24. WINTER WINDS
– Ado, powiedz nam, jak ma się największy kryminalista w tym kraju?
Gdyby można było mordować samym wzrokiem, Thaddeus Ross już dawno leżałby martwy, a Adeline van Doren siedziałaby skuta kajdankami na tylnym siedzeniu policyjnego radiowozu. Niestety chłodne, opanowane spojrzenie to jedyne, co może w tym wypadku zrobić, aby jeszcze bardziej nie zepsuć rodzinnego, bożonarodzeniowego obiadu.
– Nie rozmawiam o sprawach zawodowych w czasie wolnym.
Thunderbolt nie daje za wygraną. Bierze łyk czerwonego wina, nie spuszczając wzroku z pełnej wściekłości twarzy bratanicy. Everett mocniej zaciska dłoń wokół posrebrzanego widelca, starając się samym spojrzeniem przekazać siostrze, aby nie dawała się sprowokować. Valerie przesuwa dłonią po jasnych lokach, zagadując Timmy'ego; wie, do czego zdolny jest wuj Ady i Everetta, dlatego, w przeciwieństwie do reszty rodziny, stara się nie wpakowywać w ten chaos także swojego dziecka.
– Powiedz nam przynajmniej, jakie to uczucie, kiedy broni się masowego mordercę i terrorystę.
– Thaddeus, proszę – upomina go szeptem żona.
– Nie jesteście ciekawi? Bo ja wprost umieram z ciekawości.
– Lepiej zmieńmy temat – wtrąca ojciec Adeline i Everetta, unikając jednak jej spojrzenia. Odwraca się do niej plecami, niczym tchórz, a całą swoją uwagę poświęca Valerie, obdarowując ją serdecznym uśmiechem. – Jak zwykle przygotowałaś świetny obiad. Everett jest szczęściarzem.
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła – mruczy chłodno van Doren, kiedy jej wzrok spotyka się z tym należącym do starszego Rossa. Z trudem powstrzymuje się od rzucenia kąśliwej uwagi na temat Betty, jego córki. Nie robi tego jednak ze względu na swoją ciotkę, którą naprawdę lubi i szanuje. – A teraz proszę mi na chwilę wybaczyć.
Zanim ktokolwiek jest w stanie coś powiedzieć – a nie, żeby ktoś chciał – rudowłosa błyskawicznie wstaje od stołu i opuszcza jadalnię. Szybkim, nerwowym krokiem rusza w stronę niewielkiego przedpokoju w domku Everetta i Valerie, którzy w tym roku postanowili – a raczej spadł na nich ten przykry obowiązek – zorganizować bożonarodzeniowy obiad.
Jest wściekła, choć tak naprawdę nie powinna być ani trochę zdziwiona zachowaniem Thunderbolta. Zniszczył życie własnej córki, zaszczuł niewinnego człowieka do tego stopnia, że czuje się on niemile widziany na własnej, cholernej planecie, a na domiar złego rozpieprzył największą drużynę superbohaterską w historii ludzkości. Ojciec roku i osobowość stulecia; nadal dziwi się temu, żeTime nieironicznie stwierdził tak samo, mianując go człowiekiem roku. Ale mimo to po cichu łudziła się, że mężczyzna daruje sobie te pieprzone uszczypliwości, przynajmniej teraz, w Boże Narodzenie. Jednak Thaddeus Ross nie byłby sobą, gdyby czegoś nie spieprzył.
Jeszcze w tym samym momencie czuje, jak wokół jej nadgarstka delikatnie, wręcz niewyczuwalnie zaciska się męską dłoń. Kobieta unosi pełne zaskoczenia spojrzenie, ku swojej uldze odkrywając, że to tylko jej brat. Na całe szczęście – gdyby był to Thunderbolt, zarobiłby od niej w zęby, niezależnie od tego, jakie relacje rodzinne ich wiążą i jaką szychą jest ten dupek.
– Wychodzisz?
– Tak – mruczy ona, dodając natychmiast. – Nienawidzę tej pieprzonej rodziny.
– Ada, daj spokój – odpiera Ross łagodnie. – Oboje wiemy, że Thaddeus jest cholernym świrem.
Kobieta milczy, podczas gdy Everett obejmuje ją ramieniem, całując we włosy. Przez tyle lat nauczył się już, że jego gadanie na nic się nigdy nie zdaje. Ada po prostu musi się wyżyć, wygadać, wykrzyczeć, a potem ochłonąć, tak, aby wszystko mogło wrócić do normy.
– Podziękuj Valerie za prezent, bo ja w tym chaosie nawet nie zdążyłam z nią porozmawiać – prosi, ściągając z wieszaka swój ciemnozielony płaszcz. – I ucałuj ode mnie Timmy'ego.
– Ada, to nie tak miało wyglądać...
Van Doren zastyga w bezruchu, mocniej ściskając jeden z górnych guzików.
– To nie twoja wina, że Thaddeus to taki buc – stwierdza nieco spokojniejszym tonem. – Wesołych Świąt.
– Wesołych Świąt.
Bezszelestnie wychodzi na zewnątrz, wsuwając dłonie do kieszeni. Z jednej z nich wyciąga kluczyki do samochodu i zaraz potem z piaskiem opon wraca na Upper West Side. Po drodze wyłącza telefon, mając dość kontaktów z ludźmi na najbliższe tysiąc lat; rzuca go na tylne siedzenie, zaraz obok pustego pudełka po cieście krówkowym. Dzisiaj przed południem wspólnie z Matthew popijali aromatyczną kawę w jego niewielkim mieszkaniu w Hell's Kitchen, tak całkiem spontanicznie, z okazji świąt. Foggy także został zaproszony, ale okazało się, że jest już dawno na Brooklynie u swoich rodziców, pomagając im w przygotowaniach do dorocznego zjazdu Nelsonów. Dobrze jednak było zobaczyć chociaż Matta, usłyszeć jego spokojny, łagodny głos, nawet serdeczny śmiech, który tak rzadko gości na jego ustach. Choć w ostatnim czasie coś się zmieniło, a Murdock sprawia wrażenie, jakby w końcu całkowicie wrócił do siebie; z drugiej strony to może być wręcz mistrzowska iluzja. Adeline nigdy do końca nie jest pewna, bo nawet jeśli zna go na wylot – są przecież czymś więcej niż przyjaciółmi, są rodziną – to czasami Matt stanowi dla niej ogromną zagadkę, skrzynię pełną tajemnic i niewypowiedzianych sekretów.
Do domu nigdy nie dociera. Zamiast tego zajeżdża po drodze na niewielkie lodowisko, na którym stawiała swoje pierwsze kroki na łyżwach, pod czujnym okiem Everetta, a później sama pełniąc funkcję instruktora, uczyła jazdy po lodowej tafli kilkuletniego Timmy'ego. I gdzie zawsze przyjeżdżała z Foggym i Mattem, kiedy zrywali się z zajęć; Murdock zazwyczaj siedział na ławeczce, popijając gorącą czekoladę i tylko czasami pozwalając przyjaciołom, aby powoli i ostrożnie prowadzili go po tafli lodu, traktując go, jak najcenniejszą chińską porcelanę. Tutaj też przyszła na swoją pierwszą randkę z Richardem.
Tego dnia poza nią na lodowisku znajduje się tylko jakieś starsze małżeństwo oraz para z trójką dzieci. Adeline zwinnie ich omija, jeżdżąc w tę i z powrotem, z coraz większą prędkością, tak, aby zapomnieć o nieprzyjemnym popołudniu; tak, aby jedyną rzeczą, jaka tkwiła w jej głowie, był dźwięk szurania płóz o lód. Kiedy pierwsze kropelki potu spływają po jej skroniach, zatrzymuje się, aby wziąć głęboki oddech i wraca na lodowisko.
Kolejnym przystankiem okazuje się siedziba Avengers. Zanim jednak wysiada z auta, mija dobry kwadrans, a radiowa spikerka informuje, że na zegarach właśnie wybiła dziewiętnasta. Ada zostawia zimowy płaszcz na przednim siedzeniu, zabierając z samochodu tylko butelkę whiskey, którą kupiła po drodze. Pojawianie się bez prezentu w przypadku braku zapowiedzi nie jest w jej stylu.
Ona również, tak samo, jak Josie, otrzymała swoją własną kartę, więc już po chwili przemierza ogromne wnętrze. Kieruje się do salonu połączonego z laboratorium, znajdującego się na drugim piętrze. Czyli dokładnie tam, gdzie według Friday jest teraz Tony i spółka.
– Thor, pospiesz się, bo nigdy nie... Ada? Co ty tutaj robisz?
Rudowłosa odstawia butelkę z alkoholem na stolik przy oknie, po czym zwraca się twarzą w stronę kanapy, gdzie siedzą Tony i Banner, z talerzem pełnym ciasteczek korzennych ustawionym między nimi. Vision zajmuje miejsce w fotelu, z książką na kolanach; skina głową w stronę Ady, uśmiechając się do niej.
– Muszę zrobić sobie odwyk od mojej popieprzonej rodziny – tłumaczy, wzruszając ramionami. – Nie przeszkadzam?
– Absolutnie nie – odpiera od razu Stark, posyłając jej pocieszający uśmiech.
– Oglądamy właśnie Kevina samego w Nowym Jorku. Siadaj – dodaje Bruce, wskazując miejsce obok siebie.
Adeline rozpina sweterek, bo w siedzibie Avengers ogrzewanie działa pełną parą. Rusza w kierunku mężczyzn, kiedy nagle jej ramię oplata silna, męska ręka. Van Doren szybko przenosi swoje spojrzenie na ową osobę, zauważając, że to nikt inny, jak Thor.
– Czy byłaś w tym roku grzeczną dziewczynką? – rzuca nordycki bóg z dziecięcą niewinnością. Przygląda się jej pełnej zaskoczenia twarzy kompletną parą oczu. Jak widać, prezent od Tony'ego był strzałem w dziesiątkę.
– Słucham?
Gromowładny cofa swoją dłoń. Podchodzi do kanapy, zabierając z niej talerz z ciastkami i siada dokładnie na ich miejscu. Przez cały ten czas wszyscy obecni przyglądają mu się zdezorientowanym wzrokiem.
– Widziałem to w tym programie o drugiej w nocy. Nie wiem tylko, czemu ten wasz Mikołaj bije później tę kobietę, a ona się rozbiera. – Urywa, marszcząc brwi. – Wy ludzie naprawdę jesteście dziwni.
Tony krztusi się ze śmiechu, podobnie jak Adeline i Bruce. Vision jako jedyny wydaje się niewzruszony, nie zwracając na nich większej uwagi. Van Doren nie potrafi powiedzieć, co bawi ją bardziej: to, że Thor oglądał film pornograficzny, czy to, że mówi o tym, co tam zobaczył, z taką powagą na twarzy. Kątem oka dostrzega, jak Banner dosłownie robi się fioletowy, zagryzając wargi, a po policzkach chichrającego się Starka płyną łzy. Kobieta bierze głębokie wdechy, próbując się uspokoić, ale nie wychodzi jej to, przynajmniej nie od razu. Kiedy udaje jej się opanować nieoczekiwany wybuch śmiechu, posyła pełen rozczulenia uśmiech w stronę Gromowładnego i pyta:
– A gdzie Loki?
Tony sięga po jedno z ciastek, odpowiadając natychmiast:
– Renifer Lucky siedzi u siebie. Nie chciał zrobić z nami maratonu Kevina.
Adeline wzdycha cicho, wsuwając dłonie w kieszenie dżinsowych spodni.
– Zajrzę do niego – oświadcza po chwili namysłu. – Zaraz do was wracam.
Po drodze zrzuca z siebie sweter, przewieszając go przez ramię. Wsiada do windy i jedzie na odpowiednie piętro. Niespiesznie przemierza długi, przestrzenny korytarz, prowadzący prosto do celi, pokoju Lokiego – jak zwał, tak zwał. Jej jasnobrązowe trapery skrzypią nieco przy każdym kroku, dając znać swojej właścicielce, że to najwyższy czas wymienić je na nowszy model.
Przystawia kartę do czytnika, pozwalając, aby odpowiednie mechanizmy zamontowane przez Tony'ego otworzyły wysokie, wąskie drzwi. Zanim wchodzi do środka, uderza lekko knykciami w ich powłokę. Nie jest zwolenniczką łamania czyjeś prywatności, nawet jeśli to tylko – albo aż – Loki Laufeyson.
– Wesołych Świąt – rzuca miękko. – Mogę wejść?
Loki unosi wzrok znad czytanej przez siebie książki. Siedzi w fotelu, nieznacznie oświetlony przez niewielką lampkę stojącą na stoliku przed nim. Ada nie dostrzega jego twarzy – jest na to zbyt ciemno – więc nie do końca wie, czy nordyckie bóstwo właśnie zamordowało ją wzrokiem, czy może wręcz przeciwnie, zaprosiło ją do środka skinięciem głowy. Nadal stoi w progu, czekając cierpliwie na to, aż Laufeyson pozwoli jej wejść.
– Dobry wieczór, Adeline – odpowiada w końcu bóg chaosu. Dopiero od niedawna zaczął używać jej imienia, zamiast nazywać ją „panną van Doren", do czego Ada wciąż nie potrafi przywyknąć. – Zapraszam.
Rudowłosa zatrzaskuje za sobą drzwi, pewnie wchodząc do środka. Przysuwa stojące przy biurku krzesło, tak, aby siedzieć naprzeciwko niego. Z cichym westchnięciem opada na nie, przerzucając przez jego ramę swój sweterek. Loki uważnie ją obserwuje, siedząc w bezruchu w niewielkim fotelu, ze szczupłymi nogami wyciągniętymi przed siebie.
– Udało ci się dojść do porozumienia z prokuratorem? – pyta on. Przygląda się Adzie, jednocześnie przesuwając dłonią ponad książką. Zamyka ją z cichym trzaskiem.
– Richard jest w tej kwestii nieugięty – stwierdza rzeczowo kobieta, nie patrząc nawet w oczy nordyckiego bóstwa. – Mam też wrażenie, że będzie ciągnąć ten proces na siłę, żeby zmęczyć ławę przysięgłych i wyegzekwować zamierzony przez nich wyrok.
– Powinienem mu więc podziękować za miłosierdzie, jakim mnie obdarza. Przedłuża moje nędzne życie o kolejne tygodnie.
– Loki, proszę, przestań. – Ich spojrzenia finalnie się spotykają. – Zrobię wszystko, żeby wygrać tę sprawę, możesz mi zaufać.
– Ufam ci, Adeline.
Na dłuższy moment następuje między nimi milczenie. Długie, przerywane tylko ich cichymi oddechami i bynajmniej nie niezręczne. Van Doren nie wie, kiedy towarzystwo Lokiego stało się znośniejsze, ciekawsze, przyjemniejsze, ale to nie ma większego znaczenia. Dobrze jej się z nim rozmawia i jeszcze lepiej milczy; nordyckie bóstwo nie wymaga od niej niczego, w przeciwieństwie do ludzi, którymi się otacza. Adeline po prostu jest i jemu to wystarcza, niezależnie od tego, jak potrafi być irytująca, natrętna lub obojętna. Nadal nie jest stuprocentowo pewna, czy ten nie zrobi jej żadnej krzywdy, ale w jakiś irracjonalny sposób ufa jego zdrowemu rozsądkowi; nikt normalny przecież nie zabija swojego prawnika przed ogłoszeniem wyroku, prawda? Adeline nie jest naiwna i wie, że jeśli rzeczy nie pójdą po ich myśli, Laufeyson może ją skrzywdzić, ale dopóki piłka jest w grze, nic jej nie grozi. Może to nawet wydać się śmieszne, ale w pewien sposób poczuła pewną nić łączącą ją z bogiem chaosu, po tym, jak oboje obecnie stali się najpopularniejszymi ludźmi w Stanach Zjednoczonych.
Loki praktycznie od razu dostrzega w słabym blasku lampy zmęczony wyraz jej twarzy, z wyraźnym wspomnieniem wściekłości wyniesionym z bożonarodzeniowego obiadu, jaka nadal gości w jej szmaragdowych tęczówkach. Na początku nie chce pytać ją o szczegóły, wiedząc, że jeśli nigdy wcześniej nie rozmawiali o prywatnych sprawach, to i tym razem raczej tego nie zrobią. Wstaje z fotela i zatrzymuje się przed ogromną szklaną taflą, dającą idealny obraz na lasy otaczające siedzibę Avengers.
– Wkurwia mnie to, że wszyscy zakładają, że my, adwokaci, jesteśmy cholernymi dupkami. Że jesteśmy źli. Że wiemy o winie, jaka leży po stronie naszych klientów, bandytów, morderców, złodziei, a i tak podejmujemy się ich obrony. – Van Doren wyrzuca z siebie na jednym wydechu, nie od razu zdając sobie sprawę z tego, że powiedziała to na głos. Za wybuch ten obwinia przede wszystkim tę dziwną, pełną specyficznej szczerości atmosferę. – A my po prostu wykonujemy swoją pracę, wiesz? Ja wykonuję swoją pracę. Najlepiej jak potrafię. Nawet jeśli bronię...
– Nawet jeśli bronisz mnie – kończy za nią Laufeyson. – Wiem, Adeline.
– Przepraszam... – mamrocze ona natychmiast. – Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.
– Cóż, ja się nie obrażam – stwierdza Loki beznamiętnie.
Van Doren milknie na dłuższą chwilę, po czym oznajmia:
– Powinnam już iść. Jest późno.
Bóg psot i chaosu nie protestuje. Odprowadza ją do drzwi, a następnie posyła jej lekki, prawie niewidoczny uśmiech. Nie ten pełen szaleństwa i jadu, tylko ten zwyczajny, przyjacielski, ten, na który nie potrafił zdobyć się przez ostatnie setki lat. Adeline chce go poklepać po ramieniu na pożegnanie, ale powstrzymuje się w tej samej sekundzie, kiedy w jej głowie pojawia się ta myśl. Nie obracając się za siebie, rusza do wyjścia.
Po drodze zagląda do Tony'ego, Bruce'a i Thora, odkrywając, że film się już dawno skończył, a oni po prostu zasnęli na kanapie. Gasi więc wszystkie światła w salonie i nie wydając z siebie żadnych dźwięków, rusza do wyjścia. Przed opuszczeniem siedziby trafia jeszcze na Visiona, żegnając się z nim szybkim machnięciem dłoni oraz ciepłym uśmiechem.
Na zewnątrz pada pierwszy tej zimy śnieg. Pojedyncze płatki opadają na jej skórę i włosy. Adeline bez żadnego pośpiechu rusza w stronę auta, pozwalając, aby biały puch dźwięcznie skrzypiał pod podeszwami jej ciężkich butów. Jest coś naprawdę niesamowitego w chodzeniu po śniegu, świeżo wysypanym, kiedy nikt przed tobą tego nie zrobił. Jakby człowiek został wyłączony z jakichkolwiek reguł czasu i przestrzeni; gdyby nie stojące na parkingu auta, Ada mogłaby się poczuć jak bohaterka skandynawskich sag.
Wsłuchując się w dźwięk swoich kroków, nie od razu zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś idzie za nią. Odwraca się na pięcie, ku swojemu zaskoczeniu odkrywając, że podąża za nią Loki.
– Ale... jak?
– Iluzja. Nie mów nic Starkowi – rzuca bóg chaosu. Wyciąga w jej kierunku dłoń, w której trzyma jej sweter. – Przypuszczam, że o tym zapomniałaś.
Adeline ostrożnie odbiera od niego swoją zgubę. Jej szeroko rozwarte oczy z niedowierzaniem obserwują to, z jaką łatwością Loki potrafi obejść wszelkie zabezpieczenia, będące owocem geniuszu Starka. Jakby nie stanowiły one dla niego żadnego wyzwania, jakby po prostu były zwykłą zabawką, którą może zniszczyć lekceważącym ruchem dłoni.
Nordyckie bóstwo przygląda jej się tylko z charakterystyczną dla siebie ciekawością: jej zaróżowionej od mrozu twarzy, płatkom śniegu w jej rudych włosach, jej zielonym, pełnym zaskoczenia tęczówkom. I choć nie przyzna tego nawet przed sobą – albo w szczególności przed sobą – to widok ten sprawił, że na sekundy jego serce się zatrzymało, a oddech ciężko opadł na dnie jego piersi. Gdyby nie był zimnym, jadowitym, piekielnie aroganckim i zadufanym w sobie bogiem, to otwarcie powiedziałby, że nigdy w życiu nie widział piękniejszego widoku.
Cudem powstrzymuje się od tego, aby nie odgarnąć z jej twarzy pojedynczego kosmyka rudych włosów. Wie, że nie powinien tego robić; byłaby to za duża śmiałość z jego strony. Bo nawet jeśli ich relacja już dawno przestała być ściśle zawodowa, to nie zaczęła być również czymś prywatnym i intymnym. Oboje trwają zawieszeni gdzieś na granicy, jakby wciąż zastanawiali się, który kierunek obrać, który wariant będzie dla nich najlepszy.
– Dziękuję – szepcze jeszcze Ada, po czym rusza do samochodu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro