2. I'LL NEVER FORGET YOU
Odłamki szkła lecą z nieba niczym świeży śnieg podczas bożonarodzeniowego poranka. W tym widoku nie ma jednak ani krzty piękna czy magii; jest co najwyżej ból i przerażenie. Trudno jest się przed nimi ukryć, ostre kryształki bowiem przyjęły sobie za zadanie zranienie jej tak boleśnie, jak to możliwe. Osłania się więc dłońmi, rozpaczliwie i gorączkowo, ale są one jak z mgły. Rozpływają się w momencie, kiedy pierwszy odłamek przecina jej jasną skórę.
Klik.
Świst wiatru brzęczy w jej uszach niczym pieprzony marsz żałobny. Jest głośny, dudni w jej głowie, siejąc przy okazji spustoszenie w całym jej ciele. Ona z kolei jedyne, co może zrobić, to pozwolić sobie samej na swobodny upadek. Pełnym łez spojrzeniem obserwuje oddalające się od niej jasnobłękitne niebo, gdy z upływającymi sekundami jest coraz bliżej ziemi. Próbuje ostatni raz schwytać piękno tego świata w poranione dłonie, tak jakby miało to poskromić jej strach i ból, rozgrzewające każdy centymetr jej organizmu.
Klik.
Oddech zamiera w jej gardle, kiedy silna, spocona dłoń zaciska się wokół jej łabędziej szyi. Z trudem obserwuje to, co się przed nią dzieje. Jej wzrok zachodzi coraz gęstszą mgłą. Żadne słowa nie potrafią wyrazić tego, jak bardzo jest teraz przerażona. Tańczy na granicy jawy i rzeczywistości. Kolory otaczających ją lasów bledną, jakby ktoś nagle zmniejszył ich saturację. Ból rozlewający się po jej ciele jest czystą poezją, czymś podobnym do szaleństwa i ekstazy; chce krzyczeć, ale odbiera jej mowę.
Klik.
Gdyby mróz miał określony zapach, pachniałby właśnie nim. Otaczające ją ramiona są takie kruche, a jednocześnie tak silne, że trudno jest je przypisać do jednej osoby. Tak jak te dłonie, mocno zaciśnięte na jej drżącym ciele, czyniące tyle samo zła, co dobra. I kiedy dopada ją myśl, że absolutnie wszystko będzie już dobrze, zostaje brutalnie spoliczkowana przez świat. Jej kat i wybawca rozpływa się w jej palcach. Przepływa przez nie niczym lodowata ciecz, zostawiając ją samą na pastwę okrutnej rzeczywistości.
Klik.
– Adeline... Adeline!
Klik.
– Adeline, obudź się!
Klik.
Rudowłosa gwałtownie zrywa się z łóżka, z trudem łapiąc oddech. Jasna koszulka z logiem Uniwersytetu Columbia przykleja się do jej pleców, co sprawia, że jej ciałem wstrząsa kolejny dreszcz. Mija chwila, zanim uświadamia sobie, że znajduje się już nie w Wakandzie, ale we własnym łóżku, na Upper West Side. A na brzegu materaca siedzi zatroskany Matt, z twarzą połowicznie oświetloną przez blask jej małej, nocnej lampki, stojącej na stoliku obok. Zapomniała ją wcześniej wyłączyć.
– Znów krzyczałam przez sen? – pyta słabo van Doren.
– Nie – odpowiada Murdock nieco zachrypniętym głosem, podsuwając jej szklankę wody z plasterkiem cytryny dryfującym po jej wierzchu. – Obudził mnie przyspieszony rytm bicia twojego serca.
Z wdzięcznością malującą się na twarzy, Adeline zabiera naczynie od przyjaciela i upija kilka sporych łyków, jakby próbowała ugasić trawiący ją od środka pożar. Bo tak właśnie się czuje, gdy obrazy z Wakandy wracają do niej każdej nocy, choć upłynął od tego czasu prawie miesiąc. Z utęsknieniem czeka na moment, w którym ogień zgaśnie, a jedyne, co pozostanie, to zgliszcza tego, co kiedyś było częścią jej życia, a teraz bezpowrotnie odeszło.
Ból po utracie bliskich jej osób – Josephine, Tony'ego, Valerie i Lokiego – zdaje się nie do wytrzymania, przynajmniej na początku. Z czasem przychodzi nienawiść do całego świata, oskarżanie niesprawiedliwego losu o zabranie tych ludzi, którzy powinni zostać tutaj, na Ziemi, za których ona sama rozpaczliwie oddałaby własne życie. Próbuje także przetrawić to, co przeżyła w Wakandzie, dwukrotnie prawie umierając, ale z dnia na dzień jest tylko gorzej. To miejsce niewątpliwie zmieniło ją na zawsze. Budzi ją w nocy jej własny, rozdzierający krzyk, a całe ciało spazmatycznie drży. A czasami nieoczekiwanie drętwieje. Przez kilka dni stara się więc nie spać, wlewając w siebie hektolitry kawy, ale to wcale nie pomaga.
Bo Ada prędzej czy później i tak zasypia, a dręczące ją koszmary zyskują na intensywności, jakby chciały ją ukarać za to, że tak rozpaczliwie stara się od nich uciec. Uciec nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, bo zaraz po powrocie z Wakandy zaczyna poważnie rozważać przeprowadzkę, gdzieś daleko, na przykład na Florydę. Wszystko dodatkowo potęguje fakt, że tak naprawdę nikomu nawet nie potrafi opowiedzieć o tym, co widziała i czego doświadczyła. Kiedy bowiem otwiera usta, aby wyrzucić z siebie chaotyczny potok słów, zamiast nich z jej oczu zaczynają płynąć łzy, a ona sama milknie.
W miarę własnych możliwości stara się jednak funkcjonować tak, jak dawniej, w czym pomaga jej cała lista leków. Dostała je stosunkowo niedawno, gdy jej serce prawie nie wytrzymało jednego z ataków paniki i wylądowała na ostrym dyżurze. Teraz wyciszają ją i tłumią wszelkie większe emocje, przez co Ada wydaje się działać trochę jak robot, ale lepsze to, niż nieprzespane noce i morze wylanych łez. Malutkimi kroczkami akceptuje odejście bliskich jej osób, traumę zabraną z Wakandy, chcąc za wszelką cenę wrócić na stare tory. Mimo rozpoczętych niedawno wakacji nie przestała zaglądać na uczelnię, pomagając doktorantom w ich pracach naukowych czy samej przygotowując materiały na nowy rok akademicki. Wszystko, byle tylko nie myśleć o tym, co było. I w dzień idzie jej to naprawdę nieźle, odgradzanie się od całego tego kurewskiego cierpienia, gorzej robi się nocą, bo nad własnymi snami nadal nie ma kontroli.
Z tego też powodu Foggy oraz Matt starają się zostawać u niej na noc, choć sama Adeline zarzeka się, że nie muszą sobie zawracać nią głowy. Dodaje także, że przecież jest z nią dobrze, że da sobie radę, że teraz powinna zadbać o Everetta i Timmy'ego. Obaj przyjaciele pozostają jednak nieugięci, co jakiś czas wymieniając się dyżurami. Murdock bywa tutaj częściej, być może dlatego, że jako jeden z nielicznych potrafi doskonale zrozumieć, przez co przechodzi jego przyjaciółka. Sama van Doren śmieje się, że Matt niedługo się po prostu do niej wprowadzi, bo więcej czasu przebywa w jej małym mieszkanku na Upper West Side niż w Hell's Kitchen.
– Przepraszam – mamrocze ona, odstawiając szklankę na nocny stolik, tuż obok lampy. Wygramoliwszy się spod pościeli, siada na materacu, tuż obok Murdocka.
– Powinnaś wrócić do snu – odpiera on, przyciągając ją do siebie. – Jest dopiero po piątej.
Ciche westchnienie wydobywa się z jej drobnej piersi. Opiera głowę o jego nagie ramię.
– I tak już nie zasnę – tłumaczy cicho. – Wypiję kawę, zjem coś i przejrzę papiery adopcyjne Betty. Chcę to zrobić jeszcze przed memoriałem Tony'ego, bo potem pewnie nie będę mieć do tego głowy.
– Jechać z tobą na spotkanie z kuratorem?
– Nie, Matty, poradzę sobie sama. – Po jej wąskich wargach przebiega cień uśmiechu. – Wiem, że Richard się za mną wstawił, więc cała procedura powinna pójść w miarę sprawnie. Chcę zabrać Betty jak najszybciej do domu, żeby oszczędzić jej tych traumatycznych przeżyć w ośrodku opiekuńczym, zwłaszcza po tym, jak ciężko przyjęła wiadomość o śmierci Josephine. Biedna dziewczyna.
Chłodne wargi Murdocka wykrzywiają się w ciepłym uśmiechu, jakby samym tym gestem mężczyzna chciał przekazać przyjaciółce, że wszystko będzie dobrze. Że wszystko jakoś się ułoży. Że on jest obok i nie pozwoli jej przejść przez to w pojedynkę; że tym razem nie zawali i nie zostawi jej na lodzie; że nie zepsuje tej świeżo odbudowanej relacji, która jest jedną z zaledwie paru rzeczy, która trzyma go na ziemi, przy zdrowych zmysłach. Ona, Foggy i Karen.
Przez długie minuty siedzą w całkowitym milczeniu, wsłuchując się w dźwięki Nowego Jorku budzącego się do życia po całej nocy szalonych imprez. A może raczej cichego opłakiwania tych, którzy odeszli, bo cały świat wciąż nie pozbierał się po tak spektakularnej klęsce.
Później leniwie ruszają do kuchni. Matt chce wyręczyć Adę w przygotowaniu śniadania – kobieta, aby ułatwić mu funkcjonowaniu w jej domu, zaopatrzyła większość produktów w etykiety w Braille'u – ale ona pozostaje nieugięta. Tłumaczy mu po drodze, że przecież nie jest śmiertelnie chora i poradzi sobie z dwoma kubkami kawy i jajecznicą. Murdock więc, nie chcąc się z nią kłócić, ustępuje i zajmuje jedno z wolnych krzeseł przy stoliku. Van Doren z kolei krząta się po pomieszczeniu, w rytm cicho grającego na lodówce radia.
I w tak spokojnej atmosferze mija im niedzielny poranek. Leniwy, spokojny, pozbawiony słów, za to pełen subtelnych gestów i bliskości, wsparcia, którego wbrew pozorom oboje potrzebują.
– Hej, naprawdę dobrze się dziś czujesz?
Adeline cicho wzdycha, upijając łyk kawy. Jajecznica pozostaje nietknięta.
– Mogę udawać.
Krótko po dziewiątej Matt wychodzi, śpiesząc się na spotkanie z klientem. W ostatnim czasie mają ręce pełne roboty, bo Thanos, wymazując połowę wszechświata, sprawił, że na świecie zapanował także ogromny chaos. Dlatego muszą pracować nawet w niedzielę. Planowo Mattowi miała towarzyszyć Ada, jako że stała się teraz pełnoprawnym członkiem Nelson, Murdock & Page Law Office, ale Murdock i Nelson zgodnie doszli do wniosku, że to Foggy zastąpi ją tego dnia, żeby ona mogła pożegnać Starka. Bo choć oficjalnie nie potwierdzono jego śmierci, stan Nowy Jork zorganizował uroczystość pogrzebową na jego cześć. Ada żegna się więc z Mattem cichym Do zobaczenia, a następnie gasi papierosa na brzegu popielniczki i idzie pod prysznic, żeby zmyć z siebie tę koszmarną noc. Po drodze wciska papiery adopcyjne do torby i otwiera na oścież okno w sypialni, aby wywietrzyć ją z nieprzyjemnych wspomnień.
W samochodzie zostawia Betty wiadomość na automatycznej sekretarce, informując ją o przebiegu całej sprawy związanej z adopcją, po czym wrzuca telefon do kieszeni czarnej marynarki i włącza silnik. Słońce wisi wysoko na niebie, oślepiając ją swoim blaskiem, przez co zmuszona jest wsunąć na nos ciemne okulary. Co w sumie jest też dobrym wyjściem, aby zakryć cienie malujące się pod jej szmaragdowymi oczami. Zaciska dłonie na kierownicy, podczas gdy ciemnozielone żyły wyraźnie odznaczają się pod jej wręcz przezroczystą, papierową skórą. Powinna trochę więcej siedzieć na świeżym powietrzu, a trochę mniej w pomieszczeniach, żeby nabrać odrobiny zdrowego odcieniu. Bo aktualnie wygląda jak śmierć.
– Love, I have wounds, only you can mend...
Gwałtownym ruchem wyłącza radio, nie mogąc znieść maniery, z jaką śpiewa Tom Odell. Ma bowiem wrażenie, jakby owym stwierdzeniem dotykał ją do żywego, wyciągając na światło dzienne jej sprzeczne uczucia związane z Lokim. Tak gorąco marzyła o tym, aby nordyckie bóstwo na zawsze zniknęło z jej życia, że kiedy stało się to prawdą, poczuła się tak, jakby ktoś pozbawił ją pewnej części jej samej. Teraz już naprawdę nie potrafi udawać, że go nie kochała. I nawet jeśli chce go nienawidzić, to nigdy nie potrafiłaby się na to zdobyć, szczególnie nie po tym, jak dwa razy uratował ją przed śmiercią. Laufeyson jest krzywym odbiciem jej samej, jej lęków, słabości i przeżyć, a ona sama od lat nie czuła tego, co czuła będąc właśnie z nim. Szkoda tylko, że oboje tak spektakularnie postanowili to zniszczyć – ona dystansując się od niego, a on krzywdząc ją fizycznie. Ale cóż, nikt nie jest idealny, prawda?
Posyła szybkie spojrzenie w kierunku deski rozdzielczej, gdzie zegarek wskazuje jej, że do rozpoczęcia memoriału Tony'go Starka została jej jeszcze dobra godzina. Dlatego też podejmuje spontaniczną decyzję o tym, że wstąpi do Sebastiana i sprawdzi, jak on się trzyma. Bo przecież nie tylko ona i nie tylko Betty straciły Josephine. Harper była równie bliska jemu, co obu kobietom i nie można o tym fakcie zapominać. Poza tym... przez Thanosa, Bellamy utracił także narzeczonego, z którym przecież we wrześniu miał wziąć ślub.
Perlman's Café świeci pustkami. W kącie kawiarni siedzi zaledwie starsza pani z ogromnym, różowym kapeluszem na głowie, z przejęciem sącząc mocchę ze śnieżnobiałej, porcelanowej filiżanki. Ada chwiejnym krokiem podchodzi do baru, siadając na jednym z wysokich krzesełek. Sebastian w tym czasie nerwowo majstruje przy niewielkim sprzęcie grającym. Dopiero teraz van Doren zdaje sobie sprawę, że w pomieszczeniu panuje kompletna cisza, przerywana wyłącznie przez dźwięki ulicy wpadające przez lekko uchylone drzwi. Bellamy po raz ostatni uderza wierzchem dłoni w jeden z głośników i odwraca się w stronę Adeline. Na jej widok na jego usta wypływa lekki uśmiech, zmęczony – oni wszyscy są tak piekielnie zmęczeni – ale niezwykle szczery.
– Głośniki nie chcą działać akurat teraz, kiedy skończyła mi się na nie gwarancja – tłumaczy teatralnie poirytowanym głosem, wolną dłonią włączając jeden z dwóch ekspresów do kawy.
– Złośliwość rzeczy martwych.
Sebastian potrząsa nieznacznie głową, tak, że nieco przydługie kosmyki jego jasnej grzywki, zaczesanej wcześniej na bok, opadają mu na czoło. Mężczyzna nie odpowiada. Zabiera z suszarki jedną z filiżanek, napełnia ją aromatycznym napojem i kładzie ją tuż przed Adeline.
– Gorąca czekolada – oznajmia, opierając się przedramionami na lśniącym czystością barze. – A tak w ogóle, to nie powinnaś być w drodze na memoriał Tony'ego?
Ada wzdycha cicho, upijając łyk słodkiego napoju. Przenosi wzrok na twarz Sebastiana, dostrzegając na niej takie same oznaki wewnętrznego cierpienia, co u niej.
– Powinnam – przytakuje, wzruszając nieznacznie ramionami. – Ale chyba nie chce tam jechać – dodaje zaraz. – Nie chodzi o to, że nie mam czasu albo ochoty. Po prostu nie wiem, czy dam radę przez to przejść, słuchać ludzi, jak o nim mówią, wspominają go... – urywa. – Nie rozumiem, dlaczego tak łatwo stracili nadzieję na jego powrót. Nawet Pepper zgasła.
– Zostań, jeśli chcesz – proponuje Sebastian przyjaźnie. – Nie musisz tam jechać. Myślę, że Tony by to zrozumiał.
Po jej bladych wargach, pośpiesznie pomalowanych jasnoróżową szminką, przebiega cień uśmiechu.
– Tony? Och, Tony na pewno by się wściekł, że tak przejmuję się jego śmiercią.
Na chwilę oboje milkną. Ostatnio wszyscy bardzo dużo milczą, jakby słowa nie były w stanie podźwignąć ciężaru uczuć, jakie w nich szaleją.
– A jak się mają sprawy z Betty? – pyta cicho Bellamy.
– Myślę, że w następnym tygodniu będzie mogła się do mnie wprowadzić – wyjaśnia spokojnie Adeline. – Na samo otrzymanie praw do opieki będę musiała niestety jeszcze trochę poczekać.
Po twarzy Sebastiana przebiega pełen ulgi uśmiech.
– Josephine, gdziekolwiek się teraz znajduje, zapewne jest ci wdzięczna za to, że podjęłaś się opieki nad jej siostrą.
– Jakbym miała tego nie zrobić? – pyta szeptem Ada, przełykając łzy. – Straciliśmy zbyt wielu ludzi, musimy więc dbać o tych, którzy pozostali.
Urywa, gdy zauważa, jak starsza pani podchodzi do baru, chcąc zapłacić za kawę. Sebastian pospiesznie ją obsługuje, wydając należytą resztę, po czym wraca do rudowłosej.
– Loki dalej ci się śni? – rzuca mężczyzna, kiedy są już całkiem sami w kawiarni.
– Tak – odpiera van Doren zgodnie z prawdą. – I nawet jeśli marzę o śnie bez krzyku i koszmarów, to nie chcę o nim zapomnieć. To zagmatwane, wiem.
– Tęsknisz za nim?
Cisza.
– Nie – stwierdza wreszcie – to bardziej smutek, gdy o nim myślę.
Ich rozmowę przerywa magiczne wskrzeszenie radiowych głośników. Sebastian unosi brew, wyraźnie zaskoczony; po chwili jednak odczuwa ulgę, że chociaż jedna rzecz w jego życiu działa. Nawet jeśli jest to głupie nagłośnienie. Sprzęt trzeszczy przez moment, jakby próbował nabrać potężny oddech energii płynącej w gniazdkach. Zaraz potem w całej kawiarni słychać głos podekscytowanej spikerki, która wszem wobec oznajmia, że...
Anthony Edward Stark przeżył.
Na dźwięk owych słów Adeline rozlewa resztki gorącej czekolady na drewniany blat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro