Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Dziewiąty

Wszystkie porzucone kobiety obawiają się dnia, kiedy po raz pierwszy od rozstania będą musiały spotkać się ze swoim byłym partnerem. 

Odgrywałam tę scenę w swojej głowie niezliczoną ilość razy. Ja, uprzejma, ale chłodna.  Wyglądam jak milion dolarów, emanuję pewnością siebie, uśmiecham się, jakby gdyby nic się nie stało i każdym swoim oddechem, gestem i słowem pokazuję mu, że popełnił największy błąd swojego życia. 

Kto chciałby spotkać swojego eks ubrany w dres, bez makijażu i nieświeżych włosach? Nikt, cóż na pewno nie ja. 

Gdy nadszedł ten dzień, nie byłam gotowa. Zupełnie nie byłam gotowa. Myślałam, że będę miała więcej czasu. Myślałam, że  być może uda mi się schudnąć kilka kilogramów, kupię jakieś wystrzałowe jeansy, w których mój tyłek będzie wyglądał niesamowicie, zafunduję sobie zupełnie nową fryzurę, ale przede wszystkim będę psychicznie i emocjonalnie przygotowana. 

Kiedy przyszedł ten dzień, nie byłam nawet w pobliżu bycia gotową. 

Z tego powodu od ponad piętnastu minut siedziałam zamknięta w schowku z instrumentami, czekając, aż Walszewska skończy omawiać szczegóły sesji do kalendarza z Tomaszem. Kiedy zobaczyłam ich idących szkolnym korytarzem, mój mózg przestał pracować, zadziałał instynkt i bezwiednie schowałam się w pierwszym możliwym pomieszczeniu. Na moje nieszczęście był to schowek z instrumentami. 

Nigdy nie miałam klaustrofobii, ale duszący zapach starego drewna, pleśni i kurzu, który przez ostatni kwadrans wypełniał moje nozdrza, stawał się nie do zniesienia. Słyszałam głosy, ale pomieszczenie było ciasne i przepełnione, co skutecznie uniemożliwiało identyfikację ich właścicieli. Zdecydowałam, że dla bezpieczeństwa poczekam jeszcze kilka minut, nie mogłam przecież w nieskończoność chować się jak dziecko. 

Jesteś dorosłą kobietą! Nie bądź tchórzem! Wyjdź stąd, do cholery! 

Zrobiłam krok w przód, chwytając klamkę i w tym samym momencie drzwi schowka otworzyły się gwałtownie, a ja tracąc równowagę, poleciałam do przodu, lądując na kolanach. Upadek był tak niespodziewany, że nie zdążyłam zamortyzować go, wyciągając ręce do przodu i dodatkowo moja głowa zaliczyła bolesne spotkanie z podłogą. 

— Kurwa! —  Usłyszałam gdzieś nad sobą, ale pulsujący ból skupiał w tej chwili całą moją uwagę. Powoli, podpierając się rękami, nieznacznie podniosłam głowę i z trudem wyprostowałam górną część ciała. Próbowałam wstać, ale ból w lewym kolanie był tak silny, że aż się skrzywiłam. 

— Co ty robisz, do jasnej cholery?

Witek Braun stał niecały metr ode mnie z grymasem na twarzy. Spojrzałam w górę i natrafiłam na gniewne spojrzenie muzyka. Potrząsnął głową, nie rozumiejąc, co właściwie się się wydarzyło. 

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, drzwi gabinetu Marii otworzyły się i pojawiła się w nich znana mi doskonale blond czupryna. 

— Szybko! 

Niewiele myśląc, z prędkością światła, poderwałam się na równe nogi i szarpnęłam Brauna i pociągnęłam go za sobą, zamykając za nami drzwi. 

W normalnych okolicznościach nie miałabym wystarczająco siły, ale mężczyzna był tak zaskoczony moim zachowaniem, że zadanie okazało się prostsze, niż mogłabym przypuszczać. 

Nie przemyślałam jednak co dalej. Oboje staliśmy teraz w ciasnym pomieszczeniu tak blisko siebie, że czułam jego oddech na swoim policzku. Schowek był na tyle niewielki, żeby wywołać u mnie uczucie klaustrofobii, kiedy siedziałam w nim sama, a co dopiero, gdy dołączył do mnie prawie dwumetrowy, dziewięćdziesięciokilowy mężczyzna. 

Bałam się poruszyć, żeby go nie dotknąć. Spojrzałam na niego, zupełnie zapominając o pulsowaniu w lewym kolanie i obolałym czole. 

— To ten moment, kiedy będziemy się całować? — powiedział sarkastycznie.

— Co?! Nie! Bądź cicho! 

Zaśmiał się pod nosem, ocierając się przy tym o moje ramię. 

Zapach kurzu, pleśni i drewna zastąpiony został przez jego intensywną woń. Pachniał mieszanką męskiego potu, dymu papierosowego, palonego drewna i żywicy.  Nie znosiłam palaczy, a zapach tytoniu przyprawiał mnie o mdłości, ale ta kompozycja aromatów, zwłaszcza w bezpośredniej bliskości sprawiała, że zaczęło kręcić mi się w głowie z nadmiaru emocji. Zamknęłam oczy i wzięłam oddech przez nos, rozkoszując się tym hipnotyzującym połączeniem. 

Braun odchrząknął znacząco. 

— Podoba Ci się, to co widzisz? — zapytał zaczepnie. 

— Właściwie to nie — odpowiedziałam szczerze, a na mojej twarzy natychmiast wystąpiły rumieńce. 

Posłał mi zaskoczone spojrzenie, testując czy naprawdę tak myślę. Uniósł brwi, czekając, aż sprecyzuję. 

Co tu precyzować? Witek Braun, choć bez dwóch zdań był niesamowicie przystojnym mężczyzną, aktualnie wyglądał jak bezdomny. Utalentowany, bogaty i sławny bezdomny, ale wciąż bezdomny. Zdawałam sobie sprawę, że broda i długie włosy zawsze były nieodłącznym elementem jego wizerunku, ale czy on nie miał lustra? Nigdy nie byłam fanką długich włosów noszonych przez mężczyzn, a optymalna długość zarostu to świeżo ogolona twarz. Zdecydowanie stawiałam granicę, jeśli facet miał dłuższe włosy ode mnie, taka osobista preferencja.

Wzruszyłam ramionami w odpowiedzi i pomachałam ręką w kierunku jego twarzy. 

— Trochę tego za dużo. Źle to wygląda. Do zapachu nie mam jednak żadnych zastrzeżeń — powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. 

Mrugnął kilka razy i zrobił krok w tył, uderzając biodrem o półkę. 

O mój Boże! Co do jasnej cholery było ze mną nie w porządku? Kiedy byłam zdenerwowana, paplałam trzy po trzy, ale w towarzystwie Witka Brauna zdarzało mi się nazbyt często. Czy ja właśnie powiedziałam facetowi, który w swojej karierze spotykał się z modelkami i najpiękniejszymi kobietami z Hollywood, że wygląda źle?

— Przepraszam... ja... po prostu zawsze w twoim towarzystwie dostaję jakiejś słownej biegunki i gadam bzdury. Nie słuchaj mnie. Zapomnij o tym. Wszystko wygląda świetnie, serio. Nawet ta broda — dodałam szybko, próbując zachować kamienną twarz i jakoś uratować sytuację.

Obawiałam się, że Braun poczuje się urażony i już otworzyłam usta, żeby spróbować załagodzić napiętą atmosferę, ale muzyk potrząsnął tylko głową.

— Co my tu robimy? Skoro nie chcesz się całować... — zapytał szeptem z nutą humoru w głosie.

Całować? Mimowolnie spojrzałam na jego usta, ale szybko odwróciłam wzrok.

— Przepraszam, spanikowałam. Możesz już wyjść. 

Zaśmiał się głośno.

— A Ty? Zostajesz? Mogę dotrzymać ci towarzystwa. Koniecznie muszę dodać to miejsce do listy potencjalnych kryjówek. Wątpię, żeby zdecydowała się tu zaglądać, za dużo kurzu — dodał.

— Nie chowam się przed Marią — odpowiedziałam zaskoczona.

Czy on naprawdę myślał, że schowałam się przed swoją szefową? Przez wszystkie lata pracy moja relacja z Walszewską była co najwyżej poprawna. W ciągu ostatnich tygodni unikałam jej jednak, jak mogłam. Nie potrafiłam kłamać, a przeszywający wzrok Banshee był tak hipnotyzujący, że kobieta bez wątpienia potrafiła czytać ze mnie jak z otwartej księgi. Codziennie obawiałam się również, że Braun wspomni jej o naszych, nienależących do przyjemnych, interakcjach.

— Nie? Więc przed kim? 

Widziałam, że zastanawia się, przed kim w takim razie zdecydowałam się schować w składziku na instrumenty.

Wzięłam głęboki oddech. Coraz trudniej było mi skupić myśli w bezpośredniej bliskości gitarzysty.
Dlaczego, do jasnej cholery, on jeszcze nie wyszedł? Dlaczego, do jasnej cholery, on tak oszałamiająco pachniał? Czekał na moją odpowiedź z uniesionymi brwiami. Wiedziałam, że nie odpuści. Jego postawna sylwetka skutecznie blokowała wyjście.

— Przed Tomaszem Jansem — powiedziałam cicho.

Przez moment zastanawiałam się, czy  dodać kim był Tomasz Jans, ale gdy na niego spojrzałam, wiedziałam, że nie potrzebuje dodatkowych wyjaśnień. 

— Czekaj, chcesz mi powiedzieć, że siedzimy tu zamknięci, bo chowasz się przed swoim chłopakiem? 

— 24 października — powiedziałam.

— Co? — zapytał zaskoczony, wyraźnie nie rozumiejąc.

— 24 października to data naszego niedoszłego ślubu. Oznajmił mi, że nie zamierza się żenić, bo małżeństwo nie jest dla niego. Ale najwyraźniej chodziło mu tylko o ślub ze mną, bo aktualnie jest zaręczony z jakąś internetową influencerką — odpowiedziałam.

Braun milczał przez dłuższą chwilę, a ja poczułam ucisk w piersi. Czy naprawdę byłam taka beznadziejna, że Tomek wymienił mnie na nowszy, młodszy i lepszy model?

— Będziesz musiała się z nim spotkać przy sesji do kalendarza — powiedział, stwierdzając fakt.

— Wiem, ale wtedy będę przygotowana. Nie chcę, żeby mnie dzisiaj taką zobaczył. 

— Jaką? 

Czy on naprawdę nie rozumiał? Pewnie, że nie. Przypuszczałam, że żadna kobieta nigdy nie złamała mu serca. Ba! Wątpiłam, żeby którakolwiek z przedstawicielek płci pięknej byłaby w stanie oprzeć się jego charyzmie i magnetyzującemu spojrzeniu. 

Zdawałam sobie sprawę, że od czasu rozstania nie byłam w topowej formie. Moim pocieszeniem stały się czekoladowe muffinki, lody waniliowe i białe wino. Przestałam biegać i chodzić na siłownię. To cud, że udawało mi się codziennie zwlec z łóżka i przetrwać kolejny dzień. Wiedziałam, że kiedyś przyjdzie ten moment, kiedy znów będę czuła się sobą, ale na razie akceptowałam to, że z dnia na dzień było zwyczajnie lepiej. Jeszcze nie dobrze, ale lepiej.
Jak miałam mu wytłumaczyć, że kobieta, która przed nim stoi to tylko namiastka prawdziwej mnie? Nie chciałam, żeby Tomasz mnie taką oglądał. Nie wtedy, gdy nie byłam przygotowana na to spotkanie. 

— W rozsypce ... — wyszeptałam, spuszczając wzrok, zawstydzona. 

Wciągnął głośno powietrze. Milczał przez dłuższą chwilę, a ja zaczęłam żałować swojego impulsywnego zachowania. Niepotrzebnie się tutaj schowałam, niepotrzebnie wciągnęłam go za sobą, niepotrzebnie otwierałam usta i w ogóle poruszałam ten temat.
Zdałam sobie sprawę, że nie chcę, żeby myślał, że jestem żałosna, ale taka właśnie się czułam i nie było sposobu, żeby tu ukryć.

— Nie jesteś w rozsypce. Jeśli ktoś z naszej dwójki jest w rozsypce, to na pewno nie ty. Uwierz mi, wiem coś na ten temat. 

— Nie jesteś w rozsypce — powtórzył, lustrując mnie od góry do dołu. 

Nagle podniósł dłoń i odgarnął kosmyk włosów z mojej twarzy, koniuszkami palców delikatnie gładząc mój policzek.
Gest był tak niespodziewany, że instynktownie odchyliłam głowę.
Braun, zaskoczony swoim impulsywnym zachowaniem szybko wycofał rękę i odchrząknął znacząco.

— To co, wychodzimy? — spytał, otwierając drzwi.

Skinęłam głową i podążyłam za nim. Korytarz był pusty, rozpoczęła się już kolejna lekcja, a po Marii ani Tomaszu nigdzie nie było śladu.
Braun ruszył w stronę auli B, gdzie bez wątpienia czekali na niego uczniowie. Ja powolnym krokiem skierowałam się w stronę swojego gabinetu, gdy usłyszałam:

— Helena! 

Odwróciłam się gwałtownie na dźwięk swojego imienia i zobaczyłam Witka stojącego na końcu korytarza. Już miałam zapytać, o co chodzi, gdy mężczyzna się odezwał.

Nie jesteś w rozsypce! — powiedział i zniknął za zakrętem.

Nie byłam w rozsypce. Nie byłam w rozsypce, nie byłam w rozsypce.

Poczułam, że serce bije mi szybciej. 

Dam radę! Powiedział, że nie jestem w rozsypce. 

Nie powinno mieć to dla mnie żadnego znaczenia, ale jego słowa i jego zapewnienie przyniosły mi nieopisaną ulgę. 

Uśmiechnęłam się lekko do siebie.

Dopiero kilka godzin później, gdy siedziałam już przy swoim biurku pogrążona w pracy, zdałam sobie sprawę, że Witek Braun zawołał mnie po imieniu. Pierwszy raz. Co najdziwniejsze, gdy sobie to przypomniałam, poczułam ucisk w żołądku. 

Nie lubiłam swojego imienia. Uważałam, że Helena nie pasuje do dwudziestosiedmioletniej kobiety. Zostałam nazwana na cześć mojej prababci, której nie dane było mi poznać, ale moja rodzina ciągle powtarzała, że była to wredna, małostkowa i ograniczona kobieta. Jakim cudem moi rodzice uznali, że nazwanie mnie na jej cześć było dobrym pomysłem, nie miałam pojęcia.  

W szkole, żeby wyprowadzić mnie z równowagi, nazywano mnie Helą, co doprowadzało mnie do białej gorączki. Z początku, z uporem maniaka poprawiałam każdego, kto zwracał się do mnie moim pełnym imieniem, ale po jakimś czasie uznałam to za bezcelowe. Teraz po prostu uśmiechałam się sztucznie i mentalnie wzdrygałam, wiedząc, że poprawianie nie przynosi pożądanych rezultatów. 

Po raz pierwszy jednak nie czułam się poirytowana, gdy ktoś nazwał mnie Heleną.

I tym kimś był Witold Braun. Witold Braun, który kilkakrotnie powtórzył, że nie jestem w rozsypce. Czy to dziwne, że jego słowa podziałały na mnie kojąco? Świadomość, że zupełnie obca osoba nie postrzega cię tak źle, jak ty sama siebie widzisz, przynosiła niespodziewany komfort. 

Zdałam sobie sprawę, że nie miałabym nic przeciwko, żeby znów usłyszeć, jak nazywa  mnie Heleną

Dziwne. 

***

— Co zrobiłaś?! — Zuza krzyknęła tak głośno, że młoda para przy stoliku obok spojrzała na nas z grymasem na twarzy. Posłałam im przepraszające spojrzenie.

— Ciszej! Uspokój się. 

— Uspokój się? Jak mam się uspokoić? Mogłaś mnie uprzedzić, nie wiem, cokolwiek. Lenka, nigdy w życiu nie założyłabym tej bluzki. —Zuza kręciła się w miejscu i rozglądała nerwowo. 

— Niepotrzebnie ci powiedziałam. Poza tym jestem przekonana, że nie przyjdzie. Tłumaczę ci, że to była jedna z tych luźnych propozycji, które rzucasz w czyimś kierunku, nie spodziewając się, że rozmówca przyjmie zaproszenie — dodałam. 

Analizując reakcję mojej przyjaciółki, wiedziałam, że popełniłam błąd, wspominając o mojej rozmowie z Witkiem Braunem, podczas której zaprosiłam go na nasze piątkowe karaoke. Nawet przez moment nie liczyłam, że gitarzysta chociażby zastanawia się nad przyjęciem zaproszenia.
Czułam się niezręcznie, gdy zwrócił uwagę, że cała szkoła traktuje go jak trędowatego i zrobiłam pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy:  zaproponowałam spotkanie.

Chciałam zwrócić dyskretnie uwagę, że przez ostatnie tygodnie ignorowaliśmy Brauna. Nikt z nim nie rozmawiał, nikt nie zrobił nic, żeby poczuł się komfortowo w naszej szkole i naszym towarzystwie.

Joasia, jedna z naszych polonistek, patrzyła na mnie zdziwiona.

— Lena, sama musisz przyznać, że jego zachowanie nie zachęca do żadnych interakcji. Poza tym mam wrażenie, że Maria chodzi za nim krok w krok. Sama pamiętasz, co mówiła. To nie tak, że nie chcę z nim rozmawiać, ale wolałabym nie musieć szukać innej pracy, zwłaszcza w trakcie roku szkolnego — powiedziała.

Pokiwałam głową bez słowa i lekko się uśmiechnęłam. Nie próbowałam więcej tłumaczyć swojego stanowiska,  rozumiałam ich obawy o pracę, ale gdy zaczęłam się nad tym zastanawiać, uznałam, że przecież Walszewska nie może nikogo zwolnić tylko dlatego, że usiądzie z Braunem przy jednym stoliku, prawda?

Chyba popadliśmy w jakąś zbiorową paranoję, która odebrała nam zdolność racjonalnego myślenia.

Podeszłam do baru po kolejnego drinka. Jutro pewnie będę tego żałowała, ale perspektywa dżinu z tonikiem wydawała się w tym momencie bardziej niż  zachęcająca. 

Młody, rudowłosy barman uśmiechnął się szeroko na mój widok, podnosząc butelkę dżinu znad lady. Skinęłam głową, odwzajemniając uśmiech.
Widziałam dyskretne spojrzenia i uśmiechy, które posyłał mi dzisiejszego wieczoru. Bez wątpienia potrafiłam rozpoznać, gdy ktoś okazywał mi zainteresowanie. Nigdy wcześniej nie widziałam go w "Klepsydrze". Był młody, wysoki i całkiem przystojny. Krótkie włosy o barwie miodu połyskiwały w sztucznym świetle baru. Obie ręce miał pokryte tatuażami, na ogolonej twarzy podczas uśmiechu pojawiały się dołeczki.

— Darek — powiedział, podając mi szklankę.

— Słucham? — zapytałam, rozkojarzona wpatrywaniem się w kolorowy tusz pokrywający jego przedramiona.

Zaśmiał się głośno i pochylił się w moją stronę.

— Mam na imię Darek. Mam nadzieję, że nie będę zbyt bezpośredni, ale chciałbym się z tobą umówić. 

Z jego twarzy nie znikał uśmiech, a on sam sprawiał wrażenie pewnego siebie, choć nie umknęło mi, że nerwowo ściskał w ręce ścierkę.

Czy chciałam się z nim umówić? Zdecydowanie był w moim typie. Wszyscy wkoło namawiali mnie, żebym znów zaczęła umawiać się na randki. Po raz pierwszy od miesięcy ten pomysł nie wydawał mi się aż tak odpychający. 

Spojrzałam w jego błękitne tęczówki i moje myśli natychmiast powędrowały w kierunku przeszywającego spojrzenia innych oczu.

Dlaczego, do jasnej cholery, myślałam o Witku Braunie, gdy przystojny barman zapraszał mnie na randkę?
To nie miało przecież najmniejszego sensu. Przecież to nie tak, że byłam nim zainteresowana. Po pierwsze Witek Braun nie był mężczyzną w moim typie. Po drugie, był piętnaście lat starszy. Po trzecie, był absolutnie i niezaprzeczalnie poza moim zasięgiem. Powinnam skupić uwagę na sympatycznych, rudowłosych bramanach, znajdujących się w mojej lidze, a nie lata świetlne poza nią. Nie mogłam jednak zdobyć się, żeby przyjąć zaproszenie Darka.

— Słuchaj... — zaczęłam, uśmiechając się przepraszająco.

—A więc nie — powiedział. — Spoko, rozumiem. Nie czuj się winna. Nie miej mi za złe, że próbowałem. Jesteś piękna — dodał i szybko wrócił do swoich obowiązków.

Nie czuj się winna? Łatwo powiedzieć.

Jednym haustem opróżniłam drinka, mając nadzieję, że alkohol złagodzi nieco uczucie zdenerwowania. Prawdę powiedziawszy, czułam się winna, że go spławiłam i już chciałam zawołać i powiedzieć mu, że jednak zmieniłam zdanie, gdy usłyszałam: 

— Cześć. 

Odwróciłam głowę i ujrzałam wysokiego mężczyznę, stojącego nie dalej niż dwa metry ode mnie. Nie było wątpliwości, że zwraca się do mnie, ale czapka baseballówka skutecznie uniemożliwiała jego identyfikację. 

Zrobił krok w przód i o mało nie spadłam z krzesła, gdy zdałam sobie sprawę, że to nie kto inny jak właściciel piwnych oczu, których nie potrafiłam wyrzucić z myśli.  

Przyjrzałam mu się dokładniej. Długie włosy spięte w kok schowane były pod czapką. Ubrany był w ciemną, sportową bluzę i bojówki w kolorze khaki a na nogach miał sportowe buty, które wyglądały na nienoszone. Moją uwagę zwróciła jednak estetycznie przycięta broda. 

Wyglądał tak odmiennie od swojego codziennego wizerunku, do którego byłam przyzwyczajona, że nie mogłam przestać się w niego wpatrywać. Mój wzrok ślizgał się od góry do dołu, raz za razem, aby w końcu spocząć na ciemnym zaroście mężczyzny. Braun odchrząknął, najwyraźniej zmieszany intensywnością mojej inspekcji. 

Uśmiechnęłam się nieśmiało. 

— Przyciąłeś brodę — powiedziałam. Była to pierwsza rzecz, która przyszła mi na myśl. 

Kątem oka zobaczyłam rudowłosego barmana, który przyglądał nam się z przybitym wyrazem twarzy i zmarszczyłam brwi. Znów poczułam się winna, że nie przyjęłam jego zaproszenia na randkę. Może nie było jeszcze za późno? 

Witek wzruszył ramionami. 

— Cóż, faktycznie było tego za dużo. Najwidoczniej potrzebowałem motywacji — powiedział, nerwowo poprawiając czapkę i rozglądając się dookoła. 

Jeszcze raz spojrzałam na ciemny zarost pokrywający jego szczękę. Był gęsty, ale schludny i niezwykle pociągający. Im dłużej się w niego wpatrywałam, uznałam, że być może zmienię swoje nastawienie do owłosienia na twarzy. 

— Wygląda dobrze — powiedziałam. 

— Wiem. 

Uśmiechnęłam się mimowolnie. 

— Chodź, tam siedzimy — dodałam i wskazałam ręką na liczną grupkę hałaśliwych i głośno śmiejących się osób. 

Podążył wzrokiem za moją ręką i się skrzywił. 

— O co chodzi? Nie chcesz z nami usiąść? — zapytałam zdezorientowana. 

— Przecież po to przyszedłem, prawda? 

— Jesteś pewien? Jeśli nie chcesz, to możemy... 

Pokiwał głową i delikatnym ruchem pchnął mnie w stronę naszego stolika. 

— Dalej, idziemy — dodał cicho. 

Byłam prawie pewna, że usłyszałam również na rzeź, ale nie drążyłam tematu. 

Na rzeź? Nic z tego nie rozumiałam. Eufemistycznie mówiąc, Braun nie był podekscytowany spędzeniem wieczoru w towarzystwie swoich współpracowników. Dlaczego więc zdecydował się przyjść? Uznałam to jednak za dobry omen. Witek rozglądał się nerwowo po sali, co chwilę poprawiając czapkę i w końcu dotarło do mnie, że boi się, że ktoś go rozpozna. 

Każdy bar, pub i restauracja zlokalizowany w okolicach poznańskiego Starego Rynku tętnił życiem w weekendowe wieczory. "Klepsydra" nie była w tym względzie wyjątkiem. Pękała w szwach. Zrozumiałam, że nie wykazałam się specjalną bystrością zapraszając sławnego gitarzystę w miejsce, gdzie bez trudu mógł zostać zauważony. 

— Przepraszam, w ogóle nie pomyślałam. Domyślam się, że wolałbyś być gdzieś, gdzie nie jest tak tłoczno... — powiedziałam, zatrzymując się nagle. 

Widać było, że nie jest zadowolony. Im dłużej mu się przyglądałam, tym dosadniej zdawałam sobie sprawę z jego rosnącego zdenerwowania. Przypomniały mi się słowa Radka o dziennikarzu z jakiegoś brukowca, który chodzi za Witkiem krok w krok. 

— Idź. 

— Mówię serio, jeśli chcesz ... 

Nie zdążyłam dokończyć, bo Braun chwycił mnie za ramiona i odwrócił, zmuszając do wznowienia kroku. 

— Dam sobie radę. Idź — powiedział wprost do mojego ucha. 

Próbowałam dać mu szansę na szybki i taktowny desant. Skoro sam zdecydował, że chce tu być, niech więc tak będzie. W duchu modliłam się, żeby Zuza albo którakolwiek z innych obecnych w "Klepsydrze" osób nie zrobiła niczego, co mogłoby zdradzić jego tożsamość. Obawiałam się, że moja przyjaciółka nie będzie potrafiła opanować swojej ekscytacji. 

Spojrzałam w stronę Witka, który zmarszczył brwi na widok Zuzki. 

— Nie martw się. Będziesz tak anonimowy, jak tylko się da. To fajni, wyluzowani ludzie — powiedziałam. 

Pokiwał głową. 

— Tylko nie pozwól jej usiąść obok mnie. Nie chcę, żeby znowu mnie wąchała — powiedział z nutą rozbawienia w głosie, starając się ukryć swój niepokój. 

Wybuchnęłam śmiechem, tym samym zwracając na siebie uwagę wszystkich osób siedzących przy stoliku. 

Zuza rzuciła mi zaskoczone spojrzenie, ale nagle jej wzrok powędrował w kierunku mężczyzny stojącego obok mnie i zamarła. Najwidoczniej obsesja mojej przyjaciółki na punkcie przystojnego gitarzysty była większa niż początkowo sadziłam, skoro rozpoznała go bez większych problemów. 

— O cholera! — powiedziała, szybko podnosząc się z krzesła. 

Pozostali członkowie ekipy wpatrywali się w nas osłupiali. Wyglądało na to, że oni również bez trudu zorientowali się, kogo mają przed oczami. 

Staliśmy przez moment skonsternowani, nie wiedząc co zrobić. 

Powinnam coś powiedzieć? Wytłumaczyć? Liczyłam, że ktoś się odezwie, powie cokolwiek, byleby tylko przerwać tę niezręczną ciszę. 

Joasia wstała i przystawiła dwa krzesła z sąsiedniego stolika, uśmiechając się nieśmiało. 

— Stefan, Krzysiek, Joasia, Zuza, Martyna, Błażej, Patryk i Ewa — powiedziałam, wskazując po kolei siedzących przy stoliku współpracowników. 

Witek bez słowa skinął głową na powitanie każdemu z nich. Odpowiedziało mu kilka niezgrabnych półuśmiechów i oniemiałe spojrzenia. 

Wszelkie rozmowy ucichły a my spoglądaliśmy na siebie gorączkowo. 

— Dlaczego nikt nie śpiewa? Myślałem, że to bar karaoke — odezwał się Braun, przerywając niepokojącą ciszę. 

Zuzia w odpowiedzi głośno klasnęła w dłonie. 

— Karaoke zaczyna się za piętnaście minut! Śpiewamy na zmianę. Lenka, dzisiaj ty idziesz na pierwszy ogień! Nie chcę słyszeć żadnego marudzenia. Idziesz tam, śpiewasz, wracasz. Proste? Jak drut. 

Zamknęłam oczy i westchnęłam ostentacyjnie, sygnalizując swoje niezadowolenie. 

Usłyszałam ciche śmiechy swoich kolegów. 

Czy potrafiłam śpiewać? Odpowiedź na to pytanie była bardziej złożona. Czy byłam beznadziejna? Nie. Nigdy nie będę Whitney Houston czy Edytą Górniak. Nie posiadałam pięknego głosu ani zapierających dech w piersiach umiejętności, ale potrafiłam zaśpiewać piosenkę relatywnie czysto i na tyle przyzwoicie, że otrzymywałam skromne brawa, zamiast donośnych gwizdów. 

Traktowałam nasze wspólne karaoke jako dobrą zabawę i okazję do spędzenia czasu w gronie przyjaznych mi ludzi. 

Do dzisiaj. 

Jakim cudem, do jasnej cholery, uznałam, że zaproszenie zawodowego muzyka, który mógł się pochwalić słuchem absolutnym, aby był świadkiem moich wątpliwych popisów, było dobrym pomysłem? 

— Radziłabym ci zatkać uszy — powiedziałam, spoglądając na Brauna. 

Podniosłam się z krzesła i powolnym krokiem ruszyłam w stronę sceny, żeby wybrać piosenkę. 

Panie i Panowie! Już za kilka chwil będziecie świadkami jak Lena Adamska umiera ze wstydu. 








Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro