22. PARTNERS IN CRIME
Dla Stephena Strange'a cała ta sytuacja bynajmniej nie jest komfortowa.
Razem z Josephine są jak partnerzy w zbrodni, ukrywający prawdę, na każdym kroku posyłając fałszywe uśmiechy i puste zapewnienia, że wszystko będzie w porządku. Ale Stephen wie, że to dla większego dobra, całe to ukrywanie się i mydlenie oczu reszcie mieszkańców siedziby Avengers. Harper także jest tego świadoma, choć jej utrzymywanie wiedzy o wizji Strange'a w tajemnicy przychodzi zdecydowanie trudniej. Z bolesnym sercem okłamuje wszystkich dookoła, zapewniając ich, że muszą działać, że nie mogą przestać poszukiwać Kamieni, że pod żadnym pozorem nie mogą tracić nadziei. Boi się, że jeśli ktoś dowie się o tym, jaka jest prawda, nigdy się stąd nie wydostaną. Że stracą jedyną szansę na powrót do domu, do swoich bliskich, rodzin, przyjaciół, ukochanych ludzi.
Za wszelką cenę próbują więc żyć normalnie. Szczególnie że jest ich teraz o wiele więcej pod tym jednym dachem i nie mogą pozwolić sobie na to, aby ktoś zauważył ich wahanie, ich zwątpienie, całą tę konspirację, w jakiej razem trwają od ponad półtora roku. Możliwość przeprowadzenia szczerej rozmowy Stephen i Josie mają dopiero, gdy są z daleka od siedziby, w Sanktuarium albo w starym mieszkaniu Harper, które kobieta regularnie odwiedza. I przy okazji spaceruje z małym Billym po Queens i okolicach, rozwieszając ulotki o pomocy terapeutycznej dla tych, którzy jej potrzebują. Oczywiście całkowicie za darmo.
A co najważniejsze, nie jest w tym sama. Wilson praktycznie od razu zaoferował Josie swój udział w prowadzeniu grupowych terapii, na co Harper przystała bez wahania. I cóż, trzeba przyznać, że w dość krótkim czasie stworzyli całkiem zgrany duet.
Częściowo to również zasługa Stephena. To on poprosił ją podczas tamtej rozmowy, aby wstrzymała się z psychoterapią jeszcze przez kilka miesięcy. Aby zebrała wszystkie potrzebne siły, wygrała z własnymi demonami i, oczywiście, nacieszyła się synem, względnym spokojem, tak, by później nie żałowała dni i tygodni, jakie mogła spędzić ze swoim dzieckiem, ale musiała pomagać innym. Harper niechętnie, przynajmniej na początku, przystaje na tę propozycję, kontynuując tylko terapię Petera. I dzięki Bogu, bo rzeczywiście ominęłoby ją mnóstwo rzeczy związanych z rozwojem małego Williama, czego na pewno by sobie nie wybaczyła. Pierwsze kroki, pierwsze słowo. A to zaledwie wierzch góry lodowej.
Może więc Strange nie do końca zna się na dzieciach, ale w tym przypadku strzelił w dziesiątkę.
– Przeklęty październik – mruczy pod nosem czarodziej, obserwując tonące w strugach deszczu połacie zieleni należące do siedziby Avengers.
Jesień, jaka znajduje się teraz prawie w samym centrum, jest mglista, wilgotna i ponura. Wyłącznie złota poświata, ironicznie odbijająca się od lekko zakurzonych powierzchni jasnych mebli, wprowadza do ich świata odrobinę blasku. Ale w żaden sposób nie nastraja Stephena pozytywnie. Czasami po prostu są takie dni, kiedy nic nie wystarcza, nawet szeroki i promienny uśmiech Petera albo filiżanka aromatycznej kawy zaparzonej przez Josie. Bo Strange się martwi, martwi się okropnie, o przyszłość i to, co nastąpi zaraz po niej. Męczy go też... Loki. Choć Laufeysona częściej pośród nich nie ma, niż jest, to wcale nie uchodzi uwadze czarodzieja fakt, że nordyckie bóstwo jakimś cudem wie. Wie o tej jednej wizji przyszłości, do jakiej uparcie dąży Stephen, co spędza mu sen z powiek; poza tym boi się, że bóg chaosu, w przypływie jakiegoś szału lub chorej chęci wprowadzenia zamieszania, powie reszcie mieszkańców siedziby o tym, czego nie powinni wiedzieć, przynajmniej jeszcze nie teraz. A to jest ostatnia rzecz, jakiej Strange pragnie.
Ponadto pojawiają się takie momenty, kiedy Stephen się boi, że to, co mają, że to, co on sam przygotowuje na powrót, to wciąż za mało. Że nie uda im się pokonać Thanosa, że znów poniosą klęskę, ostateczną, druzgocącą. Obecnie czarodziej staje na rzęsach, aby znaleźć jak najwięcej osób, które po powrocie będą walczyć u ich boku. Robi to oczywiście pod przykrywką odwiedzin w Sanktuarium, nie mówiąc o tym nawet Josephine. Pewne rzeczy woli zachować dla siebie, trochę tak, jakby pragnął mieć choć jednego asa w rękawie. Udało mu się dotrzeć do wielu mistyków, którzy, tak jak on, rozpłynęli się po pstryknięciu. Skontaktował się z Sanktuariami w Londynie oraz Hongkongu, a ci, którzy ocaleli, od razu zgodzili się pomóc. Strange chce być bowiem absolutnie pewien, że w tym świecie zadbał o wszystko, tak, aby po powrocie mieć więcej czasu na załatwienie bieżących spraw, zwerbowanie tych, którzy przeżyli, a następnie przetransportowanie ich na miejsce walki. Dlatego też tak usilnie ćwiczy tworzenie portali, nie pojedynczych, ale dziesiątek, później setek, a na końcu tysięcy.
Choć zegar dawno wybił porę obiadową, siedziba jest praktycznie pusta. Czarodziej wie, że jej mieszkańcy są rozsiani po całym kompleksie. Albo i po całym Nowym Jorku. Nick i Maria zapewne znów pojechali w poszukiwaniu lojalnych rozbitków statku S.H.I.E.L.D., a Peter i Wanda trenują w hali na piętrze. Josephine z kolei prowadzi pewnie jakąś sesję terapeutyczną, możliwe, że razem z Samem albo zwyczajnie spędza czas z synem, gdzieś w odległych zakątkach tego miejsca.
Stephen, niczym duch, sunie do kuchni, aby nalać sobie soku jabłkowego, na osłodzenie i tak ponurego dnia i samopoczucia, kiedy zdaje sobie sprawę, że znów kopnął ich zaszczyt w postaci odwiedzin Lokiego. Nordyckie bóstwo siedzi na blacie z nogą założoną na nogę i popija gorącą, aromatyczną kawę, dokładnie taką, jaką wiele razy przynosiła mu ze sobą Adeline. Kruczoczarne włosy opadają na jego ciemnofioletową koszulę; są subtelnie rozwiane przez wiatr, zdradzając, że Laufeyson dopiero przed chwilą się tutaj pojawił. Asgardczyk w ciszy obserwuje to, co dzieje się za oknem, czyli absolutnie nic – poza ekscesami pogodowymi, jeśli jest się fanem meteorologii. Powoli sączy przy tym napój z wysokiego, papierowego kubka. Wydaje się pogrążony w zamyśleniu albo we wspomnieniach, bardziej lub mniej odległych. Ale na pewno już obojętnych, wyblakłych.
– Gwiazdka w tym roku przyszła wcześniej, hm? – rzuca pod nosem Strange, siadając na jednym z wolnych krzeseł.
Bóg chaosu, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z obecności mężczyzny, zanim ten w ogóle się w kuchni pojawił, odwraca leniwie spojrzenie w jego stronę. Upija łyk kawy.
– Niestety Święty Mikołaj po drodze zgubił prezenty, ale przynajmniej zdradził mi twój sekret – odpowiada Laufeyson, bezpardonowo zahaczając o nurtujący Strange'a temat, czym w sumie nieświadomie wyświadcza mu przysługę.
– Bądź trochę bardziej precyzyjny, Loki. Mam osobną szafę na wszystkie moje trupy.
To, że obaj serdecznie za sobą nie przepadają, ba, obaj serdecznie się nie znoszą, da się wyczuć w powietrzu. Jakieś spięcie, niemiły trzask elektryzujący atmosferę. Tym razem jednak Stephen musi przełknąć gorzką tabletkę o nazwie Duma i po prostu powiedzieć to, co leży mu na wątrobie. A leży mu przecież bardzo dużo.
– Wiesz, co nasz czeka po powrocie na Ziemię, prawda? – kontynuuje czarodziej, mimowolnie zaciskając dłonie na kolanach.
Loki uśmiecha się jadowicie. I z pewnym uznaniem. Nie sądził bowiem, że Strange tak szybko wpadnie na to, że on również wie o ich wielkiej zmowie. O wizji powrotu do domu, tej wyjątkowej, jednej na milion. A dokładnie na czternaście milionów.
– To nie wina Josephine, gdyby przyszło ci to na myśl – odpiera wymijająco nordyckie bóstwo. – Chociaż fakt, sama się prosiła, żeby zgadnąć ten wasz mały, mrożący krew w żyłach sekrecik.
Strange wzdycha ciężko, starając się nie dać wytrącić z równowagi. Szczerze mówiąc, wolałby już walczyć z inwazją galaktycznych meduz, które czasami atakowały nowojorskie Sanktuarium pod jego i Wonga nieobecność, niż prosić Lokiego o pomoc. Ale nie można mieć wszystkiego. A on nie może bawić się w Tony'ego, który o nią nigdy nie zapytał.
– Przestań ze mną pogrywać, Loki – ucina Stephen, podnosząc się z krzesła. Peleryna Lewitacji nerwowo porusza się na jego ramionach, próbując dopasować się do jego spinających się mięśni. – I odpowiedz na moje pytanie.
Pusty kubek ląduje na blacie, z którego zaraz potem zeskakuje nordyckie bóstwo.
– Możesz je powtórzyć?
– Jesteś bogiem, musisz mieć doskonały słuch – odgryza się czarodziej. – Prawda?
Cichy, surowy śmiech wydobywa się z ust boga chaosu. Stephen podchodzi bliżej.
– Tak, masz rację. Wiem, co czeka na nas w Nowym Jorku – oznajmia w końcu Laufeyson, całkiem poważnym tonem.
– To dobrze. Zaoszczędzimy trochę czasu.
Loki unosi brew. Nie do końca rozumie, o co chodzi temu nędznemu magikowi, ale z czystej ciekawości nie przerywa mu, nie znika, nie robi nic, co mogłoby przeszkodzić jego rozmówcy w kontynuacji tego dialogu. Zwyczajnie pozwala Stephenowi mówić dalej.
– Doskonale znamy możliwości Thanosa. I wiemy, że ma za sobą potężną armię, z którą raz już przegraliśmy – ciągnie czarodziej, patrząc prosto w jadowicie zielone tęczówki Asgardczyka. – Więc po powrocie na Ziemię, kiedy będziemy zmuszeni znów stawić mu czoła, nie możemy wyjść na pole bitwy z pustą ręką...
– Chcesz mojej pomocy, prawda? – Laufeyson wchodzi mu w słowo. Czuje się wyraźnie zaintrygowany, a także doceniony, bo cóż, kto by pomyślał, że Pan-Wiem-Wszystko-I-Nikogo-Nie-Potrzebuję będzie prosił o wsparcie akurat jego.
– W konkluzji: tak. Proszę cię o pomoc – przyznaje Strange bez żadnego wstydu lub zahamowania. Wszelkie wątpliwości i wstydliwości zostawił za sobą, żeby przeprowadzić tę rozmowę na jak najlepszym poziomie.
Cisza. Loki poprawia kołnierzyk koszuli.
– W takim razie rozwiń pojęcie pomoc, doktorze Strange.
Szybki wdech i wydech. Gdzieś w oddali uderza piorun. Deszcz wali o szyby siedziby Avengers, jakby chciał wejść do środka i zatopić ich wszystkich.
– Potrzebujemy żołnierzy do walki – oświadcza bez ogródek Stephen. Czując, jak lekko zasycha mu w gardle, żałuje, że rzeczywiście nie nalał sobie tego cholernego soku. – Zmotywuj swój lud, Asgardczyków, do walki. Jeśli Jötunheim istnieje w tej rzeczywistości, tam także możesz spróbować poszukać wsparcia.
Znów cisza.
– Ciekawe – przyznaje Loki po chwili – że w ogóle bierzesz pod uwagę to, że chciałbym wam pomóc.
– Staram się przemówić do tej części twojego sumienia, którą, mam nadzieję, wciąż posiadasz – odgryza się Strange natychmiast. – Jasne, możemy wrócić na Ziemię, a ty zaraz potem możesz uciec na drugi koniec galaktyki, cały i zdrowy. Tak, kilka takich rzeczywistości przeżyłem – ciągnie czarodziej chłodno, wytrzymując twarde spojrzenie swojego boskiego rozmówcy. – Ale myślę, że jest w tobie jakaś cząstka, która chciałaby być dobra, więc daj jej przynajmniej ten raz dojść do słowa i wesprzeć nas w nadchodzącej walce. Jeśli nie dla siebie, nie dla ludzkości, nie dla brata, to chociaż dla tej prawniczki, która wygrała twoje życie w sądzie.
Po twarzy Lokiego przebiega bolesny uśmiech. Wspomnienia o Adzie nie są tak gnębiące, ponure i przytłaczające jak jeszcze parę miesięcy temu; być może dlatego, że w ogóle o niej nie myśli. Na jakiś czas usunął jej imię ze swojego prywatnego słownika, tak, jakby kobieta w ogóle się w jego życiu nie pojawiła. Te niecałe dwa lata, które dla asgardzkiego bóstwa są niczym mrugnięcie okiem, dały mu trochę czasu na przepracowanie pewnych spraw od podstaw. Miał sporo wolnych chwil na przemyślenie tego, co zrobił i tego, czego nie zrobił, trochę jak kilkuletnie dziecko stojące za karę w kącie. A co za tym idzie, miał też czas na przyznanie się do kilku kwestii, które tak uparcie wypierał ze świadomości, gdy wciąż żył. Od zawsze bowiem wydawało mu się, że nigdy w życiu nie pokocha innej kobiety poza własną matką, a już na pewno nie zakocha się w śmiertelniczce, midgardzkiej istocie, kruchej i głupiej, jak oni wszyscy. Ale to się zdarzyło, ku jego zaskoczeniu i fakt faktem jest, że Loki Laufeyson kochał Adeline van Doren, tam, w Nowym Jorku. I kocha ją również tutaj, po drugiej stronie lustra, choć zapewne nie na długo, a przynajmniej ma taką nadzieję.
Możliwe, że gdyby udało mu się przetrwać pstryknięcie Thanosa, on i prawniczka mieliby szansę na odbudowanie tego, co zrujnowali. Co on zrujnował. Może udałoby im się stworzyć nową relację, pewniejszą, stabilniejszą; może Ada nawet by go pokochała, całą sobą, na zawsze. Ale stało się to, co się stało i świat odebrał Lokiemu szansę na równowagę, szansę na odrobinę szczęścia. Znów rzucił go w sam środek chaosu, wiru samotności, tęsknoty, odbierając mu bliskość jedynej osoby, która była mu droga.
Przechodzi mu jednak przez myśl, że takie rozwiązanie jest w gruncie rzeczy najlepszym, co mogło im się trafić. Laufeyson nigdy przecież nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś może go kochać i zapewne nie wiedziałby, co z tym zrobić. I chociaż kochałby ją do szaleństwa, prędzej czy później by ją tym uczuciem zniszczył. Czasami przecież nawet miłość to za mało. W ostateczności więc ponownie nauczył się żyć w pojedynkę, dokładnie tak, jak robił to przez ostatnie setki lat. I wie, że tak jest lepiej. Trochę pusto, cicho, ale zdecydowanie lepiej. Samotność przecież od dawna stanowi jego drugie imię, jest czymś, co Loki zna zbyt dobrze, aby się tego obawiać.
Dlatego też kocha Adeline już całkiem inaczej. Wie, że nie dostanie drugiej szansy na odzyskanie kobiety, a jeśli tak by się stało, to nie wie, czy w ogóle by ją przyjął. Wszystko zostało stracone, tam, w Wakandzie, kiedy postanowiono ich rozdzielić na długie lata. I tak zapewne powinno zostać. A gdy wróci do Midgardu, ona najprawdopodobniej nawet nie będzie o nim pamiętać. Będzie jej obojętny. Loki musi ją więc kochać tymczasowo, po swojemu. Musi kochać wspomnienie o niej, słodką bliskość i miękkie słowa, jakie kiedykolwiek do niego skierowała, dopóki uczucia te same nie odejdą, bo inaczej go to zniszczy, zrujnuje. A przecież jest bogiem, nie może sobie na to pozwolić. Nie może upaść, nie może przegrać, z powodu jakiejś głupiej kobiety. Musi się chronić, wznieść wysoki mur, za który nie będzie wpuszczał absolutnie nikogo. Jak zwykle.
Och, kto by w ogóle pomyślał, że komuś tak ulotnemu, jak Adeline, uda się odcisnąć na życiu Lokiego tak długowieczne piętno?
Ale kto wie, może za setki, za tysiące lat te wspomnienia naprawdę odejdą. A on sam wreszcie uwolni się od Adeline van Doren. Raz na zawsze. Bez odwrotu. Bez jakiegokolwiek echa przeszłości. Jakby ona naprawdę nigdy nie istniała.
– Zobaczę, co da się zrobić – odpowiada finalnie Laufeyson, skinąwszy nieznacznie głową. – I niczego nie obiecuję, czarodzieju.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro