdążył już go nabrać i nie chce tego efektu psuć. Zbyt wiele kosztowało go wyleczenie się z Ady.

Cały ten natłok myśli skłania go więc do tej jednej, kluczowej decyzji. I może dlatego ten poranek jest taki wyjątkowy, taki inny, może trochę obcy. Minęło przecież sporo czasu, odkąd zarywał noce w warsztacie, aby odnaleźć drogę ucieczki; jeśli nie dla całej ich grupy, to chociaż dla siebie samego. A teraz znów wszystko wraca na stare tory.

Kiedy opuszcza siedzibę Avengers, wciąż jest ciemno, a jej mieszkańcy pogrążeni są w głębokim, spokojnym śnie – zimowym śnie, styczniowym śnie. Nawet William Harper, oczko w głowie każdego poza Laufeysonem. Dla niego to wyłącznie mała – no, okej, znacznie większa, niż przed kilkoma miesiącami – kulka z oczami, której czasem uda się wywołać u niego cień uśmiechu. Jak wtedy, gdy przedstawił mu pluszowego misia, którego ochrzcił właśnie jego imieniem. Loki dość skutecznie jednak ukrywa takie odruchy, zarówno przed samym sobą, jak i całym światem. Niektóre rzeczy powinny pozostać sekretami, szczególnie że od tego przecież zależy jego nieskazitelna reputacja chłodnego, nordyckiego boga, będącego ponad wszystkimi, a już na pewno ponad tym, co ich samych czyni ludźmi.

– Czy wzrok mnie nie myli? – Od uszu boga chaosu odbija się ciężki, szorstki głos, kiedy finalnie udaje mu się dotrzeć do Jötunheimu. – Loki Laufeyson we własnej osobie! Musiałeś nieźle naprzykrzyć się światu, skoro zabrał ze sobą i ciebie.

Dumny, wyprostowany, pełen godności – staje przed nimi. Upadły król. Król, który zbyt często uciekał i zbyt często rujnował obce życia, aby jego korona nie była tą cierniową. Łajdak w arystokratycznej skórze.

– Ten świat ma na imię Thanos. I niedługo znów staniemy z nim do walki.

Szepty, które dotychczas towarzyszyły Lokiemu, odkąd tylko przekroczył próg majestatycznego pałacu, nagle cichną. Lodowi Olbrzymi jakby zamierają na moment, a ich spojrzenia są skierowane właśnie na niego, syna Laufeya. W każdej innej sytuacji znajdowanie się w blasku reflektorów cieszyłoby nordyckie bóstwo, ale nie tym razem. Teraz bóg chaosu traktuje to, jak przykrą powinność, coś, co robi wyłącznie dlatego, że ocalały w nim ostatnie odruchy serca, jakie wcześniej stworzył w nim Midgard.

– Co masz na myśli, mówiąc, że niedługo znów staniemy z nim do walki?

Loki pręży się niczym struna, do granic możliwości. Patrzy prosto w oczy Lodowego Olbrzyma zasiadającego na tronie – w innej rzeczywistości to on by na nim zasiadał, przebiega mu przez myśl – i przez dłuższą chwilę milczy. Stara się zbudować odpowiednie napięcie do nachodzącej opowieści. A następnie oficjalnie ją rozpoczyna.

Opowiada im o Thanosie. O jego planie. O tym, co zrobił z Kamieniami. Co uczynił w Midgardzie. I jak za pomocą jednego pstryknięcia palcami zlikwidował połowę populacji wszechświata. I że za dwa lata będą mieć szansę, żeby wyrównać rachunki. Dlatego potrzebna jest każda para rąk do walki.

Ku jego zadowoleniu, zgromadzeni słuchają go niczym zahipnotyzowani, co oznacza, że nie utracił talentu do dyplomacji i czarowania słowami. Srebrny, asgardzki język, który wygada się z absolutnie wszystkiego. Mówca, który – gdyby tylko nie kierował się egoistycznymi pobudkami – pociągnąłby za sobą tłumy. A niestety skończył, jak skończył.

– A skąd pewność, że żyjemy? – Głos wydobywający się z gardła Lodowego Olbrzyma jest teraz gorzki i chłodny. – Skąd pewność, że wcale nie umarliśmy?

Loki uśmiecha się soczyście. Jego blade oczy nabierają szmaragdowego blasku.

– Bo gdybyśmy naprawdę byli martwy, nie byłoby mnie tutaj – stwierdza bezpardonowo, może nawet z dumą. Jeśli przez tyle lat jesteś traktowany jako ten zły, jako ten najgorszy, w ostateczności się nim stajesz. I zaczynasz się tym także szczycić, prawda? – Tkwiłbym w najdalszym odmętach Helheimu.

Lodowy Olbrzym nieoczekiwanie podnosi się z tronu. 

– Wydajesz się w ogromnym pośpiechu, aby właśnie tam trafić.

Laufeyson rozkłada teatralnie dłonie. Z jego twarzy choćby na sekundę nie znika lekki, podstępny uśmieszek.

– Jestem gotów zrobić wszystko, aby zrównać Thanosa oraz jego armię z ziemią – odpowiada zgodnie z prawdą.

– Prywatna zemsta zatem? – ciągnie Lodowy Olbrzym.

– Myślę, że Thanos nadepnął na odcisk każdemu z nas, nieprawdaż? – odpiera, obracając się na pięcie, tak, aby podchwycić spojrzenie pozostałych obecnych. – Nieprawdaż? – powtarza dobitniej.

W sali słyszalny jest zaledwie wiatr odbijający się od wysokich, lodowych ścian. Brak jakiegokolwiek odzewu sprawia, że Loki nie jest już taki pewny siebie, co u niego jest przecież rzadkim uczuciem. Ostatnim razem poczuł się tak wtedy, gdy nowojorska policja przyjechała do siedziby, żeby go aresztować. Teraz bóg chaosu ma wrażenie, jakby tracił grunt pod nogami, gdy powoli zanika nieistniejące zaufanie jego elektoratu. Wciąż jednak dumnie się pręży, patrząc w oczy każdemu, kto nie ucieka od niego wzrokiem. Przecież nie wróci z pustą ręką, nie ma takiej opcji. Powiedzenie Strange'owi o porażce... Nie, to zdecydowanie odpada. Nigdy tego nie zrobi. Prędzej sam umrze, niż przyzna, że mu się nie udało. A że nie chce umierać, musi przekonać Lodowych Olbrzymów do walki.

– Ostatnio, gdy się tutaj pojawiłeś, lata temu, Odyn o mało nie zgładził całego naszego ludu – zauważa Olbrzym, łypiąc na niego krwistoczerwonymi oczami. – Dlaczego więc mielibyśmy uwierzyć w twoją historię, bożku kłamstw?

– Jestem synem Laufeya, prawowitym dziedzicem tronu, na którym właśnie siedzisz – odpiera pośpiesznie bóg chaosu, wskazując palcem na ogromny, wyrzeźbiony w lodzie mebel. – Mógłbym poprowadzić armię do walki bez twojej aprobaty, a jednak o nią proszę.

Głośny śmiech Lodowych Olbrzymów odbija się gorzkim echem od uszu Lokiego.  Dociera do niego, że prędzej zostałby zabity, niż uznany za króla, niezależnie od tego, że prawo dziedziczenia bez wahania włożyłoby na jego głowę ciężką, lodową koronę. Chociaż on sam nigdy tego nie chciał – od zawsze przecież zależało mu wyłącznie na Asgardzie.

Ale i tak reakcja Lodowych Olbrzymów sprawia, że bóg psot czuje się piekielnie upokorzony; nie daje jednak niczego po sobie poznać. Zwyczajnie zachowuje kamienny wyraz twarzy, jakby żadne słowa, żadne czyny, żadne śmiechy nie były w stanie go dotknąć. Musi zachować spokój.

– Rządy Laufeya to historia – oświadcza jego rozmówca, gdy śmiechy ostatecznie cichną. – Spróbuj przekonać nas w inny sposób.

Znów cisza. Głucha, zimna cisza, przypominająca tę panującą na odludnych, zaśnieżonych terenach. Loki pewnie unosi podbródek, jakby chciał zaznaczyć własną wyższość, nawet jeśli wcześniej została mu ona częściowo odebrana.

– Nie mam żadnego powodu do kłamstwa. I doskonale o tym wiecie – wyjaśnia łagodniejszym tonem. – Wszyscy po prostu chcemy wrócić do domu. A im więcej nas będzie w ostatecznej walce, tym lepiej. 

Choćby miał zmusić ich do tego siłą, nie wróci do siedziby Avengers bez niczego. Kurwa.

– Jeśli nie potraficie uwierzyć moim słowom – kontynuuje niestrudzony Asgardczyk, elegancko unosząc ręce – to proszę, zaufajcie chociaż tej błękitnej krwi.

I jakimś sposobem właśnie te słowa, przypomnienie w o wiele subtelniejszy sposób o ich wspólnym dziedzictwie, przekonuje Lodowych Olbrzymów, bo Loki nagle słyszy:

– Niech będzie... Jeśli będziesz nas potrzebować, staniemy do walki u twego boku, Laufeysonie.

Ulga. Tak. To zdecydowanie to uczucie, które dosłownie otula nordyckie bóstwo ciepłymi, miękkimi ramionami. Na jego twarzy pojawia się stłumiony uśmiech satysfakcji i dumy, gdy odwraca się na pięcie i stawiając twarde kroki, oddala się od królestwa Lodowych Olbrzymów. Z poczuciem, że doskonale wywiązał się z powierzonego zadania. I że on też częściowo przyczyni się do ostatecznego zwycięstwa.

Bo myśli, że może być inaczej, że mogą ponieść klęskę po raz drugi, nawet do siebie nie dopuszcza.

Gdy Loki wkracza do siedziby, cały dom jest już na nogach. I prawie jak na zawołanie trafia w drzwiach na Stephena, który akurat wychodzi, ażeby udać się do Sanktuarium, gdzie ma zamiar kontynuować magiczną współpracę z Wandą. Mężczyźni wymieniają mocne, długie spojrzenia, po czym Laufeyson rzuca w stronę Strange'a niewielką bryłkę lodu, zabraną z królestwa Lodowych Olbrzymów.

– Udało się – dodaje ściszonym głosem. – Przybędą.

Czarodziej, skinąwszy głową, chowa nietypowy prezent do kieszeni puchowej kurtki, a później posyła bogu chaosu pełne wdzięczności spojrzenie. Wszystko to trwa dosłownie sekundy. Zaraz potem obaj rozchodzą się w dwóch różnych kierunkach. A ich zmowa zostaje kompletnie niezauważona, może z wyjątkiem Josephine. Wilson, z którym Harper rozmawia na temat kolejnych terapii grupowych, nawet nie rejestruje tego, jak spojrzenie kobiety wygląda nieco ponad jego ramię. Kobieta, trzymając niespełna trzyletniego Billy'ego na rękach, właśnie podąża wzrokiem za Laufeysonem, który wydaje jej się być dzisiaj w świetnym humorze. 

I cóż, gdyby tylko Josie wiedziała, że nie mija się z prawdą.

– Panie Loki?

Na ziemię sprowadza go głos Petera, który wyrasta przed nim niczym grzyb po deszczu. 

– Tak, śmiertelniku?

– Razem z Wandą zastanawialiśmy się, czy chciałby pan dołączyć do naszych treningów – mówi nieśmiało chłopak, wsuwają dłonie do kieszeni luźnych dżinsów. – Znaczy się... nie żeby pan ich potrzebował. Bardziej chodzi o nas. Chcielibyśmy... ja chciałbym się nauczyć czegoś od pana.

Nordyckie bóstwo unosi brew, błyskawicznie tłumiąc uśmiech, jaki chciałby wypłynąć na jego smukłe, blade wargi. Posyła Peterowi badawcze spojrzenie, przepełnione dumą i satysfakcją, kolejny raz tego dnia, bo trzeba szczerze powiedzieć, że prośba ta ogromnie podbiła i tak już napompowane ego Lokiego. Asgardczyk gra na czas, milczy, przybierając taki wyraz twarzy, jakby się nad czymś usilnie zastanawiał, choć decyzję podjął jeszcze w tej samej sekundzie, w której chłopak poprosił go o pomoc.

– Myślę, że jeden wieczór mogę dla was poświęcić – oświadcza w końcu, jakby od niechcenia. – Czekajcie na mnie w sali treningowej o północy.

Dokładnie sześć godzin później Parker i Maximoff pojawiają się w umówionym miejscu: on stuprocentowo pewien podjętej decyzji, ona zaś nieco sceptycznie nastawiona do całej tej idei. Głównie dlatego, że młoda kobieta nieszczególnie ufa nordyckiemu bogu. Laufeyson przychodzi na salę zaraz potem, w kompletnym, asgardzkim stroju, z zawadiackim uśmiechem na ustach i szaleńczym błyskiem w zielonych oczach. Coś niewątpliwie się w nim obudziło od jego powrotu z Jötunheimu.

A następnie zaczyna się najlepsze. Fizyczna walka Petera, który współpracuje z chłodnymi, szmaragdowymi czarami Lokiego i krwistą, mglistą magią Wandy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro