Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15. HAPPINESS IS HERE

Listopad przynosi im ogromne zmiany. A w szczególności przynosi je dla Josephine.

Narodziny pierwszego dziecka to ogromne przeżycie, ale dla Harper naprawdę jest to wydarzenie nieporównywalne z żadnym innym momentem z jej życia. Szczególnie że poród odbywa się w całkowicie innej rzeczywistości, zdecydowanie nie tak, jak wcześniej to sobie wyobrażała. Ale teraz nie ma większego wyboru, nie ma żadnej możliwości powrotu do tamtego Nowego Jorku. Nie ma jak wsiąść do taksówki w kolorze kanarkowej żółci i w obecności Betty jechać prosto do Metro-General. Nie ma jak zarejestrować w urzędzie narodzin dziecka, nie może zdobyć dla niego aktu urodzenia, bo świat, do którego należą, jest im teraz tak piekielnie odległy. I w gruncie rzeczy aktualnie wcale do niego nie należą; tam, na Ziemi, są po prostu martwi, nieobecni, żadni. Kiedy więc okazuje się, że wody jej odchodzą, Josephine musi zacisnąć zęby i dać z siebie absolutnie wszystko, niezależnie od sytuacji. Poród odbiera Hill i Strange, podczas gdy Fury i Peter czekają na zewnątrz. Na korytarzu słychać pełne bólu wrzaski Harper, nie tylko takie rzucane w eter, ale również sarkastyczne uwagi wykrzykiwane pod adresem Stephena, który próbując ją uspokoić, jeszcze bardziej wznieca w niej ogień.

Chryste, Josie jest jednocześnie tak cholernie podekscytowana, przerażona i szczęśliwa, że w pewnym momencie nie potrafi już określić, które uczucie jest najbardziej dominujące. Ogromnie cieszy ją pojawienie się tej małej istotki na świecie, istotki, o którą tak dbała przez ostatnie miesiące i którą pokochała tak mocno, że na jej widok zaczyna gorąco płakać. Naprawdę nie wiedziała, że tak bardzo można tęsknić za osobą, której nigdy się nie poznało; wie jednak, że od teraz jest gotowa na każde poświęcenie, jest w stanie walczyć z każdym, aby tylko ich nie rozdzielono. Najbardziej boi się tylko... siebie, swojej roli w całym tym spektaklu. A dokładniej tego, że najzwyczajniej nie sprosta zadaniu. Że nie będzie taką matką, jaką być powinna, jaką być chce. Martwi się, że jednego dnia, odległego czy bliskiego, nieważne, wszystkie obowiązki ją przerosną, a ona nie da sobie rady. Wie, że ma wsparcie Stephena, Petera czy Marii, ale to wciąż ona jest rodzicem tej małej pociechy. Mogą jej pomagać, wspierać ją, czasami zastępować, jednak koniec końców to wciąż ona jest odpowiedzialna za absolutnie każdą rzecz, która tej małej istotki dotyczy. A przecież tak łatwo można ją skrzywdzić, zwłaszcza nieświadomie...

– To chłopiec. Dziesięć w skali Apgar – oznajmia Strange, podczas gdy Maria z poważną miną układa na piersi Josephine umyte, skulone w sobie dziecko. – Jakieś propozycje imienia?

– William Harper, po dziadku – szepcze ze wzruszeniem kobieta, całując malca w czółko. Chłopiec przygląda się jej jasnoniebieskimi oczkami, kontrastującymi z wręcz kruczoczarnymi włosami. – Jesteś taki piękny, Billy.

– Gratulacje, Josie – oświadcza Maria oficjalnym głosem. I trochę też zmęczonym, znudzonym. – Zajęło nam to zaledwie... sześć godzin.

– Dla tej kruszynki było warto. – Terapeutka uśmiecha się szeroko, nawet jeśli jej spocona twarz zdradza ogromne zmęczenie. Serce nadal kołacze w jej klatce piersiowej, jakby dosłownie chciało z niej wyskoczyć. – Dziękuję, za pomoc, za... wszystko.

Po kilku minutach milczenia, pozwalając na zapoznanie się Billy'ego z własną matką, Hill pochyla się z powrotem nad Harper, wyciągając dłonie w kierunku dziecka. Stephen stoi z boku, z lekkim uśmiechem błąkającym się po wąskich ustach. Najważniejsze procedury poporodowe mają już za sobą, teraz więc mogą odetchnąć z ulgą i pozwolić Josie cieszyć się z narodzin swojej pociechy.

– Nie, żebym miała jakieś wyjście – wzdycha Maria, nazbyt teatralnie, z błyskiem rozbawienia w oczach. – Jeszcze parę miesięcy temu jedyne, co trzymałam w dłoniach, to broń i kubek kawy, a teraz odbieram poród. To rzeczywiście koniec świata.

Josephine potrząsa nieznacznie głową, chichocząc cicho, tak, że kosmyki spoconej, przydługiej grzywki przyklejają się do jej czoła. Jest cała obolała, nie tylko przez same narodziny Billy'ego, ale także przez to, co musiała przeżywać przez ostatnie tygodnie ciąży. Poprzewracane wnętrzności, poobijane żebra czy opuchnięte ręce oraz nogi, które przypominały jej baniaki z wodą. Ale to na całe szczęście już za nią...

Maria zabiera niewielkie zawiniątko, po czym wychodzi ze skromnie urządzonego pokoju, gdzie kilkanaście godzin wcześniej zgromadzili cały potrzebny sprzęt. I parę dodatkowych urządzeń, na wszelki wypadek. Strange chciał być bowiem pewien, że cały poród pójdzie zgodnie z planem, bez żadnych zakłóceń. I że Harper dostanie należytą pomoc, taką, na jaką zasługuje.

– Dobra robota, Jo – rzuca czarodziej, siadając na brzegu materaca. Jego wodniste spojrzenie utkwione jest w jej bladej twarzy. – A teraz się prześpij, potrzebujesz tego.

Kobieta wyciąga drobną, mokrą dłoń, zaciskając ją na nadgarstku przyjaciela.

– Myślisz, że dam sobie radę? – pyta nieco zachrypniętym głosem.

– Zasnąć? – odpiera on ze śmiechem. – Zdecydowanie. Zarwaliśmy prawie całą noc.

Prychnąwszy z rozbawieniem, terapeutka na chwilę odwraca wzrok. Wpatruje się w swoją blada dłoń, nadal zaplątaną wokół ręki mężczyzny. Wzdycha cicho, po czym znów unosi spojrzenie na jego twarz, wyrażającą podobne zmęczenie, co jej własna, i oznajmia:

– Myślisz, że dam sobie radę z wychowaniem Billy'ego? Że nie nawalę?

– Josephine Harper, kto, jak nie ty, miałby sobie dać z tym radę? – mówi Strange, patrząc prosto w jej oczy. Posyła jej najcieplejszy uśmiech, na jaki go stać, po czym lekko ściska jej rękę. – Uwierz w siebie, tak jak ja wierzę w ciebie, a reszta jakoś się ułoży.

– Mhm, postaram się.

Stephen ciężko podnosi się z miejsca. Przed wyjściem z pomieszczenia nachyla się jeszcze w kierunku Harper, ujmując jej twarz w drżące, poranione dłonie.

– O nie, zostaw mnie, jestem cała spocona! – kwituje ona ze śmiechem.

– Trudno, jakoś to przeżyję – stwierdza mężczyzna, składając na jej czole lekki, przyjacielski pocałunek. Na koniec poprawia pościel, przykrywając kobietę prawie po czubek jej nosa i wychodzi.

Kiedy drzwi zatrzaskują się za jego plecami, Josephine wybucha płaczem. Cichym, spokojnym, dającym upust wszelkim uczuciom, które chowała w sobie, dopóki w pokoju znajdowali się inni. Szczęście i poczucie wsparcia jest dla niej tak przytłaczające, zresztą jak reszta bodźców z tych sześciu, siedmiu godzin, że zgodnie ze słowami Stephena, zasypia zaraz potem, ze łzami na policzkach i spokojem malującym się na jej bladej, zapadniętej twarzy.

Budzi się, gdy za oknem znów jest ciemno, a pojedyncze krople deszczu uderzają o długie okna jej pokoju. Pada nieustannie od tygodnia, bez żadnej nadziei na słońce i w miarę przystępną temperaturę. Przez szyby ma idealny widok na pobliski las i rzekę, które tak jak siedziba Avengers, toną teraz w jesiennym deszczu. Kobieta nieznacznie wierci się w ciepłym łóżku, tak, aby rozruszać zdrętwiałe kończyny. W pomieszczeniu da się zaledwie usłyszeć ciche stukanie deszczu o ściany, a także jej miarowy oddech.

Wszystko wydaje jej się tak piękne, a jednocześnie tragicznie smutne.

Smutne, bo nie może podzielić się tą cudowną nowiną z bliskimi. Nie może zobaczyć tego, jak Betty utula małego Billy'ego do snu, podczas gdy Sebastian zalewa się łzami, oznajmiając, że razem z Frankiem będą najlepszymi wujkami, jakich można sobie tylko wydarzyć. Żałuje też, że nie może zobaczyć reakcji Adeline, zapewne równie poruszonej i radosnej, jak pozostali. Jedynym pozytywnym aspektem Nowego Nowego Jorku jest to, że nie musi się bać, że informacja ta dotrze do Tony'ego. Josie nie ma bladego pojęcia, czy Stark połączyłby fakty, uświadamiając sobie, że chłopiec jest jego synem – bo przecież prędzej liczby by mu o tym powiedziały, niż podobieństwo Williama do niego samego – ale cieszy się, że mimo wszystko może uniknąć tej kłopotliwej sytuacji. Za pięć lat, jeśli faktycznie uda im się wrócić do domu, Billy będzie już na tyle duży, że Tony nawet nie zwróci na niego uwagi. O ile w ogóle zwróci ją na nią, przy jakiejś okazji, kiedy znów będą mogli porozmawiać, w co jednak szczerze wątpi.

I całe szczęście, że nikt z obecnych tutaj nigdy nie zapytał ją o ojca dziecka. Zaoszczędziło jej to kłamstw i zbędnego wysiłku. A z każdym kolejnym miesiącem sprawa ta będzie miała coraz mniejsze znaczenie, aż zmaleje do tak mikroskopijnych rozmiarów, że nawet ona sama nie będzie sobie już nią zaprzątać głowy.

Ale cholera, to nadal odrobinę przykre, że w ten najważniejszy dla niej dzień, nie może całkowicie cieszyć się swoim nowym szczęściem. Bo kiedy euforia i ekscytacja po porodzie opadają, Josephine myśli o siostrze, o dawnym życiu, o przyjaciołach, o Tonym i przyszłości Billy'ego. Nie może do nich zadzwonić, aby przekazać dobrą nowinę. Albo napisać list. Cokolwiek. Całą tę historię będzie mogła im opowiedzieć dopiero za pięć lat. Ale mimo to kobieta nie traci dobrego humoru; nie może go stracić, zarówno przez wzgląd na siebie, jak i na syna.

Wszystko będzie dobrze, powtarza sobie w myślach, wszystko będzie dobrze.

– Josie?

Na ziemię sprowadza ją Peter. Chłopak stoi w progu pokoju, trzymając w dłoniach wielką tacę z jedzeniem. Mieszające się aromaty unoszą się w pomieszczeniu, sprawiając, że nie jest ono już takie puste i zimne. A może to zwyczajnie zasługa Parkera, który gdziekolwiek się nie pojawi, niesie ze sobą ogromne pokłady pozytywnej energii?

– Pan Strange kazał mi sprawdzić, jak się czujesz. Przeniosłem też coś do jedzenia...

– Dzięki, Pete. – Josie uśmiecha się przyjaźnie. – Chodź, siadaj koło mnie. Ta kolacja jest zdecydowanie za duża jak na jedną osobę, więc śmiało możesz mi z nią pomóc. Wchodzisz w to?

Drzwi cicho zatrzaskują się za chłopakiem, który odstawia tackę na specjalną półkę zamocowaną tuż przy łóżku świeżo upieczonej mamy. Przysuwa krzesło bliżej jej materaca, siadając na nim ze skrzyżowanymi w kolanach nogami. Wcześniej jeszcze pomaga kobiecie usiąść na skraju łóżka, tak, aby mogła ona trochę rozruszać zastygłe i obolałe mięśnie. Później terapeutka rozlewa sok pomarańczowego do pustej szklanki i stojącej obok filiżanki, po czym przysuwa bliżej Petera miskę ze świeżo przygotowaną sałatką z tuńczykiem. Wręcza mu widelec, po czym zachęca go do tego, aby się poczęstował. Cicho gawędząc, wymieniają się posrebrzanym sztućcem, powoli opróżniając naczynie z jedzeniem. 

– Billy ma się dobrze? – pyta Harper, upijając łyk świeżo wyciskanego soku.

– Cały czas śpi, pewnie jest nieźle zmęczony. Tyle przeżyć w ciągu jednego dnia... – odpowiada Parker z ciepłym uśmiechem migającym na jego ustach. – Pan Fury nazwał go małym rozbitkiem i praktycznie nie odstępuje go na krok.

Kobieta wybucha śmiechem, którego radosny ton widoczny jest szczególnie w jej szafirowych oczach.

– Jeszcze chwila i stracę syna na dobre – komentuje ze szczerym rozbawieniem.

– A ty jak się czujesz, Josie? – pyta nastolatek z autentycznym przejęciem w głosie.

– Nieco obolała, to fakt, ale niezwykle szczęśliwa – podsumowuje miękko. – A ty? Wyglądasz tak, jakbyś nie spał całą noc...

– Zdrzemnąłem się tylko na moment, bo pan Fury mi kazał – wyjaśnia chłopak natychmiast, przełknąwszy kawałek pomidora. – Całą noc czekaliśmy pod drzwiami na jakieś wiadomości.

– O mój Boże, Peter! W takim razie co ty tutaj jeszcze robisz? – pyta z oburzeniem kobieta, o mało nie podrywając się z materaca. Ostatecznie jednak dusi w sobie tę potrzebę, nie chce bowiem wylądować na zimnej podłodze, w kałuży własnej krwi. – Powinieneś iść do łóżka i się porządnie wyspać. Bo jak nazbieram sił, to zabieramy się za zagadnienia z socjologii. Pamiętasz, prawda?

– Spokojnie, dam sobie radę – zapewnia ją Parker, nieznacznie wzruszając ramionami. Sięga po szklankę z napojem. – Nie raz zarywałem noce z Betty i Nedem, ucząc się do egzaminów...

Na moment oboje milkną, jakby próbowali oddać cześć tym, którzy pozostali w tamtym świecie. Josie zgrabnie nabija na widelec kawałek ogórka, po czym wsuwa go do ust, delikatnie żując.

– Dobra, Peter, a tak naprawdę, to jak jest? Znów dręczą się koszmary i dlatego nie możesz spać, hm?

Chłopak przesuwa dłonią po włosach, gładko zaczesanych do tyłu. Wzdycha cicho, nie do końca wiedząc, czy w tej sytuacji powinien mówić o tym, co go męczy, chociaż już coraz rzadziej i coraz słabiej. Josephine przecież jest wykończona porodem; poza tym Parker nie chce zabierać jej tych chwil radości związanych z pojawieniem się Billy'ego na świecie.

– Jest dobrze, zdecydowanie. Czasem dręczą mnie wspomnienia z Tytana, ale ćwiczenia, jakie mi zaleciłaś, pomagają mi się uspokoić i odgonić destrukcyjne myśli – odpowiada zgodnie z prawdą, wkładając do ust spory kawałek sałaty. – Maksymalnie skupiam się na nauce i treningach z panem Strange'em, przez co czuję się znacznie lepiej, możesz mi wierzyć.

– Cieszę się – odpiera ona ciepło, ze szczerą radością. Tak, jak w przypadku Williama, jest gotowa zrobić absolutnie wszystko, żeby wyciągnąć nastolatka z tego bagna zwanego PTSD. – Wiesz, że przed nami wciąż dużo roboty, ale bez szczerości daleko nie zajedziemy, pamiętaj – dodaje natychmiast, unosząc palec wskazujący. – Inaczej nie będę mogła ci pomóc.

Parker skina głową, po czym opróżnia całą szklankę z napojem, zagryzając to jedną z grzanek. Josie w tym czasie dojada kawałki sera feta, które zostały na dnie szklanej miseczki.

Tego dnia żadne z nich nie wraca już do tematu Tytana, ich śmierci, traumatycznych przeżyć i koszmarów, zarówno dręczących ich na jawie, jak i we śnie. Reszta ich rozmowy jest bardziej przyziemna, pełna poczucia humoru, dotyczącą spraw codziennych. Harper lubi obecność Petera w swoim życiu, zwłaszcza wtedy, kiedy ogarnia ją tęsknota za Betty. Bo poza tym, że Parker jest naprawdę świetnym chłopakiem, stanowi także żywe przypomnienie o jej siostrze. Czasami nawet o niej rozmawiają, dzięki czemu terapeutka dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy na temat młodej Harper, rzeczy, o których ostatnio nie miały okazji porozmawiać.

Później dołącza do nich Maria, która przynosi ze sobą małego Billy'ego, aby Josie mogła go nakarmić. Wzruszona kobieta bierze chłopca na ręce, szepcząc do niego czułe słówka i co jakiś czas całując w małe rączki. Kołysze nim lekko, zwracając zawiniątko w stronę Petera; opowiada o nim malcowi, wyraźnie zaznaczając, jaki z niego sympatyczny i mądry chłopak. I że niedługo, kiedy Billy odrobinę podrośnie, będą się ze sobą świetnie bawić. Parker, skinąwszy głową, z szerokim uśmiechem obiecuje Williamowi, że przy najbliższej okazji z ogromną chęcią pokaże mu kilka pajęczych sztuczek.

Zatem, czy tego chcą, czy też nie, wszyscy zgromadzeni tutaj, pod wysokim dachem siedziby Avengers, powoli zaczynają przypominać prawdziwą rodzinę.

A ten miesiąc, ten listopad, mimo chłodnej i deszczowej pogody, jest jednym z najbardziej radosnych i słonecznych dni w trakcie całego ich pobytu w Nowym Nowym Jorku.

Wszystko musi być dobrze. Tak po prostu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro