Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

25. FEAR AND FORCE

Tegoroczny lipiec wydaje się zdecydowanie gorętszy, niż dwa ubiegłe, które przyszło im tutaj spędzić.

Stephen wierzchem dłoni ściera kropelki potu, jakie pojawiły się na jego czole. Miesiące mijają, czasami ciągnąc się w nieskończoność, a czasami mijając niczym mrugnięcie okiem. A on wcale nie zwalnia, nawet na moment. Codziennie trenuje, poświęcając na to długie godziny. W nocy z kolei, kiedy jego materialne ciało odpoczywa i regeneruje się przed kolejnymi fizycznymi ćwiczeniami, forma astralna zajmuje się lekturą i działaniem, w dzień bowiem nie ma zbyt wiele czasu na takie rzeczy. Wtedy głównie rozwija magiczne umiejętności, pomaga również tym, którzy w siedzibie mieszkają; jest ich mentorem, zachęca ich do ciągłej pracy nad sobą i posiadanymi mocami. Nie wspomina jednak ani słowem o czekającej ich walce, bo nie potrafi znaleźć słów, które przekazałyby tę informację w taki sposób, w jaki Stephen chciałby to zrobić.

W nocy więc zbiera myśli, czyta, przeszukuje pozostałe astralne światy w nadziei, że znajdzie jakąś wskazówkę, coś, co dałoby mu przewagę nad Thanosem. Łudzi się, że istoty, jakie spotyka w odległych krainach, zdradzą mu cokolwiek o świecie, jaki zostawili. Strange naprawdę chciałby wiedzieć, że wizja przyszłości, wizja, w której oni przeżywają, a Wielki Tytan umiera, realizuje się także po tej drugiej stronie. Poza tym, cóż, dobrze byłoby wiedzieć, że Tony Stark czy reszta drużyny ma się dość dobrze, że ich relacje są przynajmniej poprawne, a oni sami wciąż walczą, aby sprowadzić wszystkich zaginionych do domu, chociaż oczywiście bezowocnie. Na równanie dotyczące podróży w czasie będą bowiem musieli jeszcze trochę poczekać; dokładniej niecałe trzy lata, aż pojawi się w ich życiu zaginiony przybysz z odległych krain z niebanalną wiedzą na temat popkultury i współczesnej kinematografii science fiction.

– Idę na krótki spacer nad rzekę – rzuca Stephen, wchodząc do kuchni, gdzie Harper siedzi z synem i pomaga mu kolorować niewielką książeczkę, podśpiewując pod nosem piosenkę, chyba Take On Me, ale czarodziej nie jest pewien. Dwa komplety kredek rozrzucone są po stole; są one prezentem od Wandy na pierwsze urodziny Billy'ego.

To już taki nawyk, meldowania się przynajmniej u jednej osoby, aby w razie zagrożenia wiedzieć, gdzie zaginionego szukać. Dlatego zawsze starają się zostawić u kogoś informację, tak na wszelki wypadek, czy to właśnie w formie luźno rzuconego zdania, czy karteczki przyklejonej na drzwi lodówki, do której przecież każdy sięga, więc i każdy zapozna się z tą wiadomością. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

– Mhm. – Josephine przesuwa dłonią po kruczoczarnych włoskach Billy'ego, zaczesując je tym ruchem do tyłu. Unosi spojrzenie na Strange'a, uśmiechając się łagodnie. – Uważaj na siebie.

Stephen w odpowiedzi pokazuje jej uniesionego kciuka, co ma być znakiem, że da sobie radę i że przecież zawsze na siebie uważa, choćby przez wzgląd na tych, którzy zebrali się pod dachem siedziby Avengers. Bo to przecież jego rola, przeprowadzić ich na drugą stronę i poprowadzić do walki, jaką później stoczą u boku oryginalnej drużyny. To najbardziej odpowiedzialne zadanie w jego życiu – wszystkie dotychczas przeprowadzone przez niego operacje mają się nijak do tego, które przed nim postawiono – i ma nadzieję, że nie zawali.

Nie, nie zawali. Jego strach przed porażką nigdy by na to nie pozwolił. Jest przecież Doktorem Strange'em, na pewno mu się uda.

W korytarzu wpada na niego Maximoff, zdenerwowana, przestraszona, pomagając Peterowi stawiać kolejne kroki. Włosy chłopaka są rozwiane, rozczochrane, jakby co najmniej wpadł w sam środek huraganu albo jakieś dwumetrowe, nieprzystrzyżone krzaki. Jego twarz umorusana jest ziemią, a z prawego policzka, z niewielkiej rany, sączy się krew. Jednak nie to przykuwa uwagę Stephena. Jego wzrok od razu wędruje w stronę prawej nogi nastolatka, która nie wygląda zbyt dobrze. Strange od razu ocenia jej stan na złamanie z przemieszczeniem, niezwykle bolesne, co widać także po twarzy Parkera.

– Wanda, co się stało? – pyta natychmiast czarodziej, pomagając dziewczynie z ciążącym na jej ramieniu nastolatkiem. – Chodźmy z nim natychmiast do warsztatu.

– Ćwiczyliśmy, tak, jak nas prosiłeś... – tłumaczy rozgorączkowana Maximoff. – Parker chciał uniknąć mojego ciosu.... ale się zagapił, przez co przeleciał przez całą długość ogrodu i...

– Okej, rozumiem – odpowiada mężczyzna, widząc, że Wandzie z ogromnym trudem przychodzi jakakolwiek rozmowa. Nie chce jej więcej męczyć, szczególnie że nie jest to żaden atak, tylko zwyczajny wypadek przy pracy. Poza tym teraz to Peter jest najważniejszy i na nim musi się skupić. – Peter, jesteś z nami?

– Tak, tak, staram się – sapie chłopak przez zaciśnięte wargi, czerwony na całej twarzy. – Jezusku, jeszcze nigdy się tak mocno nie koncentrowałem! Zaraz mi głowa pęknie!

– Martw się o swoją nogę, nie głowę – wtrąca Stephen, z rozbawieniem. Stara się przegonić ponure myśli chłopaka, a przynajmniej lekko go rozchmurzyć. – Musimy zdążyć, zanim z tymi twoimi mocami kość się źle zrośnie i trzeba będzie ją znów łamać.

Peter dosłownie robi się zielony na dźwięk tych słów. Skinąwszy nieznacznie głową, pozwala Stephenowi mocniej złapać się w pasie, tak, aby móc go podnieść i odciążyć od stawiania kolejnych kroków. Wanda z kolei nie mówi już nic więcej, wyraźnie zagłuszona przez własne wyrzuty sumienia, nawet jeśli Strange kilkukrotnie powtarza jej, że to nie jej wina, że to zwykły wypadek i nie powinna się tym tak przejmować. Parker, pomiędzy sapnięciami bólu, powtarza jej dokładnie to samo, ale dziewczyna zdaje się ich w ogóle nie słuchać. Jest na siebie wściekła, tak zwyczajnie.

Droga do warsztatu prowadzi obok kuchni, pięknej, ogromnej, oszklonej, dlatego też prowadzenie poszkodowanego nie umyka uwadze Josephine. Kobieta natychmiast zabiera z wysokiego fotelika Billy'ego i biegnie za nimi, obrzucając przy tym czarodzieja lawiną pytań. Jest przerażona, przynajmniej na samym początku, wyobrażając sobie najgorsze: atak z kosmosu, najazd wroga, walkę ostateczną. Okazuje się jednak, że to potyczka na treningach, co sprawia, że Harper zaczyna jeszcze głośniej krzyczeć na Stephena, że czasami powinien odpuścić, zanim wszyscy się tutaj pozabijają i nie będzie miał już kto wrócić do domu.

– Wando, przyniesiesz apteczkę z tej wielkiej szafy, zaraz przy oknie? Potrzebujemy płynu do dezynfekcji, gipsu syntetycznego i czegoś przeciwbólowego – prosi Josie, gdy przekraczają próg warsztatu. Na brzegu biurka zauważa wysoki kubek z logiem Stark Industries, zapewne należący do Wilsona, któremu dość często zdarza się zostawiać niedopitą kawę lub herbatę w różnych miejscach w siedzibie. – A my ze Stephenem sprawdzimy, jak wygląda to na rentgenie.

– Boże, przepraszam, ja naprawdę nie chciałam...

– Spokojnie, to nie twoja wina – odpiera natychmiast Harper, robiąc to niezwykle spokojnym, łagodnym głosem. – Ja ostatnio zrzuciłam na głowę Lokiego słoik z piklami. Przypadki chodzą po ludziach.

Twarz Maximoff rozjaśnia się wyłącznie na krótką chwilę, podczas gdy Strange pomaga Parkerowi dostać się do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajduje się aparat rentgenowski; jest to jeden ze sprzętów, który trafił do siedziby właśnie pod naciskami Stephena, tak, aby mógł on mieć wszystko pod ręką w sytuacjach kryzysowych. Wanda z kolei, widząc cierpienie na twarzy nastolatka, które ten nieudolnie stara się zamaskować, zaciska wargi w cienką linijkę, nadal wyraźnie zła na samą siebie i brak kontroli, który wciąż czasami przejawia się w jej magii. Naprawdę nie chciała skrzywdzić Petera, nigdy nie miałaby takiej intencji, zwłaszcza że bardzo polubiła tego chłopaka i nie chciałaby, aby choć jeden włos spadł mu z głowy. A tymczasem skrzywdziła go jeszcze boleśniej niż ten jeden, wyrwany włos.

Odwróciwszy się na pięcie, Wanda sztywnym krokiem rusza w stronę ogromnej, metalowej szafy, w której znajduje się jedna z tuzina świetnie wyposażonych apteczek w siedzibie. O to również ten świetnie przemyślany świat zadbał. W tym czasie Strange i Harper zajmują się wstępnym ustalaniem faktów, żeby czasem nie popełnić jakiejś gafy. Czarodziej zabiera się za obsługę aparatu, podczas gdy Josephine i William znajdują się po drugiej stronie grubej szyby, cierpliwie czekając na wyniki. 

Po niecałym kwadransie diagnoza przedstawia się dość korzystnie, bo choć jest to złamanie z przemieszczeniem, to jest ono na tyle lekkie, że nie wymaga interwencji operacyjnej. Na dźwięk tych słów Parker oddycha z ulgą, podobnie jak sama Josie.  W tym samym czasie wraca Maximoff, w milczeniu wręczając apteczkę Stephenowi. Mężczyzna dezynfekuje drżące dłonie, podczas gdy Josie odstawia syna na ogromny fotel; przytargał go w to miejsce Fury, jeszcze na początku ich historii w Nowym Nowym Jorku, gdy razem z Marią zarywali noce, żeby zlokalizować Kamienie i stworzyć sensowny plan ucieczki. Teraz jest to ulubione miejsce nie tylko Nicka, ale i Sama.

– Przypilnuj Billy'ego, a ja zajmę się resztą – rzuca Josephine w stronę czarodzieja, posyłając mu pełne powagi spojrzenie, po czym zwraca się do Petera. Dezynfekuje dłonie, przyjaźnie uśmiechając się do nastolatka. – Hej, Pajączku, zaraz może cię odrobinę zaboleć, ale jestem pewna, że dasz radę, mam rację?

Parker skina nieznacznie głową na znak zgody. W tym samym czasie Strange szepcze parę słów, unosząc nieznacznie dłoń. Zaraz potem wokół Williama tworzy się niewielka bańka. Jej zadaniem ma być ochrona przed upadkiem czy inną krzywdą, jaką chłopiec może sobie zrobić, kiedy dorośli na niego nie patrzą.

– Miałeś przypilnować mojego syna, a nie rzucać na niego zaklęcie – mruczy gniewnie Josephine, rozrywając materiał jasnoniebieskich dresów nastolatka.

– To, że moje dłonie nie mogą przeprowadzać już żadnych operacji, nie znaczy, że ja sam nie nadaje się do pomocy.

Harper, lekko zaskoczona cierpkim tonem Strange'a, unosi na niego wzrok, zauważając, że wyraźnie dotknęła go swoją uwagą. A przecież nie miała zamiaru go urazić, nie teraz, nie wcześniej, nigdy, dlatego też robi jej się cholernie głupio. I gdyby mogła, ugryzłaby się w język, ale jest za późno, a co zostało powiedziane, cóż, zostało powiedziane.

– Przepraszam – mówi tylko słabym głosem.

– Przytrzymam go mocno, żeby się nie ruszał, a ty prędko nastaw jego kość, zanim zrośnie się na dobre – oświadcza Strange, całkowicie ignorując jej wcześniejsze słowa.

Lekko skinąwszy głową, Josie sięga po apteczkę, skąd natychmiast wyciąga gumowe rękawiczki i zabiera się do naprawy Petera. Głośny krzyk chłopaka przebiega po okolicy chwilę później, kiedy kobieta nastawia jego kość. Sama musi zacisnąć wargi, czując, jak robi jej się ciężej na żołądku. Nie potrafi tego wyjaśnić, ale ma wrażenie, jakby odczuwała ból Petera razem z nim. Stephen pomaga jej opatrzyć nogę, tak, żeby uchronić ją przed wszelkimi czynnikami zewnętrznymi, a potem oboje zabierają się za unieruchomienie kończyny, sprawnie zakładając gips syntetyczny.

– Gotowe – oznajmia terapeutka, posyłając zmęczonemu Parkerowi szeroki uśmiech.

– Będziesz żyć – dodaje czarodziej z teatralną powagą, po czym mierzwi włosy chłopaka. – I to zdecydowanie długo, więc nie musisz się już martwić.

Później poszkodowany trafia do salonu, aby mógł odpocząć, może nawet trochę się przespać; jest to też miejsce, gdzie wszyscy będą mogli mieć go na oku, gdyby stało się coś złego. Podczas gdy Stephen znika bez słowa, a Wanda pomaga chłopakowi ułożyć się wygodnie na kanapie, Josie mocniej przytula Billy'ego do siebie, trochę roztrzęsionego i zdenerwowanego zaistniałą sytuacją. Szepcze mu same miłe rzeczy do ucha; w trakcie Peter macha do niego, z bolesnym uśmiechem na ustach, tak, aby odrobinę rozbawić chłopczyka. I w ostatecznym rozrachunku wszystkie te działania wykonują swoje zadanie na piątkę z plusem, bo finalnie na twarz dziecka wypływa uśmiech.

– Swoją drogą, gdzie Fury i Hill? – pyta kobieta, marszcząc nieznacznie brwi. Mały William bawi się krótkimi kosmykami jej włosów, jakie kobieta wcisnęła sobie wcześniej za ucho.

– Z tego, co wiem, pojechali rano do miasta w poszukiwaniu innych – odpowiada wciąż wzburzona Maximoff. Siada na fotelu, tuż obok Petera.

– Innych superbohaterów, tak? – upewnia się ona. Już wcześniej słyszała rozmowy o tym, pomiędzy Nickiem a Stephenem, ale przy tym natłoku obowiązków musiało jej to zwyczajnie wylecieć z głowy. – W sensie, robią zbiórkę specjalnie uzdolnionych?

Parker porusza się nieznacznie, z nogą ułożoną na stosie kilku poduszek. Wanda natychmiast zwraca się w jego stronę, aby upewnić się, że jest mu wygodnie.

– Nie będę wam przeszkadzać, niech Peter teraz dużo odpoczywa – ciągnie Josie. Maximoff słucha jej z uwagą, przytakując szybkim ruchem głowy. – Gdyby coś się działo, krzyczcie. Albo po prostu dajcie znać w jakiś cichszy sposób.

Po ochłonięciu od nadmiaru bodźców Harper postanawia zabrać syna na krótki spacer po okolicy. Świeże powietrze zrobi dobrze jemu, ale także i jej, szczególnie że od jakiegoś czasu atmosfera w domu jest niezwykle napięta. Co nie jest też szczególnie dziwne, gdy żyje się pod jednym dachem z tyloma utalentowanymi, ale i przerażonymi ludźmi, których teraz największym marzeniem i jedynym celem jest powrót do domu. Każdy walczy, jak może, pomagając przy poszukiwaniu Kamieni – chociaż w tej kwestii wszyscy zaczynają się domyślać, że takowych w tym świecie nie znajdą – czy innych uzdolnionych bohaterów, kogoś, kto mógłby wpłynąć na obecną sytuację.

Na prośbę Josephine, Stephen gorąco dopinguje ich w działaniach, choć sam w nich udziału nie bierze. Przez ostatnie dwa lata mnóstwo czasu spędza zawieszony na granicy wielu światów, dowiadując się rzeczy, o jakich nie mówi nawet jej. Ale może to i dobrze. Nie odbiera nikomu nadziei, wspiera ich, czasem rzuci jakimś tropem, aby pobudzić ich wyobraźnię. Harper wtedy idzie jego śladem, podtrzymuje rozmowy, podtrzymuje wszelkie radosne uczucia towarzyszące grupie, która prawie każdego dnia zbiera się w warsztacie Tony'ego, aby obmyślać powrót na Ziemię.

Terapeutka naprawdę nie może wyjść z podziwu, że w tych ludziach, mimo upływu kilkudziesięciu miesięcy, nadal jest tyle zapału i chęci do pracy. Bo ona sama nie jest pewna, czy byłaby w stanie tak starannie pielęgnować w sobie wiary na powrót, gdyby Stephen nie powiedział jej tego, co powiedział tamtego lipcowego dnia.

– Widzieliście może, czy Stephen stąd wychodził? – rzuca Josie w stronę Sama i Bucky'ego, którzy siedzą właśnie na ogrodowych krzesełkach przed siedzibą i jedzą frytki.

Każdy korzysta z pięknej pogody jak to tylko możliwe. Poza tym czasem trzeba odpocząć, od natłoku myśli, od pracy, od zarwanych nocy i niemiłosiernego stresu, i tak normalnie usiąść na świeżym powietrzu i się zrelaksować. Jak ta dwójka teraz.

– Tak, mówił, że jedzie do Sanktuarium pomedytować czy coś takiego – odpiera Wilson z pełnymi ustami, podsuwając jej pudełko z jedzeniem. Zaprzyjaźnili się ze sobą od czasu, kiedy zaczęli razem prowadzić spotkania terapeutyczne dla potrzebujących Nowojorczyków. – Frytkę?

– Nie, dzięki, jadłam już – oznajmia z wdzięcznością Josephine, poprawiając Billy'ego na swoim ramieniu. Ma dziwne wrażenie, że ucieczka czarodzieja do Greenwich Village to zasługa jej niewyparzonego języka, ale nie mówi o tym na głos. – W porządku. Gdyby ktoś o mnie pytał, idę nad rzekę.

Bucky, skinąwszy nieznacznie głową, posyła jej słaby uśmiech. Harper nie miała jeszcze okazji przeprowadzić z nim żadnej większej rozmowy, co najwyżej jakiś niezobowiązujący small talk, ale mimo to od razu zapałała do mężczyzny sympatią. I teraz czeka, aż ten pojawi się u niej, z prośbą o terapię, bo to, że potrzebuje pomocy, jest widoczne jak na dłoni. A ona jest gotowa mu ją ofiarować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro