Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. BEGIN THE END

Tony Stark zdecydowanie nie spodziewał się całego tego rollercoastera emocji i wydarzeń, którym jeździł przez ostatnie pół roku bez zapiętych pasów.

Najpierw pojawienie się prawie całego Asgardu, z Thorem i jego szalonym bratem na czele. Tony nie mógł wyjść z podziwu dla bezczelności Lokiego – pojawił się na wycieraczce człowieka, którego chciał zabić, w mieście, które sterroryzował – ale oczywiście, że musiał im pomóc. Kim by był, gdyby tego nie zrobił? A dobry uczynek wrócił z finansową nawiązką, bo akcje Stark Estate, odkąd zamieszkali tam Asgardczycy, wzrosły o prawie osiemdziesiąt procent. Jakby obecnie panującym w Nowym Jorku trendem było posiadanie sąsiada z całkowicie innej planety. No i fakt, a raczej ogromne szczęście, że odnaleźli i przywieźli ze sobą także jego brata nerda, Bruce'a, bo po Sokovii naprawdę zastanawiał się, jak daleko Hulk postanowił zwiać, byle tylko nie dać się omotać przez kołysankę Nataszy. Najbardziej męczyła go jednak ta niepewność: czy dane mu będzie go jeszcze kiedykolwiek zobaczyć?

Następnie przyszedł czas na proces, moje drogie dzieci. Cholera, tak bardzo przez wszystkich spodziewany, a wciąż wywołujący ogromne zaskoczenie. Całe szczęście, że istnieje ktoś taki, jak Adeline van Doren; kobieta świetnie poradziła sobie zarówno z linią obrony, jak i samym Lokim. Cóż, Tony mógłby nawet dodać, że ona i nordyckie bóstwo ogromnie się do siebie przez ten czas zbliżyli, ale nieoczekiwana rezygnacja, bez podania jakiejkolwiek przyczyny, mówi coś całkiem przeciwnego. Nie pytał jej, dlaczego podjęła taką decyzję, bo zna Adę na tyle dobrze, aby wiedzieć, że jej zawodowe wybory zawsze są doskonale przemyślane. Oczywiście poza sprawą Santiago. A sam fakt, że najprawdopodobniej uratowała boga chaosu przed karą śmierci – wyrok ma pojawić się najpóźniej za dwa tygodnie – w zupełności mu wystarcza.

No i koszmary, koszmary, które według Harper i Strange'a nie są tylko złymi snami. To wizje, cholernie męczące; rozdzierają go na kawałki i nie pozwalają mu odpocząć choćby na chwilę, nawet jeśli przyzwyczaił się już do swojego nowego, nietypowego daru. Nie mógłby się jednak nazywać Anthonym Edwardem Starkiem, geniuszem, playboyem i tak dalej, i tak dalej, gdyby nie zbagatelizował wszystkiego w zarodku. Cóż, przekonanie, że jest w jakiś sposób obciążony całym pakietem spierdolenia emocjonalnego – dzięki, Howard! – sprawiły, że przez moment prawie uwierzył w to, że najzwyczajniej w świecie oszalał. I gdyby nie Josie – imię to boleśnie wbija się w jego serce, pozostawiając na nim ogromne, niezabliźniające się rany – być może naprawdę by oszalał. Bardzo wiele jej zawdzięcza, a jeszcze bardziej za nią tęskni. Pogodzenie się z jej odejściem było porównywalnie trudne do pożegnania się z martwym ciałem Marii Stark, które pozwolono mu zobaczyć na dosłownie parę minut, zanim ją skremowano. Ale wreszcie mu się to udało, choć pustka, jaką pozostawiła po sobie Harper, jest miażdżąca.

Czasami czuje się jak cholerna wojna. Walczy w nim tyle różnych uczuć, tyle sprzecznych myśli, często nawet niezwiązanych ze sobą. Dzieje się w nim naprawdę mnóstwo; kiedyś porządkowała to Josie, teraz ona sama tworzy chaos w jego głowie. Czasami myśli też, że jeśli został na tę cholerną noc, to powinien zostać i na całe życie. Rzeczywistość często jednak okazuje się silniejsza od marzeń i pragnień.

– Tony, skarbie, nie widziałeś gdzieś mojej białej koszuli? – pyta Pepper miękkim głosem, wyrywając go z ogólnego zamyślenia.

– Kochanie, pół twojej garderoby to białe koszule – odpiera on, wzdychając tylko.

Potts, z ciemnoczerwonym żakietem zawieszonym na przedramieniu, stoi w progu ich wspólnej sypialni. Najprawdopodobniej szykuje się do pierwszego poważnego spotkania z zarządem firmy po powrocie do Nowego Jorku albo jakiegoś jednodniowego wyjazdu do miasta, zapewne na drugim końcu kraju, gdzie będzie słodko opowiadać o firmie, o jej zasługach i osiągnięciach, z zamiarem wynegocjowania jak najkorzystniejszego kontraktu. Kobieta waha się przez chwilę – ma mnóstwo spraw do ogarnięcia i teoretycznie powinna zaraz wychodzić – ale widząc nieco nieobecny wyraz twarzy Tony'ego, postanawia odrobinę odpuścić. Z cichym trzaśnięciem zamyka za sobą drzwi, a ubranie rzuca na brzeg fotela. Podchodzi do mężczyzny siedzącego na skraju łóżka, układając mu dłonie na barkach, po czym zostawia na jego czole ślad po czułym pocałunku.

– Coś cię trapi, mam rację?

Stark unosi spojrzenie na jej bladą, nieco piegowatą twarz. Ciemne refleksy na jej policzkach i nosie wydają się dla niego wręcz nieodpowiednie, jakby tylko Josephine miała do nich prawo.

Cholera, Tony, ona odeszła! Zapomnij o niej!

– Myślę o Kamieniach – mówi bezbarwnym tonem.

Przez ostatni miesiąc – zaraz po nieszczęśliwym wypadku Harper, kiedy wreszcie dogadał się ze Strangem – gorliwie poszukuje jakichkolwiek śladów istnienia na Ziemi innych Kamieni Nieskończoności, poza Kamieniem Umysłu i Czasu. Zdążyli już odwiedzić Rosję, Kazachstan, Nikaraguę czy Birmę, sprawdzając podsunięte tropy, ale żaden z nich nie okazał się trafny. Stephen uważa to za zmarnowany czas, Tony z kolei stwierdza ironicznie, że przynajmniej wiedzą, gdzie ich nie ma, a to zawsze coś. Niemniej jednak, czy tego chce, czy też nie, będzie musiał wtajemniczyć w tę sprawę również Thora; niedługo skończy im się lista potencjalnych miejsc, gdzie mogą być ukryte Kamienie, a poszukiwania trzeba będzie poszerzyć o kosmos, który Gromowładny zna jak własną kieszeń. A że czas nie sprzyja na ich korzyść, będzie musiał zrobić to jak najszybciej. Ciemne chmury zbierają się bowiem nad Ziemią, nawet jeśli jeszcze nikt o tym nie wie.

– Myślałeś nad moją propozycją?

Dłonie Pepper dotykają jego szorstkiego, kilkudniowego zarostu na szyi, a potem na policzkach. Tony przykłada rękę do jednej z nich, delikatnie scalając ich palce.

– Jaką?

Jasnowłosa wzdycha z politowaniem. Powinna już dawno przywyknąć do tego, że Tony'emu bardzo często zdarza się jej nie słuchać. Ale nadal łudzi się, że pewnego dnia się to zmieni.

– Chciałabym, żebyś znalazł sobie nowego terapeutę – oświadcza, patrząc prosto w jego ciemnobrązowe oczy. – Panna Harper nie jest jedynym dobrym psychoterapeutą w Nowym Jorku. Jeśli chcesz, umówię cię z jakimś na jutro...

Szczerze mówiąc, nawet nie wie, kiedy przestaje słuchać tego, co mówi do niego narzeczona. Jego myśli krążą wokół nazwiska Josie, tak ironicznie i niewinnie brzmiącego w ustach Potts. Jakby naprawdę ufała mu całkowicie i bezgranicznie, w ogóle nie biorąc pod uwagi, że Tony mógł się zakochać w kimś innym, niż w niej. O ile w ogóle ją kocha, bo nadal nie potrafi tego stwierdzić. Owszem, Pepper stanowi ogromną część jego życia, jest dla niego ostoją stabilności, jego prywatną strefą komfortu, elementem niezbędnym do prawidłowego funkcjonowania, dlatego też oświadczył jej się w ubiegłym roku; ale nigdy nie umiał powiedzieć, że ją kocha, tak całkowicie szczerze, jakby była spełnieniem jego najskrytszych marzeń. Potts po prostu jest i to mu wystarcza, a ona zdaje się całkowicie akceptować fakt, że za jego słodkim „Kocham cię" kryje się zdecydowanie inna definicja miłości niż ta, którą wszyscy myślą, że widzą. Tony kocha ją tak, jak kocha się rzeczy, które są nam potrzebne do życia, ale nie zwraca się na nie większej uwagi. Bez dwóch zdań Josie skradła miejsce w jego sercu, nigdy tak naprawdę do Pepper nienależące, ale mimo to Stark nie potrafi określić źródła tego gorzkiego uczucia, które pojawia się wraz ze świadomością, że najzwyczajniej w świecie zdradził Potts.

– Co mówiłaś? – rzuca wreszcie, zorientowawszy się, że nie usłyszał jej pytania.

– Pytałam, co ty na to, żebym umówiła cię na spotkanie z...

Tony ujmuje jej dłoń, składając na jej wierzchu delikatny pocałunek.

– Porozmawiamy o tym, kiedy wrócisz z Richmond, okej?

Kobieta nie wydaje się zadowolona, że Stark odrzuca wszystkie jej propozycje zaraz po tym, jak zostaną one w ogóle wypowiedziane na głos. Denerwuje ją to, że Tony nawet nie daje najmniejszej szansy jej pomysłom, poddając się już na samym wstępie. Zdaje sobie sprawę z tego, że otwarcie się przed nowym terapeutą będzie wymagało od niego wiele wysiłku, ale liczy na to, że ukochany w końcu się na to zdecyduje. Naprawdę zależy jej na jego dobru; zawsze przecież tak było i w tej kwestii nic się nie zmieniło.

– Okej – przytakuje finalnie, uśmiechając się słabo. – Do zobaczenia jutro rano – dodaje, całując go w jego rozczochrane włosy, a później zabiera żakiet i wychodzi.

Świeże, kwietniowe powietrze uderza w niego tak silnie, że o mało nie zaczyna kręcić mu się w głowie, kiedy rześki zapach pobliskiego lasu wprost wdziera się w jego nozdrza. Nie zamyka jednak wcześniej otwartego przez siebie okna; siada z powrotem na łóżku i pozwala, aby wiosenna aura ogarnęła i jego. I może trochę go też ocuciła, po kolejnej ledwo przespanej nocy. Musi przy najbliższej okazji poprosić Strange'a o jakieś dobre leki nasenne, bo inaczej skończy w trumnie, zanim lato dobiegnie końca.

Wszystko w siedzibie Avengers płynie powoli, swoim własnym rytmem. Bruce i Erik spędzają całe dnie w laboratorium, wychodząc z niego tylko wtedy, gdy ich ścisłe umysły nie mogą dalej pracować bez porządnej dawki węglowodanów. Tony poprosił ich o znalezienie sposobu na oddzielenie Kamienia Umysłu i Visiona, bez naruszania superbota; nie wyjaśnił im jednak dlaczego chce to zrobić, nawet jeśli przez bardzo długi czas Bruce wiercił mu przez to dziurę w brzuchu. Thor zaś nareszcie pojął sztukę korzystania z nowojorskiej komunikacji miejskiej, więc dość często wpada do swoich ukochanych uchodźców na popołudniową kawkę i ciasteczko. Loki z kolei całe dni spędza na czytaniu tych swoich dziwacznych ksiąg, których skórzane okładki pachną, a raczej śmierdzą tak, jakby były rozkładającymi się zwłokami; dużo milczy, mało wychodzi do ludzi, a sarkazmem i uszczypliwościami sypie jak z rękawa, czyli prowadzi typowe życie kapryśnego bożka. Rhodey bezustannie uczy się współpracować ze swoim egzoszkieletem, jaki Tony co rusz ulepsza, aby zrekompensować przyjacielowi cierpienia przytargane z Lipska i jednocześnie zagłuszyć własne wyrzuty sumienia. A Vision, jak to Vision, egzystuje na swój sposób: dużo obserwuje i dyskutuje, ale też wyjeżdża na długie tygodnie poza granice Nowego Jorku. Tony domyśla się, że musi być to związane z Wandą, ale nie chce poruszać tego tematu, bo ma zbyt wiele własnych problemów na głowie.

Życie płynie dalej, tyle że jakby obok niego. I to już od dobrych lat, może nawet od urodzenia. Kwestia przyzwyczajenia.

Narzuca na siebie świeżą, ciemnofioletową koszulę, podwijając jej mankiety aż do samych łokci. Przez cienką skórę na przedramionach zauważa wyraźnie odznaczające się ciemnozielone żyły, przez które przepływa jego krew, bynajmniej nie królewska. Co najwyżej brudna, pełna wad i porażek, jakby Tony zapominał, że wcale nie jest tak zły, jak o sobie myśli.

Po drodze wstępuje do kuchni, żeby wypić kubek kawy, przy czym każe Friday przygotować któreś z jego aut. Jak się okazuje, AI na dzisiejszą wyprawę do Greenwich Village wybiera białego Jaguara. Tony wyciąga jeszcze z szafki nad kuchenką świeżego bajgla – zapewne należącego do Selviga, ale po krótkim namyśle stwierdza, że jemu przyda się on bardziej niż Erikowi – i rusza do garażu.

Dzisiaj razem ze Stephenem mają sprawdzić ostatnie możliwe miejsce, w którym może być przechowywany jeden z Kamieni. Strange dostał jakiś cynk od znajomych z Kręgu-Nieco-Zgorzkniałych-i-Ironicznych-Wiccanek, że interesujący ich przedmiot mógł być widziany w południowej Afryce, a dokładniej w Zambii. Dlatego czeka ich dziś krótki wypad na inny kontynent, gdzie Tony zapewne, mimo kremów z wysokim filtrem, znów spali sobie nos i policzki na prawdziwego buraka. A poszukiwania te będą zapewne pełne kurzu, upału i łapówek. Dobrze, że chociaż odrzutowiec jest klimatyzowany.

Trzy zdjęcia z fotoradaru później Tony parkuje po drugiej stronie budynku przy Bleecker Street. Wysiada z auta, uprzednio naciskając kilkukrotnie klakson, po czym opiera się o jego drzwi.

– Te, Copperfield, nie mamy całego dnia! – woła, gdy Strange pojawia się po dobrych pięciu minutach na schodach Nowojorskiego Sanktuarium.

Stephen może przysiąc, że czasami ma ochotę zabić Starka, a dokładniej pozwolić swojej ukochanej pelerynce niewidce go po prostu udusić, ale wie, że wyższe dobro – dobro świata – wymaga jego cierpliwości i zdrowego rozsądku. Dlatego też puszcza jego kąśliwą uwagę mimo uszu i zajmuje miejsce pasażera, wypełniając tym samym jedno ze swoich najważniejszych zadań.

Czyli ratowanie Ziemi przed zagrożeniem, zdecydowanie wykraczającym poza ludzkie pojęcie niebezpieczeństwa.


















A/N. Hello, here we go again! Rozdziałów jest piętnaście; będą pojawiać się co tydzień, zapewne we wtorki, chociaż w czasie sesji mogę mieć mały poślizg. I mam nadzieję, że nie zanudzę Was w tej części na śmierć.

Enjoy the chaos.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro