13. RACE TO ERASE
– ...dwa razy w ciągu jednego, cholernego dnia otarłam się o śmierć...
Adeline wzdycha ciężko, zaciskając dłoń na kolanie odzianym w materiał cienkich rajstop. Z pewnym ociąganiem się odpowiada na zadane wcześniej przez psychiatrę pytanie. O to, co ją dręczy, co ją przytłacza i o czym chciałaby w gruncie rzeczy z nim porozmawiać. Starszy, siwy mężczyzna, przypominający z wyglądu Martina Scorsese, uważnie ją obserwuje, co jakiś czas notując pewne informacje w niewielkim zeszycie. Szuranie długopisu o papier na początku dekoncentruje prawniczkę, ale z czasem staje się niezwykle uspokajającą melodią, stanowiącą tło całej jej opowieści. Opowieści długiej, zagmatwanej i niewątpliwie trudnej dla niej do opowiedzenia.
– ...straciłam bliskich mi ludzi. Umierali na moich oczach, a ja nic nie mogłam na to poradzić...
Ale musiała to zrobić. Musiała tutaj przyjść, bo rzeczywistość stanowczo zaczyna ją przerastać. Wspomnienia, które przywiozła z Wakandy, których autorem jest sam Thanos, zaczynają wpływać na jej życie bardziej, niż by tego chciała. Wszystkie te straty, wydarzenia, które zostawiły na jej skórze niewidoczne blizny. Nie wspominając o samych nocnych koszmarach albo zwyczajnie nieprzespanych nocach, w ciągu dnia coraz częściej zaczynają ją też przecież łapać ataki paniki. Duszności, kołatające serce, uczucie strachu i przytłoczenia – to zdecydowanie nie są przyjemne rzeczy, a już na pewno nie takie, których da się łatwo pozbyć. Przynajmniej na samym początku. Bo nawet po sprawie Paula Santiago nie było tak źle, jak jest teraz. I Ada jest tego świadoma, ale trudno było jej się przełamać i znów poprosić o pomoc. W gruncie rzeczy pomógł jej w tym Sebastian, dając jej impuls do działania i przy okazji namiary na dobrego lekarza, jednego z jego prowadzących z czasów studiów na Uniwersytecie Nowojorskim.
– ...na moich oczach umarł też mężczyzna, którego chyba kochałam. Chyba, bo wciąż próbuje go znienawidzić za to, jaką krzywdę chciał mi wyrządzić...
Trzymanie w sobie tych toksycznych uczuć nigdy nie było dobrym wyjściem, co dopiero teraz dociera do świadomości van Doren. Ale tak trudno było jej znaleźć odpowiednie słowa, motywację i siły, aby powiedzieć o tym na głos. Ogromnie cieszy ją więc to, że ma przed sobą tak świetnego słuchacza, jakim jest doktor Bloom, który co jakiś czas potakuje głową, lekkim uśmiechem zachęcając ją do kontynuowania opowieści. I nie ma znaczenia to, że najzwyczajniej w świecie mu za to płaci. Po prostu dobrze jest wiedzieć, że dla kogoś cały ten chaos, który w sobie nosimy, ma jakiś sens. Że nie jest to tylko zwykła paplanina, koloryzowanie, dopisywanie faktów. Że kogoś to rzeczywiście interesuje; że ktoś chce ci pomóc uporać się z nadmiarem uczuć, nadmiarem myśli, całym tym pandemonium. Czasami przecież sami nie jesteśmy sobie w stanie z tym poradzić, nawet jeśli intencje są złote, płynące prosto z serca.
– ...dręczą mnie nocne koszmary. Budzę się w nocy, nie mogąc oddychać. Jestem cała spocona, we łzach, z trudem potrafiąc się uspokoić...
Naiwnie sądziła, że po jakimś czasie to wszystko minie. Po lekach, które jej przepisano, po opiece, którą dostała od bliskich osób. Od obowiązków i rutyny, od których wcale uciekać nie chciała. Myślała, że jeśli wróci do życia swoim dawnym życiem, reszta jakoś się ułoży. I och, jaka była głupia! Ale teraz... teraz jest lepiej. Dokładnie w tym momencie, gdy wie, że jest na prostej drodze do uporania się z demonami ostatnich miesięcy, które dotychczas sprawiały, że Ada nie raz i nie dwa myślała o tym, że wolałaby umrzeć w Wakandzie niż znów przeżywać ten koszmar, we śnie i na jawie. Niż robić rzeczy głupie, nie zważając na konsekwencje; kłócić się, atakować innych, tylko po to, aby zdusić w sobie pierwotne poczucie strachu i bólu.
Jaki człowiek potrafi być chwilami skomplikowany, prawda?
– ...w dzień miewam ataki paniki. Dręczą mnie wspomnienia, które zabrałam z Wakandy, wspomnienia, od których destrukcyjności chciałabym się uwolnić...
Gdy ponad dwugodzinna wizyta na lekarskiej kozetce w gabinecie usytuowanym na Dolnym Manhattanie dobiega końca, Adeline czuje się... lżejsza. O jakieś kilkanaście kilogramów nieprzyjemnego bagażu doświadczeń. Wie, że pierwsza wizyta niczego nie załatwi, ale sama świadomość, że zrobiła ogromny krok do leczenia – zdiagnozowanego już wcześniej – zespołu stresu pourazowego, napawa ją nadzieją. I optymizmem. Przy wyjściu dostaje jeszcze prywatne namiary na lekarza, aby w razie problemów natychmiast się z nim skontaktować. A później van Doren wychodzi, zarzucając na siebie jasnoniebieski trencz, doskonale wiedząc, że trochę czasu w tym miejscu będzie zmuszona spędzić, zanim jej życie wróci na stare tory.
Druga połowa września jest wyjątkowo ciepła, jak na zbliżającą się jesień. Prawniczka ściera dłonią pot, jaki zebrał się na jej czole, po czym wsuwa na nos okulary przeciwsłoneczne. Wsiada za kierownicę Mercedesa, kierując się prosto na uczelnię, gdzie czeka ją sporo pracy, szczególnie że niedawno rozpoczął się kolejny rok akademicki. Musi dopracować sylabusy przedmiotów, jakich będzie w tym semestrze uczyć, tak samo, jak musi też pomóc paru doktorantom prawa karnego z pewnymi aspektami ich prac naukowych, które wciąż wymagają poprawek, choć van Doren pracowała z ich autorami przez całe wakacje. No i oczywiście musi prowadzić wykłady, ale to w pozostałe dni. Wtorki ma wolne, poza popołudniowymi dyżurami. Czeka ją więc naprawdę masa papierkowej roboty, a stanowczo mniej gadania i krążenia po sali, jednak to wcale nie psuje jej humoru. Wręcz przeciwnie. Przez ostatnie lata Adeline polubiła pracę na uniwersytecie i wszelkie obowiązki z nią związane, więc w tej kwestii to zdecydowanie dla niej przyjemność aniżeli katorga.
Cały wydział świeci pustkami, co oznacza, że w większości sal wykładowych trwają zajęcia. Po korytarzach suną tylko nieliczni pracownicy, którzy tak, jak Ada, mają wolny dzień lub przynajmniej wolne okienko w całym grafiku zajęć. Albo przyszli na zlecony odgórnie dyżur; ale jako że semestr dopiero co się zaczął, nikt na razie nie puka do drzwi ich gabinetów, aby wyprosić zaliczenie lub przynajmniej usprawiedliwienie nadprogramowych nieobecności. Pracownicy naukowi mogą zatem sobie tak sunąć po zimnych murach budynku uczelni bez żadnych konsekwencji. Prawniczka wita się jeszcze z dziekanem uprzejmym uśmiechem, który akurat z kubkiem parującej kawy rusza w stronę auli, a następnie wsiada do windy i jedzie na drugie piętro.
Drobinki kurzu unoszą się w powietrzu, trochę tak, jakby nikogo tutaj przez ostatnie miesiące nie było. Co w sumie niezbyt wiele mija się z prawdą, bo ostatnio prawniczka częściej bywała w sali wykładowej, aniżeli we własnym gabinecie. A jeśli już się w nim pojawiała, to nie miała absolutnie czasu, aby zaprowadzić tutaj jakiś porządek. Może zrobi to w weekend, w ramach zabicia wolnego czasu, kiedy Betty będzie w kinie z Nedem. Bo z Mattem, choć wreszcie wyjaśniła sobie kilka spraw, a dokładnie tę jedną, z tamtej letniej nocy, to wciąż trudno jest im się porozumieć. Po prostu oboje potrzebują czasu. Tak się zdarza, gdy ktoś powie o jedno czy dwa słowa za dużo. Ważne, że nie zerwał im się całkowicie kontakt, bo tego Adeline raczej by nie przeżyła.
Siada za wielkim dębowym biurkiem, po czym wyciąga z szuflady parę kartek papieru i zaczyna skrupulatnie sprawdzać punkty w konspekcie, te, w których zapisała dokładne daty poszczególnych zaliczeń. Od zawsze wolała tworzenie odręcznych notatek, a dopiero na finiszu, po wszelkich poprawkach, wprowadzać dane do komputera. Energicznie skrobie więc stalówką pióra o jasny materiał papieru, spisując hasła przedmiotowe, lektury, których tytuły przychodzą jej do głowy, absolutnie wszystko, co może jej się przydać do późniejszego tworzenia quizów i tematów prac zaliczeniowych. Nieco żmudna robota, ale pochłaniająca myśli w całości, a o to jej przecież chodzi, prawda?
Po godzinie, może dwóch – Ada traci rachubę czasu – drzwi do gabinetu rozwierają się nieśmiało, a w progu na szczęście nie staje żaden zagubiony student, a Foggy, z przerzuconą przez ramię marynarką i elegancko zaczesanymi do tyłu włosami. Wita się z nią ciepłym uśmiechem, wchodząc do środka i siada na jednym z wolnych krzeseł, uprzednio przysuwając je bliżej biurka, za którym siedzi rudowłosa kobieta.
– Dużo ci jeszcze tego zostało? – rzuca Nelson, przesuwając wzrokiem po dwóch tuzinach kartek, jakie magicznie wyrosły dookoła Adeline.
– No, powiedzmy – odpiera ona zmęczonym głosem, odchylając się na obrotowym krześle. – Masz dla mnie coś ciekawego? Bo rozumiem, że wpadłeś do mnie po to, żeby zawalić mnie dodatkową robotą – dodaje ze śmiechem, puszczając mu oczko.
Foggy teatralnie marszczy brwi, udając, że wcale nie ma pojęcia, o czym mówi przyjaciółka.
– Wpadłem, żeby zobaczyć, jak uniwerek zmienił się od naszych studenckich czasów, a ty mi tutaj insynuujesz takie rzeczy – oświadcza z udawanym oburzeniem. – No wiesz co!
Cichy, wesoły chichot wydobywa się z piersi van Doren. Wokół jej oczu pojawiają się nieznaczne zmarszczki.
– Przypomnieć ci, jakie były twoje ostatnie słowa, kiedy odbieraliśmy dyplomy? – Adeline robi krótką pauzę, po czym spieszy z odpowiedzią. Jej głos nadal zdradza ogromne rozbawienie. – „Choćby świat stanął w płomieniach, żadna siła boska nie sprawi, że wrócę do tego miejsca", panie Nelson.
Mężczyzna unosi dłonie na znak kapitulacji, wtórując śmiechowi przyjaciółki.
– Dobra, masz mnie – stwierdza wesoło, starając się stłumić swój chichot. Wyciąga z aktówki cienką teczkę, a następnie wręcza ją kobiecie. – Taśmy z monitoringu z tej imprezy na Harlemie. I nie, nie musisz dziękować. Ale ostrzegam, że następnym razem ty idziesz się o to prosić na policję.
– O Jezu, Foggy, jesteś wielki! – wykrzykuje Ada z ogromną ekscytacją. Rozpaczliwie potrzebowała tego nagrania: nie tylko po to, aby zbudować dobrą linię obrony dla swojego klienta, ale także, żeby upewnić się, że słusznie go broni. Niespełna dwudziestoletni chłopak pojawił się przed trzema tygodniami w ich kancelarii, z oskarżeniem o gwałt na koleżance podczas jednej z imprez integracyjnych. Van Doren obiecała mu pomóc, choć na początku trudno było jej w ogóle w niewinność chłopa uwierzyć. Jednak z czasem zebrane dowody zaczęły wskazywać na to, że Mikkel Sontag, student z zagranicznej wymiany, rzeczywiście do gwałtu nigdy się nie dopuścił. – Jestem twoją dłużniczką!
Nelson macha nieznacznie ręką, zaraz potem zatrzaskując klapę skórzanej aktówki. Rozsiada się wygodnie na krześle, podczas gdy Ada układa nogi na brzegu biurka, rozciągając zastygłe mięśnie. Ciepłe powiewy wrześniowego wiatru wpadają przez uchylone okno, tak samo, jak dźwięki ulicy i rozmów prowadzonych w oddali. Prawniczka proponuje przyjacielowi coś do picia, ale Foggy od razu odpowiada, że przed przyjazdem tutaj wypił podwójną kawę, więc na razie mu wystarczy. Zaraz potem oboje wracają do krótkiej pogawędki na temat nowej sprawy Adeline, gdy Nelson nagle pyta:
– A ty jak się czujesz?
– Czasami są dni, kiedy życie wydaje się w porządku, a później robi się popołudnie i wszystko zamienia się w gówno.
– Rozumiem. Znaczy... no rozumiem... rozumiesz, prawda? – odpiera Foggy, zwilżając nerwowo wargi. Uśmiecha się do niej słabo. – A jak tam wizyta u psychiatry?
Prawniczka wzrusza nieznacznie ramionami.
– Całkiem dobrze – oznajmia miękko ona, trochę tak, jakby mówiła o kimś obcym, a nie o samej sobie. Josie zapewne trafnie by stwierdziła, że to zachowanie godne samego Laufeysona. – Powiedziałam, co mi leży na wątrobie. Dostałam od gościa nowe leki i zapewnienie, że za jakiś rok moja psychika powinna wrócić do względnej normy – tłumaczy spokojnie, przesuwają dłonią po włosach, tak, aby odrzucić pojedyncze kosmyki z twarzy. – A jak tam u ciebie? Przez tę lawinę spraw w kancelarii ostatnio nawet nie mieliśmy okazji normalnie pogadać.
– Cóż, Thanos wprowadził niezły zamęt do naszego świata – przyznaje Foggy poważnym tonem. Odwraca wzrok na dwie, trzy sekundy, jakby bał się tego okropnego bólu w brązowawym spojrzeniu kobiety. – Ludzie nadal próbują się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Van Doren wzdycha lekko. Ona także należy do tej grupy, która stara się znaleźć sobie miejsce w nowym świecie. Nowym, choć starym. Dziwnym, a jednak znajomym. To wszystko jest naprawdę zdrowo popieprzone, cytując Alistaira Scotta.
– A co tam u Marci? Dawno jej nie widziałam... Landman musi jej dawać niezły wycisk.
Foggy nerwowo porusza się na siedzeniu, uśmiechając się lekko, odrobinę mimowolnie.
– Co do Marci... – urywa na chwilę, drapiąc się po brodzie. – Chyba... mam w planach oświadczyny. Znaczy się, na pewno mam w planach oświadczyny. Ale potrzebuję pomocy z pierścionkiem...
Kobieta nie daje mu dokończyć myśli, bo jeszcze w tym samym momencie podrywa się z krzesła, podbiega do przyjaciela i mocno go obejmuje. Przytulając go do siebie, zakrzykuje go gratulacjami, szczerymi, pełnymi dziecięcej radości. Przecież każdy taki element, element dający nadzieję i szczęście, jest teraz na wagę złota. I dzięki Bogu, że Nelson nigdy nie został pozbawiony obecności panny Stahl, że im obojgu udało się przeżyć to przeklęte pstryknięcie Thanosa. Nie każdy miał przecież to szczęście.
– To wspaniałe wieści, naprawdę! – mówi podekscytowana, kiedy finalnie odrywa się od Foggy'ego. – Ale jestem z ciebie dumna!
Nelson na powrót przyciąga ją do siebie, całując w czoło. Ona z kolei mierzwi jego włosy, nie potrafiąc się teraz nie uśmiechać. Czasy studenckie tak dawno zostawili za sobą, ale to miejsce i ta radosna chwila sprawiają, że oboje na moment znów czują się tak, jakby mieli po dwadzieścia lat. I zaraz mieli pójść do Josie's Bar na piwo korzenne i talerz frytek, dzielony na dwoje. Nawet jeśli w kącikach oczu gromadzą się zmarszczki, a zmęczenie życiem maluje się na ich twarzach.
Och, są zdecydowanie za dorośli.
– Trzeba to uczcić, Foggy! – zarządza ochoczo Adeline, ściągając trencz i torebkę z wieszaka. Staje przy drzwiach, otwierając je na oścież. Jej dyżur kończy się dokładnie za kwadrans, dlatego nie spodziewa się, żeby miała mieć tutaj jeszcze jakichś gości. – Chodź, skoczymy na lunch. Znam dobrą tajską knajpę, na pewno ci się tam spodoba.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro