Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

17. OUR SAFE PLACE

Nawet śnieg wydaje się tutaj nadzwyczaj idealny, absurdalnie piękny, krystalicznie czysty.

Josie jeszcze przez moment przygląda się warstwie białego puchu, jaki pokrył zielone tereny siedziby Avengers i jej najbliższych okolic. Rzeka zamarzła już dawno temu, zaczarowana w jednej chwili, pozbawiając ich przyjemnego dźwięku pulsującej w oddali wody i wilgoci letnich nocy, skraplającej się na ich twarzach. Zima w Nowym Nowym Jorku wydaje się żywcem wyrwana z książek, z dawnych opowieści rodziców Harper, kiedy ludzie dopiero obierali intensywną i ekspansywną drogę do zniszczenia Matki Ziemi. Wszystko jest piękne, idealne, mroźne i spokojne. Aż do granic możliwości ludzkiej recepcji, bo przecież to, co jest zbyt idealne, zazwyczaj budzi wątpliwości.

Ale to wyłącznie kwestia przyzwyczajenia. W pewnym momencie Josie przestaje zauważać nadmierne przywiązanie uwagi tego świata do szczegółów, także tych najmniejszych. A Nowy Nowy Jork zaczyna być zwyczajny w swojej nadzwyczajności.

Od Świąt Bożego Narodzenia mija prawie miesiąc. Miesiąc pełen ciepła, wsparcia, rodzinnej atmosfery, o które terapeutka walczy od początku grudnia. Bardzo zależy jej na tym, aby Peter poczuł się chociaż odrobinę jak w domu, nawet jeśli te święta ma spędzić z dala od niego. Reszta mieszkańców ma jej w tym pomóc, z czego wywiązują się wprost genialnie; choć oczywiście okupione jest to mnóstwem narzekań ze strony Fury'ego i pełnych politowania spojrzeń Hill, którzy nawet na moment nie zatrzymują się w sprawie tworzenia planu powrotu na Ziemię. Jako ostatni w siedzibie wciąż walczą, bo zarówno Peter, jak i Loki, też powoli rezygnują z poszukiwań. Niechętnie godzą się z losem, mantrą wiecznie przez Josephine wypowiadaną – "Musimy być cierpliwi, musimy czekać". Dlatego więc na tych kilka dni kobieta pragnie, aby wszystko było tak, jak dawniej, a przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. I chyba im się udaje; przynajmniej tak czuje Harper, gdzieś wewnątrz siebie. A świąteczna atmosfera tylko temu sprzyja.

Z drugiego pokoju dobiegają ją dźwięki śmiechów. Dziecięcego, cichego i nastoletniego, trochę bardziej donośnego. Zaraz później rozlega się głos Petera, jaki co rusz urywa się, gdy chłopak znów zaczyna się dźwięcznie śmiać. Beztrosko, prawie tak, jakby rzeczywiście był tutaj szczęśliwy; co jest jednak słodką iluzją, o czym terapeutka doskonale wie. Chłopak przy śniadaniu obiecał zająć się Billym na jakiś czas, tak, aby Josie mogła odpocząć, bo przecież opieka nad trzymiesięcznym dzieckiem wymaga nie lada wysiłku. I zarwanych nocy. 

Kobieta szczelniej otula się swetrem, podchodząc do ogromnej choinki. Wysoki świerk wciąż pachnie świeżością i surowością, jak w dniu, w którym Strange i Fury postawili go tutaj po raz pierwszy. Czysta magia. Ale święta już się skończyły, czas więc wracać do szarej, spowitej złotym błyskiem rzeczywistości. Harper zaczyna powoli ściągać pojedyncze bombki, wkładając je ostrożnie do kartonów. Rozdziela je wzorami i kolorami, tak, aby było jej łatwiej je znaleźć w przyszłym roku. Bo przecież cztery zimy dzielą ich od powrotu do domu.

Niedzielny wieczór jest więc spokojny, cichy i całkowicie niewinny.

Nie ma bladego pojęcia, w którym momencie wszyscy, a w szczególności ona i Peter, poczuli się tutaj bezpiecznie. Jak w domu. Przestały ją nawet doprowadzać do stanu przedzawałowego chwile, kiedy Loki nieoczekiwanie pojawia się w siedzibie, po wielu tygodniach nieobecności i ucieczek z Nowego Nowego Jorku. A w ostatnim czasie coraz częściej znika. Na długie dni, wracając wyłącznie po to, aby pokazać, że "Hej, wciąż żyję i mam się bardzo dobrze". A przynajmniej tak myśli Josie, będąc pewną, że pewnego dnia nie zobaczy go już więcej. Bo Loki zwyczajnie zniknie.

Ale to jeszcze nie dziś.

– Jak tam twoje wakacje? – rzuca pod nosem Harper, robiąc aluzję do jego zniknięcia na czas Bożego Narodzenia i Sylwestra.

– Zaczynam doceniać nieodkryte przez was walory tego świata – odpowiada enigmatycznie Laufeyson.

Harper ściąga kolorowy łańcuch świateł, zawiązując kabel w drobnych dłoniach. Nie patrzy na Lokiego. Nie czuje takiej potrzeby. Wystarczy mróz i chłód unoszące się wokół niego. Jezu, że Ada nigdy się od tego nie pochorowała... To jakiś cud.

– Co masz na myśli? – mruczy ona. Stara się być wobec niego neutralna, nawet jeśli ma ochotę urwać mu łeb. I nawet jeśli w ostatnim czasie wiele razy się kłócili. Zbyt wiele. Głównie o powrót na tamtą Ziemię. Dlatego w tej chwili cholernie dziwią ją jego słowa.

– Ten świat to istny raj – tłumaczy bóg chaosu, leniwie siadając na kanapie. Ma na sobie długi, czarny płaszcz wykonany w całości ze skóry, na którego powierzchni roztapiają się zebrane przez niego wcześniej płatki śniegu. Zakłada nogę na nogę. – Nie ma tutaj ubóstwa, wojen, chorób. Żadnego niebezpieczeństwa, zagrożenia z zewnątrz i wewnątrz. Wszystko stworzone dla nas, czyniąc nas bogami tej planety. – Rozkłada teatralnie ręce. – A wy, głupi ludzie, odrzucacie to, co piękne, na rzecz tego, co wam znane...

Josephine zamiera w połowie kroku. Ręką jej drętwieje. Z zaskoczeniem odwraca się w stronę nordyckiego bóstwa, o mało nie krusząc w dłoniach niewielkiej, ciemnoczerwonej bombki.

– Czy ja dobrze słyszę? – pyta z podejrzliwością w głosie. – Ty, Loki, który nie raz wytykał mi bierność i głupotę, pokornie akceptuje swój los?

Po wąskich wargach boga przebiega cień uśmiechu, trochę ironicznego, trochę litościwego.

– Powiedz mi, po co mam wracać do świata, gdzie czeka mnie śmierć? Ból, upokorzenie i śmierć? – rzuca, nieoczekiwanie podnosząc się z kanapy. Podchodzi do niej w dwóch susach, zatrzymując się dosłownie o krok przed nią. – Tutaj mogę rządzić się własnymi prawami. Tutaj nikt nie jest wyżej niż ja, Loki, syn Odyna.

Patrząc prosto w oczy boga chaosu, Josie tylko teatralnie unosi brew. Jego pyszność i nadmierna pewność siebie o mało nie doprowadzają ją do reakcji alergicznej. Harper nigdy nie lubiła ludzi, którzy chcąc poczuć się wielkimi, muszą umniejszać innym. Dokładnie tak, jak robi to Laufeyson.

– A co z Adą? Co z Thorem? – pyta naiwnie, może zbyt naiwnie. Próbuje wyłapać na twarzy swojego rozmówcy jakiś ślad emocji, ale znajduje tam wyłącznie chłód i obojętność. – Chcesz ich tak po prostu zostawić?

– Thor oraz Adeline nie należą już do mojego świata. Nic dla mnie nie znaczą, Josephine.

Terapeutka reaguje niepohamowanym śmiechem, nerwowym, pełnym niedowierzania. Odkłada drewnianego konika na biegunach do odpowiedniego kartonu, po czym układa sobie dłonie na biodrach.

– Nie wiem, kogo próbujesz przekonać, siebie czy mnie, ale idzie ci to marnie – stwierdza chłodno zaraz potem. – Ale w porządku, to twoja decyzja. Dopóki nie krzywdzisz tym nikogo, wmawiaj sobie, że tamten świat jest zaledwie mglistym wspomnieniem. Bo dzięki temu może kiedyś właśnie się tym stanie.

Loki znów rzuca jej pełen ironii uśmiech. Wymija ją z lewej, lekko trącając w ramię.

– Rozumiem, że twój ludzki umysł jest zbyt słaby, aby zrozumieć pojęcie adaptacji. Ale życzę ci tego, żeby kiedyś w końcu zrozumiała, że to jedyna rzecz, jaką powinnaś uczynić.

– Nigdy nie zapomnę tamtego świata, Loki. Nigdy nie będę tobą.

Stojący w progu Stephen od jakiegoś czasu przysłuchuje się tej rozmowie. A przynajmniej jego astralne wcielenie, podczas gdy ciało znajduje się piętro wyżej, wciąż medytując i zbierając energię, chociaż robił to już przez cały poranek w Greenwich Village. W ciągu paru minut wraca do siebie, zbierając zagubione po drodze myśli i kumuluje nagromadzoną w poszczególnych czakrach energię.

Doskonale wie, co czeka na nich po drugiej stronie. Zostaną wrzuceni w sam środek walki, bez żadnych taryf ulgowych, bez żadnego uprzedzenia. Po prostu będą musieli walczyć, do utraty tchu, do ostatniej kropli krwi. Dlatego więc Strange obmyśla taktykę, próbuje skontaktować się z resztą specjalnie uzdolnionych, aby byli gotowi do największej walki, w jakiej przyjdzie im wziąć udział. Zbiera energię, nie tylko po to, żeby przekazywać ją innym na wznowionych niedawno treningach, ale i po to, aby w razie jakiegokolwiek zagrożenia ze strony Thanosa, móc ocalić swoją nową rodzinę. Chociaż nadal nie ma odwagi, żeby wypowiedzieć to na głos.

Robi to w sekrecie przed pozostałymi. Nie chce martwić Josie bardziej niż to konieczne. Nie chce też angażować w to Petera, Fury'ego czy Hill. To jest jego zadanie, to on wie o wszystkim, o przyszłości, jaka ich czeka, jeśli całość pójdzie zgodnie z planem. I to on, wyłącznie on, najwyższy mag z Kamar-Taj, może wprowadzić ich na tę ścieżkę przeznaczenia. Absolutnie nikt inny, nawet jeśli czasami naprawdę pragnie podzielić się tą prawdą z Harper.

Szczególnie że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kto może zginąć w ostatecznym rozrachunku. I choć serdecznie nie przepada za Starkiem, głównie przez jego podejście do ludzi, a na pewno już do Josephine, to trudno mu funkcjonować z wiedzą o jego potencjalnej śmierci. Bo już wtedy, na Tytanie, wiedział, że jeśli zrealizuje się ta konkretna wizja wygranej – jedna z kilku, tak, bezceremonialnie okłamał wtedy Starka, ale nie miał innego wyjścia – to zarówno on, jak i Josie, zobaczą się z Tonym tylko raz jeszcze. W finalnej bitwie przeciwko Thanosowi. A później Iron Man poświęci życie, aby uratować cały wszechświat. 

Zdarza się, że poczucie winy spowodowane tym, na co Stark może zostać skazany, nie pozwala mu na spokojny sen. Albo na jakikolwiek sen. I dlatego tak bardzo stara się poprowadzić bieg wydarzeń w kierunku odrobinę innym, gdzie wygrywają, ale i przeżywają wszyscy. Złożył przecież przysięgę Hipokratesa; ma ratować ludzkie życia, nie je odbierać. Nie daje mu także po nocach spać fakt, że jeśli on zawiedzie, mały Billy Harper może nigdy nie poznać własnego ojca. Bo tak, Stephen wie o tym od początku. Tylko głupi by się nie domyślił. 

I w chwilach załamania, gdy przestaje wierzyć w to, że uda mu się uratować Starka i resztę świata, ma zwyczajnie nadzieję, że chociaż przez tych parę kolejnych lat Iron Man będzie miał dobre życie. Spokojne, szczęśliwe. Pełne ciepła i miłości, pozbawione demonów i cierpienia.

Po powrocie do ciała porzuca mistyczne szaty na rzecz luźnego swetra i ciemnych spodni. Jest zmęczony, piekielnie zmęczony, choć stara się to ukryć przed resztą. To nie jest część jego wizerunku, tak samo, jak koszmary, które go dręczą, tak samo, jak lęki, jakie go męczą. To jest ten fragment jego osobowości, jaki zdecydowanie woli zachować dla siebie. Dla pozostałych musi być silny. Tak samo, jak Josephine, którą czarodziej z każdym dniem coraz bardziej rozumie. I jej walkę ze strachem, niepewnością dnia kolejnego.

– Możesz wejść, Loki sobie poszedł – mówi do niego Harper, kiedy Stephen zatrzymuje się w progu salonu. – Jesteśmy wolni od rozlewu krwi.

Strange podchodzi do choinki, na której wciąż pozostało sporo bombek do ściągnięcia. Sięga po te zawieszone na najwyższych gałązkach świerku, gdzie Josie bez krzesła czy drabiny zdecydowanie nie dosięgnie. Bez słowa podaje jej akurat te, które na początku grudnia kobieta ręcznie malowała z Parkerem, głównie dla zabicia czasu. Potem każdy z mieszkańców siedziby dostał własną, jako prezent mikołajkowy.

– Dzięki – odpiera terapeutka pod nosem, w zamyśleniu odkładając kolejne ozdoby do kartonu ułożonego u jej stóp.

– Coś cię męczy, prawda?

Harper przez dłuższą chwilę milczy. Wreszcie z siebie wyrzuca potok słów, na jednym wydechu, unikający przy tym wzroku Strange'a:

– Myślę o tym, co powiedział mi Loki. Czasami sama mam też takie odczucia. Że... że być może powinniśmy zostać tutaj na dłużej. Na zawsze.

– Na zawsze? – Stephen marszczy gęste brwi. – O czym ty mówisz?

Ciemnowłosa kobieta przygryza lekko wargę, marszcząc nieznacznie czoło, jakby próbowała znaleźć odpowiednie słowa do zwerbalizowania własnych przemyśleń. Odwraca błękitne spojrzenie.

Od ponad dwóch dekad żyją w stanie nieprzerwanego czuwania, w oczekiwaniu na jakąś tragedię. Zamachy z 11 września, atak Chitauri, Sokovia, Thanos. Setki wojen prowadzonych... Prowadzonych w imię czego: pieniędzy, ropy? Wróg może zaatakować ich przecież każdego dnia. Może być każdym z nich. A rządy? Dla Josephine rządy są piekielnie nieudolne. Nie potrafią walczyć z terroryzmem, nie potrafią walczyć ze złem, samemu nie stając się złym. Nic już nie jest takie samo, nic już nie jest, kurwa, pewne. Ludzie niszczą planetę, niszczą społeczności, niszczą samych siebie.

A tutaj? Cisza, spokój... Niekończące się zasoby naturalne, jedzenie, woda. I to bez dewastacji planety. Wojny? Żadnych wojen. Zamieszki z przełomu listopada i grudnia, gdzie ludzie próbowali buntować się przeciwko funkcjonowaniu tego uniwersum – ten świat... ten dziwny i cudowny świat zapobiegł potencjalnemu konfliktowi. Jest jakaś magia w tym, co się tutaj dzieje. Jakby ktoś z góry dusił w zarodku wszelkie wybuchy agresji; może dlatego tak szybko i sprawnie społeczeństwo zaczęło wracać do normalnego funkcjonowania. Dwa tygodnie temu ogłoszono nawet kilka nazwisk związanych z administracją Nowego Nowego Jorku, żeby zachować pewne struktury tamtego świata. A wszystko to, choć zajęło miesiące długich rozmów i przygotowań, przebiegło we względnym spokoju i sympatycznej atmosferze. Niesamowite!

Jakby było im przeznaczone, aby być szczęśliwym, bezkonfliktowym światem.

Josephine, chcąc odegnać od siebie te dziwne myśli, wzrusza nieznacznie ramionami. Ostatnio nic dla niej nie ma większego sensu. Wierzy, że wyrzucenie z siebie tych przemyśleń jakoś jej pomoże, ale nie jest jeszcze na to gotowa. Każdy sposób na pozbycie się tego chaosu uczuć wydaje się dobrym pomysłem, ale potrzeba jej odwagi. Choć w ostatnim czasie naprawdę zbliżyli się ze Strange'em do siebie, a ona sama nauczyła się mówić mu o pewnych rzeczach na głos, gdy rozmawiają na tarasie czy przy porannej kawie, to wie, że są pewne granice. Nawet jeśli czuje się wtedy lżejsza, spokojniejsza i wie, że zawsze może liczyć na jakieś ciepłe słowo ze strony mężczyzny, to czasami jednak woli ugryźć się w język. Tak, jak teraz. Nie mówi więc żadnej z tych rzeczy na głos, uważając, że to nie jest odpowiednia pora. Woli nie przekładać swoich prywatnych wątpliwości na kogoś o tak niezachwianej wierze, jak Strange.

Stephen z kolei bez słowa przyciąga ją do siebie, obejmując delikatnie ramionami. Kobieta opiera podbródek na jego ramieniu, przymykając powieki. Jest coś kojącego w tym dotyku, w tym geście. Pojedyncza łza spływa po policzku terapeutki, gdy ta próbuje uspokoić oddech. Nie ma pojęcia, w którym momencie stała się tak cholernie krucha i pełna emocji. Kiedyś udawało jej się je kryć przed światem, a teraz? Teraz jest całą paletą uczuć, wymalowaną na jasnym, czystym płótnie.

– Znalazłam tutaj swoją drugą rodzinę – szepcze ona finalnie, czując, jak jego ciepłe dłonie mocniej zaciskają się na jej plecach.

– Wiem, Jo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro