Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. NOBODY ELSE WILL BE THERE

Tony Stark zdecydowanie się tego nie spodziewał.

W porównaniu do piekła, w jakim właśnie się znajduje, jego dawne koszmary okazują się zaledwie ponurym żartem. Z dala od domu, od ukochanych mu osób, od tego, co dotychczas definiowało mu poczucie bezpieczeństwa. Praktycznie sam, będąc na granicy życia i śmierci, za towarzysza mając wyłącznie sadystyczną nieznajomą z obcej planety. Zdany na pastwę własnych, paskudnych myśli i tego cholernego poczucia winy, które od dziesiątek pieprzonych lat jest jego wiernym cieniem.

To zdecydowanie nie jest dobry sposób na umieranie, ale obecnie Tony nie ma większego wyboru. W gruncie rzeczy nie ma już żadnego wyboru. Świat postawił go przed faktem dokonanym, a jego jedynym zadaniem – ostatnim zadaniem – jest wyłącznie jego akceptacja. Wydaje się to dziecinnie proste, a jednocześnie niezwykle trudne w realizacji. Bo przecież jest Tonym Starkiem, wiecznie walczącym Tonym, zmagającym się nie tylko z demonami zsyłanymi na Ziemię, ale także tymi, jakie nosi w sobie samym, głęboko w duszy, skrytej w żelaznym pancerzu. Tonym, który nigdy się nie poddaje, który zawsze znajduje wyjście z sytuacji, nawet tej najgorszej. Ale nie tym razem, nie tym cholernym razem. Tutaj jest mu pisane po prostu umrzeć. Zagubionemu wędrowcowi, w mroku kosmosu, za świat, jaki tak naprawdę nigdy go nie kochał. Co najwyżej jego pieniądze, bo tak, przecież we wszystkim zawsze chodzi o pieniądze.

Jego osobista podróż musi kiedyś dobiec końca, prawda?

Jedzenie skończyło się równo cztery dni temu. Woda tak samo. Tlenu z kolei zostało mu na zaledwie parę godzin. Dokładnie do rana. Każda z tych rzeczy brzmi teraz jak pieprzony wyrok niemiłosiernego wszechświata. A on potrafi tylko siedzieć w kokpicie martwego statku, jakim wcześniej przylecieli tutaj Quill i jego przyjaciele, i myśleć o tym, że tak piekielnie nawalił. Zawiódł Ziemię, zawiódł Avengers, zawiódł Petera i Pepper. Zawiódł Josie. Bo siebie samego zawiódł już wiele lat temu.

Kurwa, Josie. Stark pod opuszkami palców wciąż czuje jej rozpadające się ciało, jakby ten pieprzony popiół zdążył zmieszać się z jego liniami papilarnymi. Jakby przedostał się do jego krwiobiegu, prosto do serca. Jakby stał się częścią niego samego, nie pozwalając mu się uporać z tą stratą nawet w najmniejszym calu. Bo kiedy Tony myślał, że najgorsze, co może go spotkać, to śmierć Petera Parkera, nastolatka z Queens, za którego oddałby własne życie, wszechświat postanowił zakpić z niego po raz ostatni.

I tak po prostu odebrał mu Josephine Harper.

Osobę najbliższą mu od czasu śmierci jego własnej matki. Osobę, jakiej powierzył wszystkie swoje sekrety. Osobę, jaką pokochał szczerze i bezinteresownie. I choć tak usilnie starał się ją chronić przed jej własnym przeznaczeniem, przed zgniewanym światem, to i tak wplątał ją w najgorszą wersję wydarzeń, podając ją śmierci wprost na srebrnej tacy. Lepiej byłoby, gdyby nigdy z nimi nie poleciała, gdyby tam, w Nowym Jorku, sprzeciwił się jej decyzji.

Może to uchroniłoby ją od śmierci. Może to uchroniłoby go od bólu.

Brudne, zielone światło, na pierwszy rzut oka przypominające morskie głębiny, przelewa się agresywnie przez okna statku, jakby już teraz chciało zatopić Tony'ego. Otulić jego kruche, wychudzone ciało chłodnymi mackami i zabrać go w ostatnią podróż. Wewnątrz słychać zaledwie jego słabnący oddech. Stark nigdy nie sądził, że cisza może być tak samotna i tak przerażająca. Wzrok ma utkwiony w podniszczonej masce Iron Mana, na której widok po jego ustach przebiega gasnący uśmiech. To przecież symbol życia, które dotychczas wiódł i z którego chyba nawet jest dumny. Wykorzystał swoją ostatnią dekadę na robienie czegoś, co w pewien sposób nadało jego prywatnemu światu większy sens. Zyskał rodzinę, poczuł się potrzebny, wszystko zaczęło się układać... Do czasu.

Stuka kilkukrotnie palcami w żelazną powłokę, z nadzieją, że może tym razem uda mu się uruchomić mechanizm, chociaż na krótki moment. Bo każdym poprzednim razem ponosił klęskę. I kiedy słaby blask wydobywa się z jej wnętrza, Tony, gdyby mógł, odetchnąłby z ulgą. Ale w tej chwili resztki powietrza, jego chłodne, lodowato zimne strzępy, mu na to nie pozwalają. Wszystko jest urwane, tymczasowe, jakby tam, po drugiej stronie, szykowali się już na jego przybycie.

Chryste, niech to będzie dobra impreza. Zdecydowanie lepsza od tej.

– Hej, panno Potts. – Jego własny głos wydaje mu się tak koszmarnie obcy, jakby mówił to ktoś całkowicie inny. Jakby jakiś robot skryty w jego gardle, pociągał za odpowiednie struny głosowe. Jakby ktoś wkładał mu te słowa w usta. – Jeżeli znajdziesz to nagranie, nie żałuj mnie za bardzo. I nie wrzucaj tego do sieci. Każda podróż się kończy. Zresztą, dryfowanie przez kosmos bez żadnej nadziei na ocalenie jest zabawniejsze, niż sądzisz.

Z trudem pochyla ciało w stronę maski, patrząc prosto w jej błyszczące oczy. Nie powinien wspominać Pepper o szczegółach tej sytuacji, ale z drugiej strony, kto jak nie ona, zasługuje na to, aby wiedzieć?

Pepper Potts jest jedyną osobą, jaka mu pozostała i chociaż w taki sposób może jej pokazać, jak ważna dla niego była. Może nie kochał jej tak, jak powinien, może nie kochał jej wcale, ale to nie zmienia jednego, zasadniczego faktu: jej osoba niewątpliwie stanowi część jego prywatnego uniwersum. Od zawsze, na zawsze. Dlatego, choć powinien być z nią też szczery, przemilcza fakt swoich uczuć do Josephine. To i tak nic nie zmieni, a jego ostatnia wiadomość, cóż, nie powinna być wyznaniem o zdradzie. Bo tak, Tony często nie potrafił ugryźć się w język – i nie, żeby mu to jakoś specjalnie przeszkadzało – ale teraz nie chce krzywdzić pottsowego serduszka bardziej, niż to konieczne.

Niech jego sekret o ukochanej Josie Harper umrze razem z nim. I razem z nią, jakby byli iście szekspirowskimi bohaterami.

– Ale odpływając, będę śnił o tobie. Jak zawsze.

Ból tkwiący w jego piersi staje się powoli nie do zniesienia. Słowa z coraz większym trudem przechodzą mu przez gardło, jakby były kulami ognia. Tony jeszcze przez moment patrzy na ostatnie świadectwo tego, że jego życie, tam, na Ziemi, naprawdę istniało, po czym wsuwa dłoń pod powłokę maski i wyłącza zasilanie. Tak samo, jak zaraz wszechświat wyłączy to, co napędza jego organizm.

I wszystko nareszcie zgaśnie.

Zamyka powieki, dając zaczerwienionym, zmęczonym oczom trochę wytchnienia. Mechanicznie układa drobne, kościste ciało na zimnej, zakurzonej podłodze statku. Na sklepieniu własnych powiek dostrzega słaby obraz roześmianej Pepper, ze łzami na policzkach, gdy spotkali się tam, na lotnisku, zaraz po jego powrocie z Afganistanu. Potem kobieta rozpływa się, unosząc się niczym dym ze zgaszonego ogniska. Dym, który kształtuje się w sylwetkę Josephine. Tony dostrzega jej pełną ciepła twarz, tak piękną, tak cudowną, kiedy pierwszy raz staje w drzwiach jego warsztatu. Wtedy nawet nie przyszłoby mu na myśl, że pokocha ją tak mocno, że jej brak wykreuje w jego duszy, w jego sercu supermasywną czarną dziurę. I także tutaj Harper finalnie się rozpływa, staje się mgłą, znika na zawsze, po czym następuje błoga ciemność.

Ze snu budzi go niezwykle intensywne światło. Tony rozwiera spuchnięte powieki, próbując zrozumieć, co się właśnie dzieje. I w gruncie rzeczy ma cholerną ochotę się zaśmiać. Impreza, którą szykują na jego cześć, musi być świetna, epicka, skoro wysyłają po niego kogoś takiego. Złotowłosą istotę, połyskującą niczym miliardy gwiazd zamkniętych w jednej, malutkiej konstelacji. Brakuje mu jednak na to siły, dlatego dalej z niedowierzaniem patrzy w twarz swojej wybawicielki, znajdującej się po drugiej stronie grubej, chłodnej szyby.

Czyżby Bóg był kobietą?

I czy ma naprawdę cholernie przerąbane przez to, że nigdy w niego nie wierzył?

W końcu jednak dociera do niego to, że wcale nie umarł. Jeszcze. Nadal znajduje się w kokpicie statku, z jedynym wyjątkiem – teraz siedzi w fotelu pierwszego pilota. To zapewne robota Nebuli, z którą Tony przez ostatnie trzy tygodnie naprawdę się polubił. A przynajmniej on ją, bo to, co dzieje się w mózgu ciemnookiej nieznajomej, bardzo pragmatycznej i troszeczkę sadystycznej, nadal jest dla niego ogromną zagadką. Mężczyzna próbuje poruszyć się w miejscu, ale wygłodzone, pozbawione energii ciało nie do końca chce z nim współpracować. Dlatego Stark może tylko patrzeć, jak tajemnicza kobieta próbuje odwrócić przeznaczenie, przegonić śmierć, która oplotła mackami zepsuty statek kosmiczny tych, którzy kiedyś zwali się Strażnikami Galaktyki.

Dalsze wydarzenia pamięta trochę jak przez mgłę. Jego mózg jest zbyt zmęczony, zbyt słaby, aby dokładnie rejestrować wszelkie szczegóły. Okazuje się, że wszystkie poranki, kiedy budził się z okropnym kacem po ostro zapitej imprezie, są niczym w porównaniu do mdłości i bólu, jakie targają nim teraz. Tony stara się zachować wszelką trzeźwość umysłu, ale jest to piekielnie trudne, wykańczające jego i tak już zniszczony organizm. Jedyne wspomnienia, jakie zapisują się na jego dysku twardym, to moment, w którym mówi Kapitan Marvel – trudno zapomnieć tę ksywkę, to trzeba jej przyznać – o Thanosie, a następnie o potencjalnym celu ich podróży, czyli Ziemi. Dodaje, że wywalczone w ogromnym trudzie dwie doby działającego silnika to wciąż za mało, aby tam dotrzeć. A później znów mdleje.

Dopiero w obliczu śmierci, otaczającej go ciemnym płaszczem, jakby po prostu próbowała go utulić do snu, koszmary nieoczekiwanie ustają. Co za ironia, prawda? Tony po prostu śpi. Bez żadnych obrazów, nieprzyjemnych wizji, przykrych wspomnień, demonów zadręczających go od lat, intensywniej z każdym mijającym rokiem. Kiedy on zachwianym krokiem tańczy na granicy dwóch światów, los ostatecznie się nad nim miłuje. Okazuje mu miłosierdzie, pozwalając wreszcie odpocząć. Finalnie odetchnąć świeżym powietrzem i choć przez parę chwil żyć w rzeczywistości wolnej od wszelkiego zła.

Wszystko jest tak przyjemne, tak ciepłe, tak piękne, że Stark w gruncie rzeczy cieszy się na nadchodzącą śmierć.

– Tony? Tony. – Ktoś lekko potrząsa go za ramię, starając się nie wyrządzić mu przy tym krzywdy. Jego ciężkie powieki delikatnie się unoszą, nieznacznie, ale tak, aby mógł ujrzeć twarz Nebuli. – Jesteśmy na miejscu.

Wspierając się na jej ramieniu i powłócząc nogami, podąża ku wyjściu ze statku. Tak naprawdę Tony nawet nie wie, czy jeszcze stawia kroki na zimnym, metalowym podłożu, czy to już ona unosi go kilka centymetrów nad podłogą, trzymając jego filigranowe ciało niczym dmuchaną lalkę. Bardzo ostrożnie jednak stawia stopy na żelaznej konstrukcji wąskich schodów, bojąc się, że każdy jego krok może być tym ostatnim. Rześkie, letnie powietrze uderza w nich, gdy powoli wychodzą z tej kosmicznej trumny. Stark o mało się nim nie krztusi, kiedy wypełnia ono jego skuloną klatkę piersiową, dając mu odrobinę energii, niewielki zastrzyk motywacji do dalszej walki. I dzięki temu odzyskuje on przytomność umysłu, zdając sobie sprawę, że cholera, udało mu się.

Przeżył koszmar, z którego sądził, że nigdy się nie wydostanie. Wrócił z kosmosu, który zapewne już dawno spisał go na straty. Jest z powrotem na Ziemi. W Nowym Jorku. W miejscu, w którym absolutnie wszystko się zaczęło. I ma się też skończyć, w niedalekiej przyszłości.

Steve, nie czekając dłużej, podbiega do Nebuli i Tony'ego. Ujmuje mężczyznę pod rękę, podczas gdy ten posyła pełne szoku spojrzenie w kierunku ciemnookiej towarzyszki. Nie mówi jednak ani słowa. Pozwala się prowadzić, będąc zbyt słabym na jakiekolwiek sprzeciwy. Łapczywie wdycha słodkie, ziemskie powietrze. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek będzie tęsknił za czymś tak zwyczajnym, jak nabranie głębokiego oddechu pośród wysokich drzew peryferii Nowego Jorku, czując wilgoć pobliskiej rzeki na twarzy.

– Nie potrafiłem go powstrzymać – oznajmia z trudem Tony.

– Ja też nie – odpowiada całkiem szczerze Steve, usilnie unikając spojrzenia ciemnowłosego mężczyzny.

Obaj zatrzymują się w pół kroku. Chłód letniego wieczoru otacza ich zewsząd, jakby próbował ostudzić emocje, jakie targają zarówno Kapitanem, jak i Iron Manem. Tony z trudem utrzymuje się na nogach, ale odkrywa w sobie resztki siły, tak, aby przynajmniej spojrzeć na Rogersa. Wzrokiem pełnym żalu, wyrzutów sumienia i przykrych wspomnień. Trochę tak, jakby całe cierpienie zamknięto w czekoladowych tęczówkach mężczyzny, intensywnie wpatrujących się teraz w Steve'a.

– Straciłem... dzieciaka. I Josephine.

Trudno jest patrzeć na Starka, będącego aktualnie wrakiem człowieka. Słabym plagiatem samego siebie sprzed paru tygodni, miesięcy, lat. Rogers ostatecznie jednak znajduje w sobie na tyle odwagi, aby nie odwracać już więcej wzroku. Błękitne tęczówki Kapitana ze smutkiem patrzą na przerażonego, kruchego mężczyznę u jego boku. I cholera, Steve naprawdę chce być dla przyjaciela takim wsparciem, jakiego on potrzebuje. Szczególnie teraz, gdy Stark praktycznie sięgnął dna, a jego przy nim nie było.

– Tony, wszyscy przegraliśmy.

Ich rozmowę przerywa pojawienie się Pepper. Wielkodusznej, cudownej i jakże przerażonej Pepper, za którą Tony niewątpliwie tęsknił, nawet nie będąc tego świadomym. A skrycie się w jej drobnych, piegowatych ramionach, jest jak lekarstwo na wszelkie troski. Na wszelkie problemy. Jakby to ona była teraz jego żelaznym pancerzem, ratującym go od okrutności tego świata. Na ten krótki moment Stark staje się kilkuletnim, przestraszonym chłopcem, potrzebującym ciepła i wsparcia. Fałszywych obietnic, że w końcu będzie dobrze, przynajmniej na krótką chwilę. Słów otuchy, że wcale nie schrzanił jedynej szansy na wygranie z Thanosem, jaką podarował im los.

Najbardziej jednak pragnie pustych zapewnień, że kiedyś uda mu się jeszcze zobaczyć Josie i Petera.







***





A/N.  Cieplutko witam tych, którzy jeszcze o Mercy nie zapomnieli i wrócili tutaj razem ze mną. Rozdziałów jest dużo, bo znów aż czterdzieści; każdy z nich będzie pojawiał się co poniedziałek. Mam też ogromną nadzieję, że spodoba Wam się trzecia odsłona tej historii. A zatem: enjoy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro